„Kryzys” to słowo w Hiszpanii wręcz magiczne. Jest menu antykryzysowe, fryzjer antykryzysowy, ciastka antykryzysowe, a teraz będzie nawet antykryzysowy rząd.
Jeśli chodzi o wybory, to Hiszpania znacznie różni się od Polski. Osoba, która nie ogląda wiadomości i nie interesuje się polityką, na Półwyspie Iberyjskim mogłaby na dobrą sprawę wyborów nie zauważyć. W Polsce wchodzą one do domów tysiącem ulotek, morzem bilbordów i reklam. Nie sposób ich przeoczyć, gdyż jest się zalewanym propagandą. W Hiszpanii natomiast, kampania wyborcza nie rzuca się tak w oczy, nawet w czasach „kryzysu”. Jedynie gdzieniegdzie można się natknąć na namioty partyjne i działaczy rozdających baloniki. Większy szum towarzyszył wiosennym wyborom regionalnym niż obecnym parlamentarnym. Ulotki wyborcze pojawiły się w okolicach mojej skrzynki pocztowej tylko raz i tak się złożyło, że wszystkich opcji naraz. Listonosz zostawił je hurtowo na skrzynce, zapewne żeby można je było sprawnie wyrzucić, co też Pani sprzątaczka po paru dniach uczyniła. Z ciekawości sprawdziłem – przez prawie tydzień nie ubyła ani jedna.
Ten fakt doskonale podsumowuje nastroje przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku. Obojętność towarzyszyła im od początku do końca. Co ciekawe, obojętność nie wyrażona w niskiej frekwencji. 72% to na warunki hiszpańskie wynik rekordowo niski. Jeśli jednak zestawimy go ze spragnioną demokracji Polską i marnymi 49% z wyborów parlamentarnych 9 października 2011 roku, to nie jest wcale tak źle. Porównując hiszpańskie wyniki wyborów z 2011 i 2008, frekwencja spadła jedynie o 2%. Moim zdaniem winić za to należy przede wszystkim pogodę. W niedzielę strasznie lało. Pomimo obojętności, Hiszpanie poczuwają się jednak do obowiązku współdecydowania o losach swojej ojczyzny, nawet jeśli mają wrażenie, że to na kogo zagłosują jest w sumie obojętne.
Tegoroczna kampania wyborcza była jedną z nudniejszych i bardziej mdłych w ostatnich latach. Nikt nie obiecywał wyprowadzenia wojsk z Iraku, legalizacji związków homoseksualnych, a tym bardziej miękkich narkotyków. Zero kontrowersji. Wszyscy mówili za to o konieczności walczenia z „kryzysem”. „Kryzys” to słowo w Hiszpanii wręcz magiczne. Jest menu antykryzysowe, fryzjer antykryzysowy, ciastka antykryzysowe, a teraz będzie nawet antykryzysowy rząd. Walka z „kryzysem” stała się naczelnym hasłem wszystkich partii. Doszło nawet do absurdów, gdy Alfredo Perez Rubalcaba, nowo mianowany lider socjalistów z PSOE, ogłaszał konieczność cięcia wydatków socjalnych i zaciskania pasa. Wszyscy zdają sobie w Hiszpanii sprawę do czego może doprowadzić niekontrolowane zwiększanie deficytu budżetowego i nikt nie chce podzielić losu Grecji. Zatem nawet socjaliści musieli złapać się chodliwych antykryzysowych haseł.
Niestety, odwoływanie się do konieczności przeprowadzania reform i obiecywanie nie wiadomo czego nie doprowadziło PSOE do zwycięstwa. Podjęte przez socjalistów działania okazały się nieskuteczne, choć zabrakło niewiele. Po przegranych z kretesem wyborach lokalnych, PSOE odnowiło swoją twarz. Zapatero ustąpił miejsca wspomnianemu już Rubalcabie. Był to bardzo dobry zabieg wizerunkowy. Tak się złożyło, że przez dwie kadencje rządów socjalistów bezrobocie wzrosło o około 150%. Między innymi przez to, PSOE jest przez społeczeństwo utożsamiane ze sprawcą „kryzysu”. Nic więc dziwnego, że stojący na czele partii Jose Luis Rodriguez Zapatero, musiał usunąć się w cień. Jego charyzmatyczny następca został przyjęty bardzo pozytywnie. Rankingi PSOE wyhamowały spadek i powoli zaczęły rosnąć. Niemała w tym również zasługa największego konkurenta, Partido Popular (PP).
PP od czasów słynnej afery „caso Gurtel” cieszy się w Hiszpanii haniebną opinią partii złodziei. Dochodzenie prowadzone przez sędziego Baltazara Garzona doprowadziło do znacznego uszczuplenia szeregów Partido Popular, gdyż ogromna ich liczba znalazła się w aresztach z zarzutami korupcji. Szczególnie dotknęło to region Walencji, gdzie wielu burmistrzom nadmorskich miasteczek udowodniono przyjmowanie korzyści majątkowych. PP próbowało odciąć się od afery korupcyjnej, ale średnio się to udało, zwłaszcza, że istniało podejrzenie, iż część pieniędzy z korupcji została wykorzystana do finansowania działalności partii.
Nic więc dziwnego, że ludzie tak obojętnie podchodzili do wyborczego pojedynku. Była to walka sprawcy „kryzysu” ze złodziejem. Po zmianie za sterami, PSOE zaczęło odzyskiwać pole i nadrabiać stratę do PP. Przez moment myślałem nawet, że ludzie zapomną socjalistom ich winy i to oni wygrają wybory. Jak pokazały wyniki głosowania, jednak nie wystarczy straszyć ludzi złodziejami i głosić antykryzysowe hasła, by ludzie wybaczyli wpędzenie ich kraju w zapaść finansową.
PP wygrało wybory bezdyskusyjnie, zdobywając 10 głosów ponad bezwzględną większość. Jest to zwycięstwo o tyle ważne, że pomimo wszystkich przeciwności, udało się osiągnąć wynik lepszy od Jose Marii Aznara w 2000 roku. Mariano Rajoy, lider Partido Popular, przekonał większość wyborców, że to właśnie konserwatywna partia będzie sobie w stanie lepiej poradzić z rosnącym deficytem. PP już raz utrzymało ekonomię w ryzach, gdy Hiszpania musiała wypełnić wymagania akcesu do Wspólnoty Europejskiej. Łatwiej było więc uwierzyć, że prawica lepiej od socjalistów sprawdzi się w roli ekonomicznego policjanta.
Hiszpania w większości poparła PP. Na wyborczej mapie, zabarwionej na niebiesko, znalazły się tylko 3 wyspy innego koloru. To Andaluzja, Kraj Basków i Katalonia. Tam PSOE zdobyło większość głosów. O ile większość głosów dla PSOE w Andaluzji była zaskoczeniem, to przegranej PP w pozostałych dwóch wspólnotach autonomicznych można się było spodziewać. Katalonia od zawsze skręcała na lewo i nawet kryzys gospodarczy nie był w stanie tej tendencji odwrócić. Kraj Basków postawił na lokalne partie, z sojuszem Amaiur na czele. Mieszkańcy prowincji Bizcaya i Gipuzkoa mogą się uważać za szczęściarzy, mieli większy wybór.
Reszta Hiszpanii nie musiała się ograniczać tylko do PP lub PSOE. Wybór był spory, od Partii Piratów po Anarchistów. Skąd więc taka dominacja dwóch naczelnych partii? Dlaczego nie wyłoniła się trzecia siła, by przełamać monopol złodziei? Późną wiosną głośno było o akcjach protestacyjnych na głównych placach większych miast Hiszpanii. Tak zwani „Indignados” (oburzeni) protestowali przeciwko establishmentowi i swej beznadziejnej sytuacji. Było koczowanie pod gołym niebem, walenie w garnki, bitwy z policją. Ten pseudo-bunt zakończył się równie szybko, jak się zaczął. Hiszpanie lubią się wykrzyczeć, pokazać swój sprzeciw wobec status quo, by następnego dnia to status quo pogłębić głosując w wyborach na dwie główne partie. Z dużej chmury mały deszcz.
Patrząc na to wszystko z boku, cieszę się, że kampania wyborcza była spokojna i prawie niezauważalna. Liczę na to, że przez analogię z małej chmury nadejdzie duży deszcz i działania nowego rządu przyniosą oczekiwany skutek. Razem ze mną liczą na to miliony Hiszpanów, które pomimo deszczu poszły na wybory. Rajoy nie ma jednak łatwego zadania. Musi przekonać wiele grup społecznych do ograniczenia swoich żądań i oszczędności, a jak wiemy z polskich doświadczeń, to dość skomplikowane. Może jednak ta Hiszpania tak bardzo nie różni się od Polski?