Kierownictwo Platformy Obywatelskiej potwierdziło oficjalnie wcześniejsze sugestie, iż kandydat tej partii na prezydenta Polski zostanie wyłoniony na drodze wewnątrzpartyjnych prawyborów. Stało się to konieczne w obliczu tego, że PO straciła swojego naturalnego kandydata na prezydenta, premiera Donalda Tuska, a nie posiada kandydata drugiego rzędu, który nasuwałby się automatycznie, niejako sam przez się. Wokół prawyborów pojawiła się oczywiście natychmiast retoryczna otoczka, że oto nowoczesna, bardzo demokratyczna partia „wraca do korzeni z 2001 roku” i wyłania swojego kandydata w taki sposób, że każdy, szeregowy członek ma swój 1 głos, który waży tyle samo co głos przewodniczącego Tuska. Jednak na decyzję o prawyborach należy spojrzeć szerzej i bez pozbawiającego trzeźwości oceny entuzjazmu.
Ucieczka od odpowiedzialności
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to krok asekurancki ze strony premiera. Załóżmy na moment, że kandydat PO nie zostanie wybrany prezydentem kraju. Pomimo retoryki o „żyrandolach” i „funkcjach ozdobnych”, która miała na celu umniejszyć znaczenie urzędu głowy państwa po rezygnacji Tuska z ubiegania się o ten fotel, jasnym jest, że byłby to poważny cios dla Platformy. Nie tylko prestiżowy, ale i strategiczny. Porażka wyborcza zaszkodziłaby zapewne wynikowi PO w wyborach samorządowych raptem półtora miesiąca później, a może i w parlamentarnych. Jakkolwiek Tusk ma dziś swoją partię w ręku nie uniknąłby głosów, że porażkę spowodowała najpierw jego niespodziewana wolta, a następnie nieudany wybór kandydata-zastępcy. Dzięki prawyborom Tusk na starcie skutecznie eliminuje tę drugą linię potencjalnego ataku wewnątrz partii. W razie czego winny będzie vox populi.
Nie jest też tak, że Tusk oddaje „partyjnej demokracji” i „wolnemu głosowi terenu” sprawę doboru kandydata. To zarząd partii dokonał ścisłej preselekcji kandydatów, spośród których ma być dokonany wybór. Nie ma jednak prawdziwej demokracji, jeśli władza totalnie kontroluje procedurę zgłaszania kandydatów i arbitralną decyzją zamyka innym możliwość startu w wyborach. Prawybory w PO to demokracja ściśle koncesjonowana. Członkowie szeregowi mogą tylko dokonać wyboru spośród dwóch nazwisk, które w równej mierze zostały „klepnięte” przez premiera Tuska. Nie mogą na swojego kandydata obrać na przykład Janusza Palikota. A szkoda. Opinia publiczna chętnie poznałaby skalę poparcia dla jego metod uprawiania polityki pośród partyjnych kolegów. Prawybory PO nie są więc procedurą demokratyczną, a tylko konsultacją góry z dołem w zakresie selekcji spośród alternatyw koncesjonowanych, z uznaniem przez górę tego werdyktu. Taka „demokracja” to jest i w dzisiejszej Rosji.
Oczywiście wewnątrzpartyjne wybory nie mają obowiązku spełniać standardów liberalnej demokracji na poziomie państwowym. Jest to wewnętrzna sprawa partii i jej członków, gdyż wyłaniany jest kandydat partyjny. Tusk i Schetyna ściśle kontrolują procedurę prawyborów.
Kontrola jakości
Dla dobra samej partii proponowałbym więc, aby dopuszczono niezależną kontrolę liczenia głosów w tych prawyborach. Nie dlatego, że chcę wtykać nos w nie swoje sprawy. Ewentualne sfałszowanie prawyborów przecież mnie osobiście nie dotyka, żadnej krzywdy czy straty mi nie robi. To nie jest moja sprawa, wiem o tym. Jednak gdyby wewnątrz partii pojawiły się tego typu zarzuty, to kandydat PO miałby w prawdziwych wyborach kolosalny problem z wiarygodnością. Obsadzenie Hanny Gronkiewicz-Waltz jako osoby odpowiedzialnej za nadzór nad procedurą to pomysł nie najlepszy, gdyż nietrudno będzie sformułować wobec niej zarzut, że jako prominentna działaczka PO ma swoje sympatie i może być stronnicza (nawet jeśli takie zarzuty byłyby nieprawdziwe). Dla PO lepiej byłoby sięgnąć po specjalistę-politologa lub konstytucjonalistę z kręgów akademickich, albo byłego, np. emerytowanego funkcjonariusza Państwowej Komisji Wyborczej, najlepiej o relatywnie znanym nazwisku i osobistym szacunku.
PO zdecydowała się na ciekawy sposób wyłonienia swojego kandydata na prezydenta. Nawet jeśli sugestia Sławomira Nitrasa, iż dzięki temu, że w prawyborach zagłosuje około 40 000 ludzi, będzie to „kandydat obywatelski” jest zupełnie śmieszna i kuriozalna, zważywszy, że prawo głosu mają wyłącznie członkowie partii politycznej, którzy siła rzeczy wybierają kandydata stricte partyjnego, to jednak warto pogratulować zarządowi PO odwagi. Odwagi, gdyż trudno uwierzyć, że między dniem dzisiejszym a końcem marca, gdy poznamy wyniki, zabraknie w ramach struktur partii podjazdowych wojenek pomiędzy stronnikami obu pretendentów. Owszem, inaczej niż w międzypartyjnych bojach, tutaj wszyscy będą zainteresowani tym, aby o tarciach media się nie dowiedziały, przez co o wielu incydentach nawet nie usłyszymy. Niemniej jednak, taka próba sił może doprowadzić do pojawienia się rys w poprzek ugrupowania i resentymentów. Zwykle silny przeciwnik polityczny pozwala partiom tego typu problemom przeciwdziałać. Ale w Polsce dziś PO silnej konkurencji brakuje. Stąd ryzyko.
Z punktu widzenia liberalnego wyborcy, po rezygnacji Tuska, wynik prawyborów jest relatywnie mało istotny. Obaj pretendenci mają silnie konserwatywne poglądy, dużo bardziej niż sam premier. Dla liberała najlepszym kandydatem w tych wyborach nie będzie osoba wyłoniona przez PO.