Czyny
23-letni obywatel Francji algierskiego pochodzenia umiera od kuli snajpera. Wcześniej pozbawia życia trzech nieuzbrojonych żołnierzy (jak się okazuje – dwóch z nich to czarnoskórzy muzułmanie) oraz troje tym bardziej bezbronnych żydowskich dzieci wraz z opiekującym się nimi rabinem. Jedna z dziewczynek początkowo ucieka. Napastnik dopada ją, chwyta za włosy i strzela w głowę. Przez cały czas nagrywa wszystko swoją kamerą, a w domu jeszcze montuje z tego makabryczny wideoklip wypełniony recytacjami Koranu i religijnymi piosenkami. Film dociera do mediów już po jego śmierci. Od osoby, która znalazła go w sieci.
Kilka tygodni wcześniej. W niedzielny poranek amerykański sierżant stacjonujący w Afganistanie morduje szesnaście niewinnych osób. Wiek i płeć nie robią mu różnicy. Przypadkową mieszkankę Kandaharu wyciąga z domu i bije jej głową o ścianę, raz za razem, aż nie pada martwa. Dzieci próbuje podpalić. Sam jest ojcem trojga.
Czytając te doniesienia można mówić już nie o zderzeniu cywilizacji, a barbarzyństw. Zachód niesie wojnę Wschodowi i odwrotnie. Obydwa z jasną intencją narzucenia przeciwnej stronie swoich praw, norm i obyczajów. To wojna ideologiczna, w której wyuczone zaklęcia stają się bronią, a zacietrzewiona ignorancja tarczą. Bo walka wydana na niwie idei musi właśnie tam być podjęta i wygrana.
Zaklęcia
Robert Bales, amerykański żołnierz który dokonał afgańskiej rzezi, zabijał – zdaniem ekspertów – z powodu wymieszania alkoholu, stresu i problemów rodzinnych. Można spróbować wyobrazić sobie życie sierżanta Balesa na krótko przed masakrą – z zachowaniem realiów życia w amerykańskim oddziale stacjonującym w Afganistanie. Dużo złorzeczył na tubylców, niewiele mniej na temperaturę. Raczej nie zadawał sobie pytania: co my to robimy? Nawet: co właściwie mamy robić?
Czy jak niektórym zdarzało mu się oddawać mocz na ciała zabitych Afgańczyków? Podrzucać im broń już po wymianie ognia, żeby było wiadomo do kogo w ogóle strzelali? Albo robić sobie zdjęcia pamiątkowe z ciałami? Pewnie od czasu do czasu – przy wybuchach śmiechu publiki – pijany i po ludzku zmęczony rzucał: „Ja to bym tych wszystkich ‘brudasów’ zapie—lił”. Aż pewnego dnia zaklinanie rzeczywistości przestało mu wystarczać i poszedł krok dalej. Zrobił jak mówił. Publika przestała się śmiać.
Urodzony i mieszkający w Algierii Omar Dakhhane. członek Amnesty International, opisał swoją niedawną wizytę u lokalnego fryzjera. Telewizor w salonie nastawiony był na algierskie wiadomości relacjonujące negocjacje francuskiej policji z Mohammedem Merahem – mordercą z Tuluzy. Jeden z pracowników skomentował: „Facet jest bohaterem. Dobra robota!”. Oburzony Omar zapytał jak można nazwać bohaterem mordercę dzieci. „A ty nie wiesz co ci Żydzi robią palestyńskim dzieciom w Gazie?”, usłyszał w odpowiedzi. Omar zaznacza, że styka się z tym zaklęciem niemal na każdym kroku.
Proporcje
Świat muzułmański nie stosuje się do żadnej politycznej poprawności, która nie obejmowałaby jego własnej kultury – czuje się upoważniony do dyskredytowania każdego innego systemu etycznego. Operuje na dychotomii: my – mamy słuszność, reszta świata – nie. Uwielbia to podkreślać w szczególności kasta duchownych, mająca przemożny wpływ na całe społeczeństwa – oburzona na wizerunek Mahometa w duńskim komiksie, ale obojętna na rzeź dokonaną przez Meraha.
Z kolei świat cywilizacji europejskiej stosuje się do szeroko pojętej politycznej poprawności nadgorliwie. Moralnie rozbrajający relatywizm gubi proporcje. Islamizm to nie islam, a krytyka islamu to nie islamofobia. Trudno to w sferze publicznej wychwycić, bo kiedy nie pozostawia się miejsca na rzeczową krytykę, wtedy pojawia się właśnie myślenie oparte na skrajnościach. Może Robert Bales naprawdę uwierzył, że walczy z terrorem, kiedy zabija niewinnych ludzi? Tyle, że określenie „wojna z terrorem” jest dewastującym zdrowy światopogląd banałem. To jakby powiedzieć, że podczas II WŚ walczono z Blitzkriegiem albo pilotami kamikadze – definiuje metodę walki, a nie prawdziwego, wymagającego uważnego poznania wroga, jakim jest islamizm. Terror jest jedynie narzędziem w jego rękach. Zaklęciem właśnie. Groźbą wulgarnego pokazu siły, którego od 9/11 panicznie boi się Zachód.
Nie jesteśmy w stanie pomóc muzułmanom uporać się z ich skrajnościami i ekstremizmami. Nie jesteśmy w stanie stworzyć dla nich forum dla zdrowej debaty publicznej i poszerzenia spektrum dopuszczalnych wartości. Zachodnia cywilizacja hartowała się w ogniu walki z klerykalizmem, wypracowała bezprecedensowy rozwój naukowy i społeczny wbrew religii, nie zaś za jej sprawą. Wbrew kościołom republikanizm przezwyciężył monarchizm, a demokracja arystokrację. Wbrew papieżom, patriarchom i pastorom przyjęły się piorunochrony, leki antykoncepcyjne czy kolej żelazna, swego czasu (a antykoncepcja nadal) nie mniej kontrowersyjne niż monteskiuszowski trójpodział władz, wolteriańskie wolnomyślicielstwo czy jeffersonowska wolność religijna. Zachód nie jest w stanie przekazać tego wszystkiego światu muzułmańskiemu, ani tym bardziej narzucić siłą. Idee Oświecenia nie są zbiorem złotych myśli do zamknięcia w 140 znakach na Twitterze, a demokracja nie jest rośliną doniczkową – musi wyrosnąć na miejscowym gruncie, nawet jeśli wyjałowionym przez stulecia fizycznej opresji i myślowej izolacji.
To co natomiast Zachód jest w stanie zrobić, to poluzować swoje ramy relatywizującej poprawności. Zachód jest najbardziej krytyczny wobec samego siebie – wobec innych traci proporcje; wydaje się chorobliwie powściągliwy, albo bezrozumnie radykalny.
Chorobliwie powściągliwy, kiedy organizującą regułą współżycia społecznego staje się poszanowanie uczuć choćby za cenę pogardy dla rozumu. Rzecznicy islamizmu zmienili sposób myślenia Zachodu: najpierw wymusili ograniczenie publikacji „Szatańskich Wersetów” (wydając na autora wyrok śmierci), a trzy dekady później rząd brytyjski – już z własnej inicjatywy – zdjął z listy lektur szkolnych „Trzy Małe Świnki”, uznając je za zbyt obraźliwe dla muzułmanów.
Bezrozumnie radykalny, kiedy wiąże się w walkę ideową na zaklęcia, jak poprzez retoryką Marine Le Pen i Geerta Wildersa, albo na metody: „Żydzi zabijają Palestyńczyków? A potem ci mszczą się na ich dzieciach?” = „To skoro strzelają do nas Afgańczycy, to dlaczego nie zabić kilku w ich własnych domach?”.
Granica między śmiesznością a przerażeniem szybko się zaciera, kiedy w jednej części miasta przeciwnicy polityki Izraela wykrzykują „wszyscy jesteśmy Hezbollahem”, w drugiej pod swastyką maszeruje neofaszystowska młodzieżówka, a pomiędzy nimi nie ma zupełnie nikogo.
Rozsądek
Nie nazywajmy „kulturą honoru” obyczaju pozwalającego zabić własną córkę za to, że padła ofiarą gwałtu, ani „świętego obowiązku” pozbawienia życia apostaty Rushdiego, który fikcją literacką obraził uczucia religijne.
Zarazem oddzielmy od siebie w sposób zdecydowany kategorie narodowościowe i wyznaniowe. Nie myślmy o każdym Egipcjaninie, czy Pakistańczyku jako o islamiście, bo tym samym zachęcamy grupy często nieliczne i niereprezentatywne do przemawiania w ich imieniu.
Nie dajmy się omamić dogmatom zaklinającym rzeczywistość po obydwu stronach: ani tym religijnym z Teheranu, ani tym relatywizującym z Amsterdamu. W meczetach nie powinno się zachęcać do niszczenia cywilizacji opartej na innych wartościach, a na uniwersytetach nie powinno się mierzyć krytyka islamu inną miarą niż krytyka katolicyzmu, tak samo, jak zakładać arbitralnie, że muzułmanie nie chcą i nie umieją być częścią społeczeństwa obywatelskiego. Relatywizm kulturowy to nic innego, jak stosowanie podwójnych standardów, osłonionych kordonem psychologizujących pojęć w rodzaju „islamofobii” – zaklęcia nadużywanego oraz, zupełnie jak oskarżenie o rasizm lub antysemityzm, wykluczającego z debaty i grona ludzi cywilizowanych. Szacunek dla muzułmanów oznacza stawianie im takich wymagań jakie stawiamy sobie.
Ta walka nie może być wygrana raz na zawsze. Nie rozstrzygnie jej jedna udana kampania wojenna czy propagandowa. Zwycięstwa militarne będą obracać się w klęski, a miejsce jednego zabitego zamachowca zajmie pięciu nowych, póki Zachód i Wschód nie potępią jednogłośnie i Meraha i Balesa.
To nie wojna jest taka straszna, tylko świat, jaki po niej nastąpi. Świat, w który wpadamy jak w bagno, świat nienawiści i sloganów
– George Orwell, „Brak tchu” (1939)