„Francuzi” wg Marcela Prousta w reż. Krzysztofa Warlikowskiego z Nowego Teatru w Warszawie na XXII Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi.
Nasz kontynent, rozmieniony na drobne, stłoczony na zbyt małej przestrzeni, która nie może pomieścić jego wyolbrzymionego ego, dusi się własną arogancją. Dziś, gdy atakują nas ci, którzy wszelkie swoje czyny uzasadniają wiarą i bezwzględnym oddaniem wartościom, czujemy się bezsilni – nie dlatego (a przynajmniej nie tylko) że nie potrafimy się przed nimi bronić; lecz dlatego, że nie potrafimy temu ogromowi wiary przeciwstawić własnego porządku. Widocznie już od dawna żyjemy w chaosie, choć dopiero bolesna konfrontacja nas o tym uświadomiła. Niektórzy wierzą, że chaos jest punktem wyjścia do nowego początku. Gdy patrzymy dziś na Europę, nie sposób zastanawiać się, czy aby nie mamy tym razem do czynienia z początkiem końca.
W zwierciadle scenicznej klatki przegląda się Stary Świat. „Francuzi” słowami Marcela Prousta poszukują straconego czasu – którego być może nigdy tak naprawdę nie posiadaliśmy. Każda postać jest symbolem ludzkich słabości, póz i masek, kruchości fundamentów naszej cywilizacji. Jeśli każdy z nas ma w sobie coś z Oriany (Magdalena Cielecka), Błażeja (Marek Kalita), Odetty (Maja Ostaszewska) czy Karola (Mariusz Bonaszewski), to wszystkich nas czeka podobny koniec – klęska i moralny upadek, od którego ratunkiem może być jedynie śmierć.
Spektakl jest zlepkiem monologów, przecinanych luźno powiązanymi ze sobą konfrontacjami. Kobiety i mężczyźni we wszelkich możliwych konfiguracjach ulegają namiętnościom, jednoczą się i rozstają, toczą nieustanne gry bez zwycięzców – bo w finale i tak łączą się, już po raz ostatni, u progu egzystencji, we wspólnej porażce. Portret zbiorowości budowany jest jednak przez kreacje jednostek, przez wygłaszane często na granicy histerii manifesty człowieczeństwa i wszystkich jego ułomności. Pierwsze słowa młodego Narratora (Bartosz Gelner) obnażają hipokryzję społeczeństwa, które naturalny przecież, biologiczny pociąg seksualny obłożyło piętnem i uczyniło zakazanym, by perwersyjnie napawać się jego transgresyjną niepoprawnością. Wykrzyczany na tle motywu muzycznego z „Odysei Kosmicznej” Stanleya Kubricka monolog kobiety-małpy to satyra na gorący dyskurs genderowy, a jednocześnie znak przebudzenia – i ewentualnego przekroczenia – płci. Najważniejsza jednak dla całościowego przesłania „Francuzów” jest kwestia Roberta (Maciej Stuhr), młodego żołnierza zagubionego we własnej seksualności, który nad talerzem knedli wygłasza krytykę Europy; centrum Cywilizowanego Świata z zasmarkanym nosem, zafajdanymi spodniami i drogim szampanem w kryształowym kieliszku – tak dla zachowania pozorów.
Nie ma we „Francuzach” tematów tabu, bo funkcjonują oni w odmiennej rzeczywistości na własnych zasadach. Transowy charakter muzyki (Jan Duszyński), chaotycznej i niepokojącej, nieustannie buzującej w tle, a miejscami wysuwającej się na pierwszy plan i zawłaszczającej przestrzeń, przenosi do innego wymiaru, hipnotyzuje. Budzi niepokój, bo wskazuje na jątrzące się pod powierzchnią – słów, twarzy, gestów – znaczenia i emocje, które oczekują na nieuchronną erupcję. Wzmaga to jeszcze gra świateł (Felice Ross), ostrych, przenikliwych, a jednocześnie jakby odrealnionych. Scena (Małgorzata Szczęśniak) jest rozciągnięta w przestrzeni do granic ludzkiej percepcji, a wręcz poza nią – z jednej strony niknie w mroku, z drugiej przedłużona jest powierzchnią lustra, co dodatkowo podkreśla linia baru, przy którym ostatecznie spotykają się bohaterowie. Dodatkowo wytrącone z homogenicznego otoczenia środowisko szklanej klatki staje się niemal inkubatorem ludzkiego upadku. Poczucie narastającego zagrożenia wzmaga obecność elementów groteskowych – gumowych masek, fallicznego kwiatu czy osoby czarnoskórego lokaja-baletmistrza (Claude Bardouil) jako symbolu nieposkromionej seksualności.
To, czego nie mogą wyrazić słowa, opowiada ludzkie ciało. Następuje nieustanna eksploracja cielesności aktorów, ich nagości, bezbronności, słabości – słowem: człowieczeństwa. Współpraca z Claudem Bardouilem wprowadziła do teatru Warlikowskiego taniec jako orgiastyczną drogę do poznania i refleksji. We „Francuzach” tę funkcję spełnia również grana na żywo muzyka, „Utwór na wiolonczelę i taśmę” (Paweł Mykietyn, wykonanie – Michał Pepoł), której widzowie słuchają wraz z aktorami, obserwując ich, a jednocześnie samych siebie. Przeżywanie sztuki właśnie do tego się sprowadza – niemal fizjologicznego badania zachodzących w umyśle i ciele procesów jako reakcji na zachodzące na scenie przez ponad cztery godziny wydarzenia. Widzowie zostają pochłonięci przez wymiar sceny, zmuszeni do wewnętrznego dialogu z zastaną rzeczywistością, by ją oswoić i przezwyciężyć. Nie można nie przeżywać tego spektaklu. Nim się po prostu żyje – żyje się w nim. Choćby przez ułamek wieczoru, a tak naprawdę i długo potem.
„Przeżywam to, czym się stajemy” – mówił podczas spotkania z widzami w Teatrze Powszechnym w Łodzi Krzysztof Warlikowski. „Francuzi” to eksploracja tego, kim jesteśmy teraz my, Europejczycy (a więc i Polacy, do owej Europy tak długo przecież pretendujący) i dlaczego nie do końca nam się to podoba. Jednocześnie brak w tym spektaklu odpowiedzi, choć wątpliwości mnożą się na każdym kroku. Czy warto zniszczyć narosłą przez wieki skorupę pozorów, by na ruinach dawnego porządku zbudować nowy? A jeśli okaże się, że był on jedynie wydmuszką i brak nam fundamentów do solidnej kreacji? Co jeśli zostaniemy z niczym? A co jeśli i tak do nicości zmierzamy?
Europa znalazła się w punkcie, w którym musi zredefiniować siebie. W poszukiwaniu straconego czasu cofnąć się w głąb wewnętrznej pustki. To z pewnością niewygodne, tym samym rodzajem niewygody, jaką zwiastuje teatr Krzysztofa Warlikowskiego. To z pewnością irytujące, tym samym rodzajem irytacji, jaką budzić mogą konkluzje kolejnych dzieł reżysera. Wydaje się, że Warlikowski jest emblematycznym artystą naszych czasów, bo bezwzględnie obnaża ich niedostatki. Jednocześnie, prowokując dyskusję i poszukując rozwiązań w dziełach swych dawnych mistrzów, daje szansę na pokutę. Jeszcze nie odkupienie, ale zadośćuczynienie win. „Mea culpa. Mea maxima culpa” – pada w pewnym momencie z ust Roberta. Przepraszam współczesną Europę – ja, Europejczyk początku XX wieku – bo zbłądziłem. Alfred Dreyfus nie żyje. Marcel Proust nie żyje. Franz Kafka nie żyje. Witold Gombrowicz nie żyje. A ja pozwoliłem im umrzeć, odejść w niepamięć. Zniknąć. Zubożyć fundamenty.
Teraz, gdy na ulicach wybuchają bomby – i będą wybuchać dalej, mocniej i liczniej niż dotychczas – musimy zrozumieć nasze błędy i uczynić europejskość na powrót wartością. Stańmy się ludźmi, o których Krzysztofowi Warlikowskiemu nie będzie się chciało robić przedstawień.
Tekst ukazał się pierwotnie na blogu Qluary, prowadzonym w ramach XXII Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych.