Każdy rozsądny człowiek powinien wiedzieć, że Zachód nie jest w stanie osiągnąć celów stawianych w tej wojnie, że „zdobycie serc i umysłów” Afgańczyków jest tylko eleganckim frazesem, który przeniknął z terminologii wojskowej do świata mediów.
Zdecydowana większość osób zainteresowanych tymi materiałami pozna ich treść poprzez opracowania zawarte w mediach i na tych opracowaniach trzeba skupić uwagę, a one nie przynoszą wielkich nowości, mimo atmosfery sensacji, która towarzyszy temu przeciekowi. W moim przekonaniu materiał źródłowy może być nieocenionym źródłem informacji dla historyków dokumentujących bieg wojny w Afganistanie, gdyż uzyskają oni w ten sposób dostęp do sposobów raportowania przez wojsko amerykańskie konkretnych incydentów zbrojnych tej wojny. Mogą być też ciekawym materiałem dla analityków. Trzeba by jednak przyjąć założenie, że materiały te są (w całości) prawdziwe, co jest trudne do zweryfikowania, co z kolei sugeruje zachowanie ostrożności w ich komentowaniu. Nie wiemy przecież dokładnie ani kto dostarczył te materiały ani jakimi pobudkami się kierował. Sugeruje się, że dokonał tego sfrustrowany bardzo młody analityk amerykańskich wojskowych służb wywiadowczych dość niskiej rangi. Gdyby nawet zaakceptować to wytłumaczenie, może to oznaczać albo niewiarygodne wręcz naruszenie podstawowych zasad bezpieczeństwa dostępu do informacji w służbach specjalnych (po co przyznawać analitykowi tej rangi swobodny i niekontrolowany dostęp do tak dużej liczby dość różnorodnych dokumentów?) albo można przyjąć, że ktoś chciał się posłużyć tym człowiekiem – w dalszym ciągu nie będziemy jednak wiedzieć kim byli ci ludzie i jakie motywy przyświecały ich działaniu. Można też uznać, że skoro dostęp do tych materiałów był nielimitowany to uważano, że nie stanowią one zagrożenia.
Warto zauważyć, że ostatnio wiele się działo w związku z Afganistanem – w atmosferze skandalu związanego z wywiadem dla pisma Rolling Stone odszedł głównodowodzący wojsk amerykańskich gen. Stanley McChrystal, dziennik Washington Post przedstawił krytyczny materiał dotyczący amerykańskich działań wywiadowczych, a ostatnie półrocze okazało się najbardziej krwawe dla wojsk amerykańskich i natowskich i te konteksty należałoby także uwzględnić w tej sprawie. Nie sądzę jednak, wbrew nadziejom pana Juliana Assange, założyciela WL, by materiały te miały bardziej niż marginalny wpływ na bieg spraw okołowojennych, w tym także na bezpieczeństwo osób zaangażowanych w taki czy inny sposób w ten konflikt, za wyjątkiem być może domniemanych informatorów sił koalicyjnych spośród ludności afgańskiej, których dane osobowe miały zostać zawarte w raportach, o ile rzeczywiście właśnie tych osób dotyczyły. W innych przypadkach nie należy sądzić, by wpływ tych materiałów był przesądzający – aby podać przykład, chciałbym się odnieść do informacji z polskich mediów o znalezieniu w materiałach nazwiska i stopnia oficera polskiej SKW. Jeśli pojechał on do Afganistanu nie używając tzw. nazwiska legalizacyjnego (potocznie – „fałszywego”), to świadczyłoby to raczej o naruszeniu wewnętrznych procedur bezpieczeństwa, które powinny obowiązywać w tego rodzaju służbach, jeśli jednak użyto nazwiska legalizacyjnego, które właśnie ma chronić prawdziwą tożsamość pracownika służb przed zagrożeniem związanym z jakimś „przeciekiem” informacji, to nic strasznego się nie stało – przeciwnik mógł poznać tylko „przykrycie”, co może się zdarzyć w tej pracy w różny sposób, sam oficer powinien być jednak wciąż bezpieczny.
Cele Zachodu w tej wojnie są nieosiągalne
W tych materiałach nie ma nic, czego administracja Obamy by nie wiedziała. Mogą być one nowe, lub „szokujące” tylko dla tych, którzy wierzyli, że wojna i okupacja Afganistanu jest „misją stabilizacyjną”, a takich można dostrzec tylko wśród rządowych propagandzistów (którzy nie powinni przecież wierzyć w kłamstwa, które głoszą) i wśród pewnej, znaczącej, części świata mediów, którzy taki właśnie obraz sytuacji w Afganistanie chcą sprzedać opinii publicznej, i to raczej w państwach sojuszniczych niż w samej Ameryce, gdzie obraz wojny w Afganistanie jest dość czytelny. Ja jednak nie spotkałem jak do tej pory nikogo, kto by w image „misji stabilizacyjnej” wierzył. Każdy rozsądny człowiek powinien przecież wiedzieć, że na wojnie giną ludzie, w tym (jeśli nie przede wszystkim) lokalna ludność cywilna, że dochodzi do przypadków ostrzelania własnych oddziałów skutkujących śmiercią własnych żołnierzy, poważnych pomyłek w ocenie sytuacji w warunkach pola bitwy, awarii używanego sprzętu etc. Każdy rozsądny człowiek powinien również wiedzieć, że Zachód nie jest w stanie osiągnąć celów stawianych w tej wojnie, że tzw. „talibowie” (czyli według. frazeologii sił amerykańskich ACF – anti-coalition forces) będą cieszyć się wsparciem części ludności tego kraju, że „zdobycie serc i umysłów” Afgańczyków jest tylko eleganckim frazesem, który przeniknął z terminologii wojskowej do świata mediów, i że perspektywy osiągnięcia pozytywnego (dla Zachodu) efektu tej wojny są mizerne. Zainteresowani tym konfliktem wiedzą ponadto, że pakistańskie służby wywiadowcze cały czas wspierają talibów (przyczyniły się one przecież w istotnym stopniu do ich powstania) ze względu na strategiczne interesy Pakistanu, podobnie czynią służby irańskie, oraz że talibowie mają dostęp do nowoczesnej broni, w tym do rakiet przeciwlotniczych. Sam pisałem o części tych spraw w artykule opublikowanym w Szwecji w 2007 r. i nie wzbudziło to wtedy sensacji (być może dlatego, że nikt nie przeczytał tego artykułu..). Ale mówiąc poważnie, przecież nikt nie wie dziś jaką USA powinna prowadzić politykę, w tym zbrojną, wobec Afganistanu – Amerykanom pozostaje się modlić, by strategia gen. Petraeusa, obecnego dowódcy wojsk amerykańskich w Afganistanie, która sprawdziła się w „stabilizacji” Iraku i tam odniosła sukces, dała taki sam skutek w przypadku Afganistanu. W skrócie mówiąc, polega ona na „kupieniu” przychylności części sił opozycyjnych wobec rządu prezydenta Karzaja, i zabiciu tych, których nie da się kupić (licząc, że tych nie pozostanie zbyt wielu). Czy powiedzie się ona w Afganistanie – nikt tego dziś nie wie, ja natomiast pozostawałbym daleko sceptyczny wobec tych nadziei. Sytuacja jest zatem wielce zagmatwana, i materiały opublikowane przez WikiLeaks będą tylko jednym z wielu, i to tych mniej znaczących, elementów tej układanki.
Dyskusja na temat. sposobu prowadzenia wojny w Afganistanie toczy się nieustannie wśród zainteresowanych – być może do grona dyskutantów dołączą ci, którzy zainteresowali się tą tematyką dopiero na skutek samego przecieku. Trzeba jednak powtórzyć, że niestety także dzisiaj wojny przynoszą ofiary, w tym niewinne i żadna forma ich prowadzenia tego nie zmieni. Należy zatem skoncentrować się na tym, by konfliktów zbrojnych było jak najmniej, gdyż żadna wojna długo jeszcze nie będzie bezkrwawa i ludzie, którzy karmią się tego rodzaju iluzją wciąż będą rozczarowani. Na opublikowanym niedawno na WikiLeaks filmie widzimy, jak załoga amerykańskiego helikoptera ostrzeliwującego Afgańczyków wykonuje postawione przed nią przez dowództwo zadanie – jest to brutalne, ale tak to właśnie wygląda. Dziwić można się jedynie zdziwieniu tych, którzy sądzą, że zabijanie ludzi z helikoptera bojowego w warunkach wojennych może wyglądać inaczej. Warto także zauważyć, że sam film, który miał służyć ukazaniu „prawdy o wojnie” również został zmanipulowany – przedstawiony został z komentarzem sugerującym zbrodnię wojenną, a ukrywał fakt, że ofiary – reporterzy Reutersa spotkali się z ludźmi uzbrojonymi – wrogami Amerykanów, o czym w komentarzu towarzyszącym temu filmowi ani słowa. Jak widać żadna strona sporu nie może pozbyć się skłonności do manipulacji i dezinformacji, co skłania do daleko posuniętego sceptycyzmu wobec intencji służących publicznym prezentacjom tego rodzaju materiałów.
Prawo obywateli do wiedzy racją stanu?
Racja stanu może być definiowana różnie i w różnych okolicznościach. Jeśli potraktujemy serio zasadę, że Suweren powinien znać prawdziwy obraz sytuacji, i dalej przyjmiemy zasadę liberalnej demokracji zakładającą, że tym Suwerenem są obywatele, w ich ręce oddajemy wówczas zadanie definiowania „racji stanu”. W takim przypadku, zgodnie z założeniem mówiącym, że powinno być nam wolno czynić wszystko, co nie szkodzi innym, możemy wyciągnąć wniosek, że mamy prawo do wszystkich tych informacji, których ujawnienie nie szkodzi owym „innym”. W tym momencie wkraczamy na grząski grunt semantycznych dyskusji co dokładnie znaczy „szkodzić” i kim są owi „inni”. W tym konkretnym przypadku, informacje szkodzące obywatelom amerykańskim, a więc także i żołnierzom walczącym o amerykańskie interesy w odległych krajach, nie powinny być ujawniane, gdyż może się to kłócić z „racją stanu” chroniącą ich bezpieczeństwo, co jednak z informacjami szkodzącymi Afgańczykom – informatorom służb amerykańskich? Ujawnienie ich danych osobowych może zmniejszyć skuteczność działania obywateli amerykańskich w Afganistanie, zatem pośrednio może zagrażać także im (do tego dochodzi pytanie o lojalność wobec tych „innych”, którzy pomagają „nam”). Jednakże, nieujawnienie „prawdy o wojnie”, zmniejsza ogólny stan wiedzy Suwerena, co może być znaczącym utrudnieniem w podejmowaniu przez Niego decyzji politycznych, w tym właśnie w określaniu „racji stanu”. O wiele łatwiej jest przyjąć, że „rację stanu” definiuje „klasa polityczna” i wtedy służy ona zapewne ochronie interesów tej grupy społecznej – wówczas ujawnienie jakichkolwiek informacji zagrażających ich pozycji z nią się kłóci, ale to nie ma już nic wspólnego z „liberalną demokracją”.
Trzeba także uwzględnić wymiary praktyczne tego problemu – poza barwną biografią jej założyciela, WikiLeaks nie jest organizacją szczególnie „przejrzystą” i można mieć różne domniemania co do rzeczywistych celów, którym służy. Ponadto, przy dzisiejszych możliwościach dezawuowania zarówno samych informacji, jak i ich źródeł lub przynajmniej tych, którzy je ujawniają, nie przeceniałbym wpływu osób, którzy ujawniają „niejawne” informacje, na bieg spraw publicznych. Aby użyć abstrakcyjnego przykładu – załóżmy, że w jakimś kraju minister spraw wewnętrznych politycznie powiązany z odchodzącym prezydentem ujawnia informacje, że premier tego kraju, politycznie związany z nowym prezydentem, pracuje na rzecz zagranicznych służb wywiadowczych. W „jakiś” sposób wpływa to na bieg spraw publicznych, ale nikt nie jest w stanie precyzyjnie kontrolować tego w jaki. Wszak ci, którzy do tego momentu „ufali” ministrowi nadal mu ufają, a tym, którzy pokładali zaufanie w premierze, trudno jest przyjąć, że zaufali domniemanemu „zdrajcy”, więc nadal mu ufają. Reszta zaś nie ma możliwości zweryfikowania przedstawianych informacji o domniemanej winie lub niewinności oskarżanego (wszak są „tajne”) i wie niewiele więcej, niż przed ich ujawnieniem . Per analogiam, ci którzy głęboko wierzą, że wojna w Afganistanie jest niesprawiedliwa i trzeba ją zakończyć (a przynajmniej wycofać się z tego kraju) być może utwierdzą się w tym przekonaniu po lekturze opublikowanych przez WL raportów, podobnie jak ci którzy sądzą, że każda wojna jest straszna. Jednak zdecydowana większość zaznajomionych z tematem będzie zaprzątała sobie tym problemem głowę tak długo, jak długo stanowi to temat w mediach, czyli, jak na dzisiejsze warunki, przez kilka dni, po czym wróci do swoich spraw lub zajmie się kolejnymi „sensacjami dnia” nieustannie dostarczanymi przez publikatory.
Notował Bartosz Malinowski