Historyczna, przełomowa, niespotykana, bezprecedensowa – to określenia często używane, by opisać trwającą właśnie kampanię prezydencką w USA. Kampanię, która trwa już kilkanaście miesięcy i która obfituje w dramatyczne zwroty wydarzeń, zaskakujące nawet najbardziej doświadczonych komentatorów politycznych w USA i na świecie. Trudno przecenić znaczenie wyniku wyborów dla dalszych losów Ameryki i reszty świata: jest to kraj uwikłany w dwie wojny, ze słabnącą gospodarką i licznymi problemami wewnętrznymi. W obecnej zglobalizowanej gospodarce i skomplikowanej sytuacji geopolitycznej obranie tego czy innego kursu przez nowego przywódcę USA będzie miało siłą rzeczy ogromne znaczenie dla innych krajów naszego globu, w tym i dla Polski.
Pokolenie YouTube
Zmiana w amerykańskiej polityce jest nieunikniona – choćby przez to, że nowym prezydentem nie będzie nikt kto nosi nazwisko Bush lub Clinton. Natomiast innego rodzaju przemianą, która zachodzi na naszych oczach – i która jest jak najbardziej realna, to rewolucja, jaka odbywa się w samym procesie prowadzenia kampanii wyborczych. W 2008 roku w USA do głosu doszło „pokolenie Youtube” – jak żadne inne do tej pory zanurzone w świecie natychmiastowej komunikacji, sieci społecznościowych, nowych mediów i bezprzewodowego Internetu. To właśnie Internet jest jednym z kluczowych składników nowej metody uprawiania polityki. Metoda ta pozwala na przekucie obywatelskiego zaangażowania i entuzjazmu zwykłych ludzi – przy użyciu wyrafinowanych metod komunikacji i organizacji – w realną siłę, która wpływa na wynik politycznych starć. Prawdopodobnie jest to najbardziej trwała zmiana, która pozostanie po kampanii 2008 roku w Ameryce. Zmiana o najszerszym zasięgu, większym niż najbardziej doniosłe manewry geopolityczne nowego prezydenta USA.
Kluczowym słowem jest w tych nowych realiach termin grassroots. Określenie to, które pojawiło się już w 1912 roku, oznaczało do tej pory działalność społeczną, która jest zdecentralizowana i która ma na celu osiągnięcie danego celu w przestrzeni publicznej – zwykle w przestrzeni publicznej konkretnej community (wspólnoty). W kontekście wyborczym termin ten nabrał znaczenia w 2004 roku, przy okazji nieudanej kampanii ówczesnego gubernatora stanu Vermont, Howarda Deana. Chciał on zostać kandydatem Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich, jednak stał przed nim poważny problem: nie popierał go partyjny establishment, brakowało mu pieniędzy i zaplecza organizacyjnego. Jednak dzięki internetowym blogom poświęconym polityce – od momentu rozpoczęcia kampanii na jesieni 2003 roku stawał się coraz popularniejszy wśród aktywistów partii, którzy nie byli skłonni poprzeć bardziej centrowych kandydatów, takich jak John Kerry. W pewnym momencie masa krytyczna została przekroczona dzięki raczkującym wówczas serwisom społecznościowym – zwolennicy Deana zaczęli przekonywać wyborców do jego osoby, działając w świecie rzeczywistym, nie wirtualnym, jako wolontariusze. Dzięki Internetowi kampania ta nabrała rozpędu, frekwencja na jego wiecach znacznie się zwiększyła. Polityk rozpoczął internetową zbiórkę pieniędzy, co pozwoliło mu na nawiązanie walki z innymi kandydatami. Niestety spontaniczny, internetowy ruch zwolenników Deana pojawił się za późno, by nadrobić braki jego tradycyjnej, centralnie sterowanej organizacji. Mimo to jego kampania była przełomowa, ponieważ w jej centrum stali zwykli ludzie, działający wspólnie przy pomocy Internetu.
Obamy walka o lektorat
Cztery lata później Internet stał się podstawowym medium dla wielu Amerykanów. Blogosfera wypiera prasę tradycyjną, a Youtube – telewizję. Serwisy społecznościowe gromadzą miliony ludzi. W takich właśnie okolicznościach młody senator ze stanu Illinois, charyzmatyczny mówca, bez zaplecza partii postanowił stanąć w szranki walki o prezydenturę. Barack Obama wiedział jednak, że – podobnie jak w przypadku Deana – jego starania mogą zawieść, jeśli nie uda mu się połączyć we właściwy sposób ruchu grassroots z tradycyjną, centralnie sterowaną strukturą organizacyjną. Wiedział też, że właśnie Internet może ułatwić komunikację z ludźmi, którzy będą chcieli pomóc mu jako wolontariusze działający na poziomie lokalnym. Obama nie mógł polegać na machinie finansowej establishmentu partyjnego, dlatego też on i jego sztab postawili na ofiarodawców przekazujących pieniądze przez Internet w małych kwotach, takich jak 5 czy 10 dolarów. Głównym przeciwnikiem w walce o nominację miała być Hillary Clinton – dysponująca potężnym zapleczem finansowym i organizacyjnym. Zatem strategia Obamy musiała być nieortodoksyjna, bo tylko taka mogła uczynić sukces bardziej prawdopodobnym w obliczu tak silnego przeciwnika.
Właśnie dlatego już na rok przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa powstał serwis społecznościowy i jednocześnie oficjalna strona kampanii www.my.barckobama.com. Było to miejsce gdzie wolontariusze mogli rejestrować się, ofiarowywać pieniądze i tworzyć grupy ludzi o podobnych zainteresowaniach, czy miejscu zamieszkania. Dzięki temu serwisowi łatwe stało się odnajdywanie innych zwolenników Obamy w tym samym mieście i tej samej dzielnicy. W połączeniu z dużą charyzmą kandydata i działalnością jego bardzo sprawnego sztabu, który wypracował doskonałą strategię wizerunkową, realizowaną później z dużą konsekwencją – ruch setek tysięcy młodych ludzi zyskał możliwość samoorganizacji. Wyborcy dostali do ręki wyrafinowane narzędzie, umożliwiające im działalność na rzecz kandydata – działalność, którą tradycyjny, centralnie zarządzany sztab Obamy i jego lokalne odnogi tylko nadzorował, nie zaś kierował. Na konto polityka wpływały miliony dolarów od setek tysięcy ludzi. Hillary Clinton i jej doradcy szybko zaczęli wykorzystywać podobne pomysły i metody w swojej kampanii, gdy okazało się, że poparcie establishmentu to nie wszystko. Przewaga, którą zyskał Obama w początkowym okresie prawyborów, okazała się nie do nadrobienia.
Wziąć sprawy w swoje ręce
Zwolennicy Obamy nie tylko organizowali się sami i wpłacali pieniądze, ale także zaczęli przejmować rolę działu marketingowego jego sztabu. Dzięki upowszechnieniu się taniego i quasi-profesjonalnego sprzętu i oprogramowana video, możliwe stało się produkowanie amatorskich spotów wyborczych, filmów, parodii. A dzięki Youtube rozpowszechnianie tych wideoklipów stało się łatwiejsze niż dotychczas. Niektóre z nich zostały obejrzane przez miliony internatów, a niektóre trafiły do klasycznej TV. Blogi, fora i serwisy społecznościowe przyczyniły się do rozszerzenie pola dyskusji o polityce na nie notowaną do tej pory skalę.
Wszystko to spowodowało, że obecna kampania prezydencka w Ameryce stała się szybsza i bardziej dynamiczna niż kiedykolwiek. Dzięki Internetowi setki tysięcy ludzi po raz pierwszy uczestniczą w procesie wyborczym: jako wolontariusze rejestrujący nowych wyborców, odwiedzający domy niezdecydowanych, wpłacający pieniądze na konto kandydata. To ogromne zwycięstwo demokracji, w której jedyną czynnością obywatelską było od lat głosowanie w dniu wyborów i oglądanie debaty w TV. Internet stał się miejscem narodzin obywatelskiego ruchu – i to jest zmiana, w którą nie tylko możemy uwierzyć: jest to zmiana, którą musimy skopiować.
Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: seno ., zdjęcie jest na licencji CC