Wiadomości, jakie otrzymujemy o stanie państwa w poszczególnych obszarach jego działania, nie napawają optymizmem. Każdy z wielkich programów państwowych prędzej czy później staje się własną karykaturą. Budujemy jedne z droższych autostrad w Europie, a ich wykonawcy upadają. Wielkim nakładem zbudowaliśmy stadiony, a tu w jednym dach się nie zamknął, inny w zasadzie już bankrutuje (idąc w ślady firm, które go budowały). Finansowana z publicznych pieniędzy służba zdrowia od czasu do czasu przypomina nam o swoim istnieniu, na przykład informacjami o faktycznym bankructwie Centrum Zdrowia Dziecka. Przy okazji dowiadujemy się, że rozliczenie usług wysoko specjalizowanych – wymagających i drogiego sprzętu, i specjalistycznej kadry – odbywa się według takiego samego punktu przeliczeniowego co wizyta w przychodni. Czy trzeba być specjalistą od ekonomiki służby zdrowia, żeby wiedzieć, że to nie ta sama usługa? Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność, w każdej dowolnej dziedzinie życia sterowanego przez państwo mamy do czynienia ze zjawiskami dziwnymi, niezrozumiałymi lub po prostu skandalicznymi.
Reakcje mainstreamowych polityków są zawsze takie same i obrzydliwie wręcz przewidywalne. PO powie: „Problem zaczął się w czasach PiS-u, a poza tym łatwo krytykować, jeśli się nie zna obiektywnych trudności, z jakimi musimy się zmagać, a pozostajemy przecież zieloną wyspą wzrostu w morzu światowego kryzysu”, PiS: „Właśnie na naszych oczach bankrutuje państwo Tuska”, SLD: „Kiedy rządził Sojusz Lewicy Demokratycznej, a premierem był Leszek Miller takie problemy załatwialiśmy od ręki”, Ruch Palikota: „Wzywamy Donalda Tuska do zerwania koalicji z PSL-em – poprzemy rząd bez PSL-u i rozwiążemy wspólnie wszystkie problemy”. PSL zaś pokaże w telewizji sfinksowe oblicze Waldemara Pawlaka. Jeden obraz zamiast stu słów. Sprawdźcie mnie proszę, słuchając komentarzy polityków na dowolnym kanale informacyjnym w dowolnej sprawie.
Problem tylko w tym, że dla mnie, obywatela, te komentarze nie wnoszą niczego, polityczny ping-pong nie zmienia faktu, że mamy państwo niesprawne bez względu na nazwisko premiera.
Jakkolwiek zabawnie to zabrzmi w moim – zdeklarowanego zwolennika państwa minimalnego – wydaniu, przeraża mnie zupełny państwa brak. Ono istnieje, owszem, ściąga podatki i jest wielkim pracodawcą, ale masy urzędnicze nie stanowią jeszcze aparatu państwowego. Państwo polskie potrzebuje biurokracji – w tym dobrym znaczeniu, czyli aparatu urzędniczego obsługującego obywatela i realizującego zadania państwowe. Tymczasem aparat taki nie istnieje. Składają się na to z grubsza dwie przyczyny.
Gdzie jest państwo?
Pierwsza to brak jasnego określenia zadań państwa w poszczególnych dziedzinach i precyzyjnego określenia odpowiedzialności za realizację określonego zadania konkretnej struktury. Przykład z samej góry – kto zna kryterium, według którego nadzór nad przedsiębiorstwami państwowymi lub przedsiębiorstwami z udziałem państwa dzielą Ministerstwo Gospodarki i Ministerstwo Skarbu Państwa? Pierwotnie wyznacznikiem miały być cele prywatyzacyjne (te przedsiębiorstwa, które miały pozostać państwowe, leżały w gestii Ministerstwa Gospodarki). Jak wyczytałem w „Polityce” przed kilkoma tygodniami, w praktyce czynnikiem o tym decydującym jest nazwisko ministra i przepychanki Waldemara Pawlaka z ministrami z PO. Jak można prowadzić spójną politykę energetyczną, jeśli kontrakty gazowe z Rosją negocjował jeden resort, z Kuwejtem drugi (zorientowani twierdzą, że oba bez porozumienia z sobą), a na koniec wkroczył trzeci (MSZ), działając w tajemnicy na rzecz renegocjacji kontraktu z Gazpromem. Trudno znaleźć w tym jakąś politykę państwową – raczej mamy do czynienia z wypadkową różnych resortowych wektorów działań. Powiedzmy, że dla obywatela to abstrakcja (choć warto wspomnieć, że to my płacimy za ten gaz), wejdźmy więc w codzienność. Konia z rzędem temu, kto zna zakres świadczeń medycznych należnych obywatelowi opłacającemu składki NFZ. Pytany kiedyś przeze mnie wysoki funkcjonariusz funduszu odpowiedział pewnym siebie głosem: „Jak to jaki zakres? Pełen zakres!”. Co znaczy „pełen zakres”, jeśli ja co chwilę dostaję prośbę od fundacji czy stowarzyszeń o donację na leczenie czy rehabilitację osoby, której leczenie nie jest objęte systemem? Co znaczy „pełen zakres”, jeśli co kilka miesięcy toczy się publiczna kłótnia o zmiany na liście leków refundowanych? Co znaczy „płatna ze środków publicznych edukacja”, skoro boom statystyczny ludzi z tzw. wyższym wykształceniem zawdzięczamy w pełni finansowanym z kieszeni ich rodziców studiom na Wyższych Szkołach Tego i Owego oraz Wszystkiego Najlepszego (sami studenci tak je nazywają)? Na wielu z tych „uczelni” produkuje się dyplomowanych bezrobotnych za zupełnie prywatne pieniądze. Przykład z przedszkolami, które przeplatają godziny finansowane ze środków publicznych z godzinami opłacanymi fakultatywnie przez rodziców, tak by zmusić wszystkich do płacenia, to kolejny problem z tej serii.
Nie piszę tego wszystkiego, by podnieść socjalny lament i domagać się pełnego finansowania służby zdrowia, edukacji i całej reszty z kasy publicznej. Podaję te przykłady, żeby wskazać, że nasze państwo, nasza umowa społeczna nie działają. A przecież w tej umowie jesteśmy my – obywatele i podatnicy, składający się na organizację tych sfer, które w naszym powszechnym mniemaniu są nie do załatwienia indywidualnie. W naszym państwie nie wiadomo tak naprawdę, co otrzymujemy w zamian za wypełnianie obywatelskich obowiązków związanych z daninami. Mam wrażenie, że w jednych sferach udajemy, że coś jest finansowane publicznie (edukacja), w innych przerzucamy obowiązki socjalne do prywatnych obciążeń (mieszkaniówka w prywatnych kamienicach), w jeszcze innych zaś nieustająco „rolujemy” długi (system emerytalny). Żyjemy w fikcji.
Gdzie są politycy?
W fikcji żyje, z fikcji żyje i fikcję dla własnej radości utrzymuje druga z praprzyczyn niewydolności państwa – klasa polityczna. Polska klasa polityczna jest wsobna, zamknięta, a ton nadają w niej przedstawiciele pokolenia maszyny do pisania i wielkich budów socjalizmu. Nie piszę tu o żadnej ze stron sceny politycznej – piszę o jej wszystkich uczestnikach bez wyjątku. Młody wiek naszej demokracji, pewna niedojrzałość, system partyjny utrzymywany czynnikiem dotacyjnym, a nie ideowym czy światopoglądowym powoduje jego zaskorupienie i kompletną niewrażliwość na bodźce społeczne. Jedyne bodźce, na jakie partie reagują, to uderzenia maczugami, jakie serwują sobie we własnym gronie. W każdej z partii brakuje naturalnego w dojrzałych demokracjach systemu rotacji elit, gdzie napór innowacyjnych „młodych wilków” wymusza na starych liderach nieustanną czujność i dostosowywanie się do wymogów zmieniających się okoliczności. Nasze elity zastygły w latach 90., po drodze mogły zmieniać nazwy partii, opcje, rekonfigurować się – ale zawsze działały w tym samym gronie. W tym czasie Polska zmieniała się dynamicznie – życie społeczne płynęło obok, równolegle do życia politycznego, bogaciliśmy się i modernizowali, nie oglądając na państwo, w czym pomagały nam zaradność i indywidualizm Polaków. Gdyby spróbować przedstawić na wykresach krzywą zmian społecznych i krzywą zmian politycznych, to trudno byłoby dobrać taką skalę, by wartości tego drugiego czynnika były widoczne. Polityka została w tyle. W tyle pozostała też biurokracja. Porównajmy obsługę bankową w 1992 r. z dzisiejszą – przepaść, zmiana totalna, przejście z epoki czeków i wydruków do epoki kart zbliżeniowych i pełnej obsługi online. A teraz porównajmy obsługę w urzędzie przed dwudziestoma laty z dzisiejszą… Różnica jest, ale zauważalnie mniejsza…
Zajmijmy się sferą społeczną i porównajmy liczbę wolnych związków w roku 1992 i liczbę dzieci rodzących się w takich związkach z analogicznymi danymi z 2012 r. Porównajmy prawo stanowione w zakresie regulacji takich zjawisk. Sami sobie nie uświadamiamy, jaką drogę społecznie i gospodarczo pokonaliśmy przez ostatnie 20 lat. I jak bardzo państwo – ze swoimi strukturami i polityką – pozostało w tyle, choć klasa polityczna chętnie przypisuje sobie zasługi modernizacyjne. Podaję przypadkowe przykłady z różnych dziedzin, choć można by to uporządkować według sfer życia i wynik porównania modernizacji społecznej z modernizacją państwa dałby taki sam rezultat. Na koniec tych zestawień wyliczmy dzisiejszych liderów politycznych, którzy nie byli nimi w roku 1992. Jeden Janusz Palikot w 1992 r. pewnie jeszcze zbijał palety lub przymierzał się do produkcji wina. Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Waldemar Pawlak, Leszek Miller… Ile zachodnich demokracji ma tych samych liderów politycznych w roku 2012 co w 1992?
Tak zwani partyjni młodzi to typ zawodowego działacza „od zawsze”. Kleili plakaty, potem nosili za kimś teczki, teraz są posłami, ale praktyczne życie ich omijało. Nie mieli okazji zdobyć know-how, więc i nie zagrożą innowacyjnością swoim liderów. Są ich miniaturowymi kopiami, czasem karykaturami.
Wiem, że zdarzają się wyjątki – jednak na tyle rzadko, że nie są w stanie zmienić ogólnego obrazu. Nie piszę tego, by narzekać na klasę polityczną – w końcu to my w kółko wybieramy tych samych – ale by ją usprawiedliwić. Wierzę, że swoją anachroniczną politykę robią pełni dobrej woli i według swoich umiejętności. Tylko właśnie tych umiejętności i zdolności rozumienia wyzwań współczesności im brakuje. Nawet jeśli któryś z polityków jest zdeterminowany realizować jakiś pomysł – zderza się z podległymi sobie strukturami państwowymi niezdolnymi do działania, których zmienić nie potrafi, bo nie ma pojęcia, jak tę strukturę przebudować.
Trudno mieć za złe politykom, że nie nadążają. Brakuje wewnątrzpartyjnej świeżej konkurencji. Gremialne désintéressement polityką Polaków, zajętych własnymi sprawami, nie wywiera żadnego nacisku. Niski kapitał społeczny i nieistniejąca dotąd samoorganizacja społeczna uwalniają polityków od potencjalnych działań grup interesów, lobbystów społecznych – poza integrystami kościelnymi nikt nie jest zorganizowany w stopniu pozwalającym na skuteczność. W tych cieplarnianych warunkach politycy mogą latami dyskutować sobie o brzozach, sondażach, wzajemnie się znieważać, intrygować.
Zarówno klasa polityczna, jak i biurokracja rozpaczliwie potrzebują fachowców, którzy byliby w stanie zorganizować aparat państwowy w sposób adekwatny do potrzeb. Potrzebujemy ludzi, którzy są w stanie stworzyć zintegrowaną ewidencję obywateli – co kolejne rządy przerasta od kilkunastu lat. Ludzi, którzy są w stanie policzyć obywateli objętych ubezpieczeniem zdrowotnym (według ostatnich doniesień liczba osób o „niejasnym statusie ubezpieczenia” to 4 mln!). Potrzebujemy ludzi, którzy wprowadzą zadaniową kulturę organizacyjną i ergonomię pracy w urzędach. Ludzi, który napiszą naszą umowę społeczną, nadając jej racjonalne kształty, i stworzą aparat do jej wykonywania. Widzę takich ludzi w klasie średniej, nazywanej przez prawicowych publicystów lemingami.
Lemingi
Prawicowa publicystyka i blogosfera lubuje się w określaniu pewnej grupy antypisowskich wyborców mianem „lemingów”, bo ponoć te zwierzątka bez szczególnej przyczyny (a właściwie z powodu własnej bezmyślności) skaczą sobie nagle i tłumnie do wody w celu popełnienia samobójstwa.
Na nic tłumaczenia Adama Wajraka, który leminga widział na własne oczy. Disneyowski mit samozagłady tych gryzoni bez powodu silnie porusza wyobraźnię. A gdy dodać do tego jeszcze toyotę auris i smartfon marki Samsung…
Prawicowa publicystyka nie może wybaczyć lemingom, że są głusi na hurrapatriotyczne frustracje Jarosława Kaczyńskiego i Tadeusza Rydzyka i głosują na tych, którzy obiecują im święty spokój. Na tych, którzy nie wymagają, by ciągle pozostawali czujni, z pieśnią narodową na ustach strzegli w imię narodowych kompleksów wciąż zagrożonej czci przed gejami, Żydami, Niemcami i Rosjanami. Nie może im wybaczyć, że zazwyczaj bierni politycznie, w pewnym momencie przeważyli szalę zwycięstwa na stronę PO.
Paradoks polega na tym, że prawica uważa za marsz do samozagłady to, co jest jak najbardziej racjonalnym wyborem i uzasadnioną postawą.
Leming należy do klasy średniej. Tworzy zjawisko w Polsce nowe po przerwie w rozwoju społecznym, jaką zafundował nam PRL. W latach 90. ta powstająca klasa kojarzyła się z zaganianymi facetami w białych skarpetkach założonych do ciemnego garnituru. Od tamtego czasu zmieniło się bardzo wiele. Rozwój sektora usług spowodował zasilenie tej klasy, a obecnie już zdominowanie jej przez dobrze wykształconych profesjonalistów. Dobrze wykształconych – oczywiście nie zgodnie z inteligencko-humanistycznym stereotypem. Studenci uczelni ekonomicznych i prawniczych nie poświęcali czasu analizom teorii samobójstw Kiryłowa z „Biesów” Fiodora Dostojewskiego, omijali też metafizykę „Gry w klasy” Julia Cortázara. Jeśli już, robili to hobbystycznie, nie traktując tych zajęć jako sensu życia. Są za to w stanie błyskawicznie czytać sprawozdania finansowe, przeliczać wskaźniki przepływu pieniądza, stopy zwrotu inwestycji. Znajdą luki w prawie podatkowym. Pokierują dużą strukturą, zracjonalizują koszty. Obserwują konkurencję i wyciągają wnioski z nowych trendów i wynalazków. iPad nie jest dla nich epokowym odkryciem (jak dla większości obdarowanych nim posłów), ale przedłużeniem ręki, narzędziem pracy lub zabawy, które porzucą bez żalu, kiedy pojawi się nowe i lepsze.
Leming to menedżer lub samodzielny przedsiębiorca – w bankowości, IT, w szeroko pojętych usługach. Jest przeciwieństwem wiecznie marudzącego i utyskującego na ojczyzny i swój los przeciętniaka. Ma mentalność zadaniową, wychowany w kulturze korporacyjnej zna wartość czasu, jest nastawiony na sukces. To człowiek sukcesu, zawodowego i osobistego. Zna języki, jest obyty w międzynarodowych korporacjach, nie ma kompleksów. Wie, że ludzi dzieli się na mądrych i głupich, efektywnych i nieudaczników, a nie na Polaków i resztę niedobrego świata. Mieszka i żyje tak samo jak jego korporacyjni koledzy w Niemczech czy Anglii. Nie czuje się od nich gorszy – często ma poczucie wyższości, bo jego start był trudniejszy, jest pierwszym pokoleniem middle class w swojej rodzinie – bo jest pierwszym pokoleniem należącym do tej klasy w Polsce.
Widoczna w publicystyce, szczególnie w blogosferze, niechęć do lemingów to nie tylko polityczna złość prawicy, wynikająca z wyraźnego poparcia przez tych ludzi PO i Bronisława Komorowskiego w swoich okręgach wyborczych (z rekordem w warszawskim Miasteczku Wilanów – szybko ochrzczonym Lemingradem). To klasyczna i naturalna dla polskiego konserwatyzmu niechęć do innych, do obcych. Niechęć ta jako żywo przypomina oświeceniowe spory kontuszowców z pończosznikami. Lemingi pachną tą cudzoziemszczyzną, nowoczesnością, nie golą głowy w czub, nie leżą krzyżem podczas śpiewania patriotycznych pieśni. Są nieprzyzwoicie racjonalni.
Rewolucja, jaka jest nam potrzebna
Całe nasze doświadczenie historyczne wskazuje na to, że kolejne ruchy modernizacyjne prędzej czy później zwyciężają. Przeciwstawianie się im jest naturalnym zadaniem konserwatystów, pozwala złagodzić skutki zmian i przygotować na nie ogół obywateli, jeśli oczywiście opór nie jest bezwzględny. Jeśli wziąć za przykład transformację oświeceniową, zmiany wchodzą ewolucyjnie, metodą kropli drążącej kamień (tu znakomitym przykładem jest Wielka Brytania) lub rewolucyjnie, jak we Francji. Droga zmian jest uzależniona od oporu, na jaki natrafiają – jeśli system jest relatywnie otwarty na innowacje, wchodzą w życie stopniowo, jeśli jest zamknięty – wdzierają się żywiołowo, często potrafią system rozsadzić. Przemiany społeczne w państwach demokratycznych w drugiej połowie XX w. przeprowadzane były ewolucyjnie, wyjątkiem była rewolucja obyczajowa z 1968 r., gdzie elity nie doceniły skali wyzwania. Demokracja z założenia powinna asymilować nowe zjawiska społeczne i w naturalny sposób wprowadzać innowacje do mainstreamu. W dzisiejszej Polsce mechanizm ten nie działa. Dodatkowo każdy kolejny miesiąc, każdy kolejny rok zwiększa odległość pomiędzy dynamicznie rozwijającym się społeczeństwem a zastygłym w bezruchu państwem.
Jeżeli chcemy nowoczesnego, silnego państwa, Polsce potrzebna jest rewolucja. Potrzebna nam potężna zmiana pokoleniowa, ale przede wszystkim jakościowa. Historycznych polityków, którzy swoją miałkość programową przykrywają, udając technokratów, powinniśmy zastąpić technokratami, którzy polityki szybko się nauczą. Potrzebna nam rewolucja lemingów.
Wiem, że ich dotychczasowy udział w życiu publicznym był niewielki i dosyć bierny. Dorabiali się, spełniali swoje marzenia rodzinne i zawodowe. Nie głosowali lub głosowali przeciw awanturom. Ale duża część z nich jest już ustabilizowana – nie walczą o pierwsze mieszkanie, pierwszy samochód – to już mają. Coraz częściej rozglądają się wokół siebie, coraz częściej zauważają, że państwo, w którym żyją, nie jest najlepsze. W przywoływanym wyżej Lemingradzie rekordowe wyniki PO nie dotyczą wyborów do warszawskiej rady dzielnicy Wilanów, bo młodzi „profi” uznali, że PO nie sprawdza się na tym poziomie, i wystawili własną listę, z dużym sukcesem. Kolejna warszawska twierdza PO – Ursynów – jest rządzony przez lokalny komitet. Oczywiście, można powiedzieć „warszawka”. Ale każdy z nowych trendów rodził się w centrach, a nie na peryferiach. Ta warstwa społeczna jest coraz większa, a wbrew forom internetowym coraz więcej Polaków, w pozytywnym snobizmie, do klasy tej aspiruje. Polska prawica bardzo tej grupie pomogła – nic nie integruje tak, jak bezmyślny atak konserwy.
Lemingi to grupa, która do polskiej polityki mogłaby wnieść profesjonalizm, korporacyjną kulturę organizacyjną i zadaniowość. Mogłaby wnieść zdrowy dystans do naszych narodowych kompleksów i fobii. To szansa na skok do modelu społeczeństwa nowoczesnego – opartego nie na wytopie surówki i wydobyciu węgla, ale na kompetencji, innowacyjności i nowych technologiach. Przedstawiciele zrodzonej niedawno klasy średniej zaczynają wyrastać ponad indywidualizm – zaczynają się organizować, zauważać dysonans pomiędzy własnym stylem życia i swoimi aspiracjami a archaicznym państwem. Jest ich coraz więcej, a potencjał modernizacyjny, jaki niosą w sobie, byłby zbawienny dla państwa.
Nie widać dziś szansy na to, by potencjał ten został zaabsorbowany przez którąkolwiek z istniejących sił politycznych. Powstanie zatem nowa siła. Jedyne otwarte w tej sprawie pytania brzmią: „Kiedy?” i „Jak?”. Czas przenieść ciężar polskiej polityki z ronda Dmowskiego na rondo Leminga.