Ruch oburzonych, który powstał podczas kryzysu, nie jest grupą złożoną z biedniejszej części społeczeństwa, która domaga się podwyżki płac i lepszej dostępności pracy. To byłoby uproszczenie sprawy. W rzeczywistości chodzi o społeczną rewolucję, próbę zmiany mentalności. Nie „mieć”, lecz „być”.
Wiek XX ma wielkie osiągnięcia w rozszerzaniu koncepcji praw człowieka i walce o emancypację grup upośledzonych społecznie. Kraje, obecnie nazywane „rozwiniętymi”, dokonały rewolucji w sprawach mniejszości etnicznych, równouprawnienia kobiet czy zmniejszenia dysproporcji społecznych. Globalizacja, przedsiębiorczość, społeczeństwo informacyjne sprawiają, że łatwiej jest wyrwać się z biedy, przeprowadzić do innego miasta, zrobić karierę. Dobrze jednak przestrzegać pewnych wytycznych, charakteryzujących klasę, do której aplikujemy. Dzięki temu zostaniemy potraktowani poważnie i całkiem możliwe, że nasi potomkowie będą już przynależeć tam z urodzenia.
Dla klas średnich praca stanowiła wartość życiową. Społeczeństwo funkcjonowało z podziałem zajęć dostosowanym do swoich potrzeb, a ludzie podejmowali zawody zgodnie z popytem na usługi. Co się zmieniło dzisiaj? Po co teraźniejszy bunt? Aby odpowiedzieć na to pytanie, po pierwsze, należy sobie uzmysłowić, jakiej pracy się dziś pożąda i jakie zawody podziwia. Po drugie, jakich składowych, związanych ze stylem życia, wymaga od nas należenie do elit i bycie szanowanym przez ogół społeczny.
W zmieniających się warunkach rynkowych najrozsądniejszą perspektywą jest uzyskanie zatrudnienia na podstawie umowy o pracę. Posiadających takie zabezpieczenie znajomych traktuje się z podziwem, że wywalczyli dla siebie godziwe (znów!) warunki pracy. Dzisiejsza definicja godnej pracy wiąże się z odpowiednim zabezpieczeniem zdrowotnym i socjalnym. Takie możliwości daje praca dla największych firm, najczęściej wielkich korporacji. Nie należy się jednak na ten fakt oburzać. W korporacjach przywiązuje się ogromną wagę do wyników, ale nacisk kładzie się także na kulturę pracy i na wewnętrzną atmosferę. A więc produktywność, etyka, relacje międzyludzkie. A do tego fakt, że w ogromnych firmach często mogą znaleźć zatrudnienie fachowcy różnych profesji, od inżynierów i informatyków, poprzez menedżerów i doradców, aż do humanistów, którzy – niestety – po kiepskich i nieprzydatnych na rynku pracy studiach mogą poradzić sobie jako asystenci, PR-owcy, copywriterzy czy na innych stanowiskach kreatywnych. Korporacje to aktywna polityka równych szans, można powiedzieć.
Na drugie pytanie, z pozoru bardziej skomplikowane, odpowiedź jest jeszcze prostsza. Dla każdego, kto zna obowiązujący status quo, jest wręcz oczywista. Po prostu, przychodzi w życiu czas stabilizacji. Dla pokolenia obecnie wstępującego w dorosłość, ze względu na trudną sytuację ekonomiczną, przyjdzie on może nieco później niż dla pokolenia ich rodziców. Ale przyjdzie z pewnością. Będzie to czas, w którym należy przywdziać garnitur, uczesać włosy, ustabilizować swoją sytuację osobistą i zalegalizować związek, kupić na kredyt mieszkanie na strzeżonym osiedlu, zadbać o jeden samochód na każdego członka rodziny, poprawić swoje kwalifikacje zawodowe, odstawić tabletki antykoncepcyjne, wychować dzieci na rozsądnych i zdolnych ludzi, przeprowadzić się na przedmieścia, do większego domu i regularnie spędzać wakacje w ciepłych krajach. Tak powinno wyglądać modelowe życie dzisiejszych elit. Albo przynajmniej taki jego obraz wyłania się z poradników, najczęściej tłumaczonych z angielskiego i wydanych w Ameryce, a także magazynów lifestylowych, których liczba wciąż zwiększa swój udział w rynku. Ubrania, kosmetyki, podróże i samochody mają tam swój standard i cenę. Nawet jeżeli powyższe wskazówki nie są tam ujęte w spójne paragrafy, taki styl życia jest promowany. I to bardzo skutecznie.
Jeśli ktoś chce mieć komfortową przyszłość, doradza się mu pójście na studia. Najnowsza reforma edukacji wyższej w Polsce, ze względu na niedobór specjalistów, skupia się na promowaniu kierunków opłacalnych, przydatnych państwu, inżynierskich. Wybierającym je młodym ludziom dyplom pozwala wierzyć, że wejdą do społecznej elity. Humanistom tymczasem stara się przedstawić pełny obraz rynku pracy, który może nie być w stanie przyjąć ich wszystkich. Ograniczane są więc limity miejsc na kierunkach humanistycznych, przyznawane coraz mniejsze fundusze na badania, powstają plany wprowadzenia częściowych opłat za studia. Rządowi eksperci zwrócili także uwagę, że liczba cytowań polskich naukowców w międzynarodowych czasopismach naukowych jest niewielka i doradzili tworzenie prac po angielsku.
Czy jednak ten utylitarny typ inżynierii edukacyjnej, jaką nam serwują władze, ma szansę przynieść wymierne efekty? Minister Barbara Kudrycka argumentuje, że „w laboratoria, innowacyjne projekty, budynki dla kadry naukowej i studentów rząd inwestuje więcej niż w autostrady i stadiony”. To piękne stwierdzenie ma ujmować politykę edukacyjną w te same ramy sukcesu, w których przyglądaliśmy się w mediach organizacji Euro 2012. Problem jednak leży gdzie indziej. Mimo coraz lepszego naśladowania modelów uniwersyteckich z Zachodu, a także mimo niżu demograficznego absolwenci polskich uczelni wciąż mają problemy na rynku pracy. Czasem trzeba zwolnić pracownika, który jest świetnym specjalistą, czasem zamyka się zbyt rozbudowane działy w korporacjach. Czasem nie ma zleceń dla niesamowicie uzdolnionych wolnych strzelców. Wykształcenie ich nie ratuje. Można nawet powiedzieć, że czasem przeszkadza, bo pociąga za sobą konkretne wymagania, jeśli chodzi o pensję. Nie kształcimy się po to, by zarabiać marne grosze, ale aby należeć do elity. Młodzież na perspektywicznych kierunkach (prawo, medycyna, studia techniczne) ma od pierwszego roku wtłaczane do głów, ile to będą zarabiać po studiach. Stąd potem biorą się ich wygórowane (przynajmniej z punktu widzenia pracodawców) oczekiwania przed podjęciem pierwszej pracy. Ten system kształci ludzi myślących rywalizacyjnie, a nie społecznie. Nastawionych na siebie, a nie na grupę.
Mniejsze dysproporcje w dochodach zapewniają szczęśliwsze społeczeństwo, jak wynika z badań między innymi prof. Shingehiro Oishiego czy Richarda Easterlina. Są jednakże badania, które stoją w kontrze do takiego ujęcia sprawy. Justina Fischer z uniwersytetu w Mannheim, uzyskała w swoich badaniach rezultaty odwrotne do wyników Richarda Easterlina. Te różnice interpretuje poprzez okres, w jakim wykonane były badania, i punkt odniesienia, jaki posiadali respondenci. Podczas prosperity nie martwimy się o bezpieczeństwo socjalne i wolimy płacić mniejsze podatki, aby inwestować w wybrane przez nas dobra. Z kolei, gdy nadchodzi kryzys, oczekujemy, że państwo zadba o nasze bezpieczeństwo materialne. Easterlin przeprowadzał swoje badania w czasie trudniejszym ekonomicznie niż Fischer.
Z drugiej strony możemy przyjrzeć się sytuacji Izraela. Tamtejszy rząd, aby poradzić sobie z kryzysem lat 80., postanowił sprywatyzować większość państwowych firm i instytucji. W założeniach argumentowano, że przedsiębiorcy będą lepiej zarządzać wszystkim (edukacją, ubezpieczeniami, opieką zdrowotną, firmami telekomunikacyjnymi) niż wielkie państwo z niewydolną administracją. Obecnie, pomimo braku kryzysu i szybkiego wzrostu gospodarczego (w porównaniu z USA i Europą), a także relatywnie niskiego bezrobocia na poziomie około 5 proc. sytuacja mieszkańców Izraela jest coraz trudniejsza. Patrząc z perspektywy siły nabywczej, mają jedno z najdroższych do życia państw na świecie. Liberalne teorie ekonomiczne tu nie działają. Izrael, według wskaźników ekonomicznych, rozwija się wzorcowo, ale społeczeństwo się nie bogaci – klasa średnia się kurczy, a biednych przybywa.
Ruch oburzonych, który powstał podczas kryzysu, nie jest grupą złożoną z biedniejszej części społeczeństwa, która domaga się podwyżki płac i lepszej dostępności pracy. To byłoby uproszczenie sprawy. W rzeczywistości chodzi o społeczną rewolucję, próbę zmiany mentalności. Nie „mieć”, lecz „być”. Jeśli oburzeni żądają lepszych płac, nie chodzi im o to, by pieniądze były rozdawane za nic, ale o to, by zrezygnować z niekończącej się pogoni za awansami, by uspokoić swoje życie, swój apetyt konsumpcyjny, by zmienić hierarchię wartości.
Wskazanie oburzonych jako inicjatorów antykonsumpcyjnego buntu byłoby jednak przesadą. Te wielkie ruchy protestacyjne dały raczej wyraz czemuś, co istnieje obok nas już długi czas. Na czym polega fenomen CouchSurfingu? To nie jest zwyczajna oszczędność na noclegu w dalekim kraju, to świadomościowa zmiana w podróżowaniu. Zamiast gonić z aparatem od zabytku do zabytku, na chwilę zatrzymujemy się, by poczuć życie takim, jakim przeżywają je tamtejsi mieszkańcy. O co chodzi w spotkaniach swapowych? To nie tylko tani sposób na zdobycie nowych ubrań czy książek, ale przede wszystkim przeciwstawienie się bezsensownej konsumpcji oraz możliwość spotkania z drugim człowiekiem. Powyższe przykłady pokazują, że można żyć taniej. Jednak ich istota nie dotyczy tego, żeby żyć oszczędniej, ale żeby żyć pełniej. Pełniej w sensie kontaktów z ludźmi, potrzebnego każdemu spowolnienia, chwili samotności oraz umiejętności wejrzenia w siebie.
Działająca w Krakowie grupa Pod Kopułą (nieistniejąca już – co też jest bardzo istotne w tej historii) to czwórka przyjaciół, którzy wynajęli mieszkanie w zupełnie odmiennym od głównego nurtu stylu. Miejsce o wspaniałej lokalizacji, ale w przerażającym stanie, wymagające całkowitego remontu. Dlaczego mieliby się tak męczyć, skoro status wynajmu nie gwarantuje im nic poza tymczasowością? Za jeszcze bardziej pozbawione sensu można uznawać ich dalsze działania. Po przystosowaniu wnętrza do życia zmienili swoje mieszkanie w przestrzeń kulturalną. Organizując koncerty, zajęcia medytacyjne, filozoficzne, taneczne, pokazy filmów, dali ich uczestnikom ofertę różnorodnych aktywności, a prowadzącym – przestrzeń, gdzie mogli swoje talenty i pasje przekazać innym. W Kopule nie było sztywnego cennika. Osoby biorące udział w zajęciach mogły zapłacić tyle, na ile oceniały pracę swoich prowadzących. Lokatorzy Kopuły na tym nie zarabiali, żyli w ciężkich warunkach, pozbawieni prywatności, a po pół roku umowa z nimi nie została przedłużona. Jaki sens w takim razie miały ich działania? Ci, którzy odwiedzili Kopułę, nigdy nie zadadzą sobie podobnego pytania. Ziarno zostało zasiane, idea zaszczepiona. Zresztą, ludzie z Kopuły mają teraz nowe miejsce – przestrzeń samokształceniowo-warsztatową na Białej Drodze, gdzie wciąż zapraszają na przeróżne zajęcia. Ostatnio zaczęli promować idee kooperatyzmu. Nie zniechęcają się, tylko działają. Nie szukają materialnego spełnienia, za to promują tryb życia, w którym nie liczy się posiadanie.
Warszawski kolektyw Syrena to squattersi, co sprawia, że z zasady muszą działać w sposób bardziej radykalny. Ideologicznie walczą z niesprawiedliwym traktowaniem lokatorów i innymi nieetycznymi działaniami władz miasta. Jednak Syrena przypomina raczej dom kultury niż bazę anarchistycznej bojówki. Odbywają się tam zajęcia językowe, sportowe, rękodzielnicze, a przed wakacjami co niedzielę można było zjeść obiad. Wszystkie zajęcia są darmowe, na obiadach zbierano wolne datki. Priorytetem ludzi z Syreny było udostępnianie wolnej kultury ludziom w mieście, w którym wszystko drożeje. Ich kamienica jest także otwarta jako przestrzeń, gdzie można zorganizować debatę, obejrzeć film. Regularnie spotykają się tam Warszawska Kooperatywa Spożywcza, grupa teatralna Minutka i Performeria Warszawa. Członkowie kolektywu od czasu do czasu organizują blokadę eksmisji warszawskich lokatorów, oni też odpowiadają za głośną próbę ponownego otwarcia Baru Mlecznego Prasowy w grudniu 2011 r. Jak widać, życie squattersa to nie tylko palenie papierosów i picie piwa w nielegalnie zajętym budynku, jak chcieliby uważać niektórzy. Większość squatów jest zajęta przez ludzi, którzy takie życie wybrali, a nie zostali do niego zmuszeni. Nie kierują nimi wymierne korzyści. Dlaczego ktoś miałby poświęcać swoje bezpieczeństwo i (o zgrozo!) szanse na świetlaną przyszłość dla walki z wiatrakami? Według syrenowiczów strata stabilizacji i pozycji społecznej jest niczym w porównaniu z tym, co zyskują, a mianowicie z wolnością finansową i swobodą w kształtowaniu swojego czasu.
Modelowy styl życia zakłada, że każdy z nas powinien posiadać mieszkanie lub dom. W tym momencie historyczno-gospodarczym nie jest to jednak możliwe dla nikogo, kto nie jest już bogaty z racji pochodzenia lub nie zdecyduje się na wzięcie kredytu. Kredyt z kolei zmusza do posiadania stałej pracy, z której dochód musi być na tyle znaczny, aby starczyło na spłatę kredytu, rachunki i jeszcze na przeżycie do końca miesiąca. Osoby, które dużo zarabiają, najczęściej spędzają w pracy dużo czasu. Efekt? Poświęcenie się pracy, aby podtrzymać standard swojego bytu. Przynależność do elity. Czy do tego sprowadza się konsumpcjonizm? Do tego, aby pracować tak długo, by stać nas było na wszystkie wyznaczniki statusu? Bo jeśli tak, pojawia się proste pytanie: kiedy mamy czerpać przyjemność z przedmiotów naszego posiadania?
Na pięciu się po drabinie hierarchii społecznej spędzamy wiele lat. Męczymy się, aby zarobić pieniądze, którymi i tak nie potrafimy się cieszyć, gdyż nasz apetyt konsumpcyjny wciąż wzrasta. Brakuje czasu dla rodziny, bliskich i rozwijania swoich pasji. Stajemy się schematyczni. Nie mamy zainteresowań lub nie wykraczają one poza to, czym interesują się wszyscy. I to jest właśnie największe przekleństwo konsumpcjonizmu. Nie materialistyczna chęć posiadania jak największej liczby bogactw, ale to, że stają się one bezwartościowe.
To, co robimy poza pracą, jest ściśle związane z wyznacznikami zdrowego i pobudzającego intelektualnie – jednym słowem właściwego – stylu życia. Te same rzeczy do znudzenia powtarzane przez poradniki, kolorowe magazyny i amerykańskie bestsellery w stylu „Jedz, módl się i kochaj”. Musimy zdrowo się odżywiać, uprawiać sporty, podróżować, bo podróże kształcą. Możemy kupić egzotyczne warzywa i owoce w pobliskim supermarkecie, polecieć na surfing zimą, a w Alpy latem – w globalnym społeczeństwie wszystko stało się możliwe, jest dostępne na wyciągnięcie ręki. Przy okazji jednak coraz mniej znaczące poznawczo. Galerie, kluby, kina, do których chodzimy, parki, w których spacerujemy, kluby sportowe, szkoły językowe, miejsca, które wybieramy na wakacje, uniwersytety, na które się dostajemy – to wszystko stanowi dziś wyznacznik statusu. Jednak traktowane jest o wiele bardziej powierzchownie. Ponieważ ciężar organizacyjny wakacyjnych wojaży przejęły od nas wyspecjalizowane firmy, kolekcjonujemy miejsca, do których wykupujemy wycieczki, wymieniamy doświadczenia z hoteli i plaż dookoła świata. Dzisiaj nie trzeba już wielkiego wysiłku, aby czerpać satysfakcję z podróży. Ale powiedzenie „podróże kształcą” zupełnie traci na znaczeniu. Podróżujemy, bo tak powinniśmy, bo to modne. Uczymy się tego, co wszyscy inni. Nawet z plecakiem wszyscy podążamy tymi samymi ścieżkami, a poprzez nowe, nieco głębsze niż kiedyś stereotypy częściej umacniamy swoje wyobrażenia, niż faktycznie otwieramy się na inność. Globalna turystyka degraduje wiele miejsc kulturowo i ekologicznie, przystosowuje cały świat do zachodnich oczekiwań. Dzikość i autentyczność, której żądamy, jest przez te poszukiwania niszczona. Ciekawie do tego tematu podchodzi Jennie Dielemans w książce „Witajcie w raju: reportaże o przemyśle turystycznym”, gdzie zwraca uwagę na pozornie drobne i niedostrzegalne dla zagranicznych turystów dramaty mieszkańców ciepłych krajów i postuluje ograniczenie globalnej turystyki ze względu na jej destrukcyjny charakter. Składa się nań między innymi zanieczyszczenie środowiska przez paliwo samolotowe. Zyski z prywatnych plaż, hoteli i przemysłu turystycznego czerpią często międzynarodowe firmy, a lokalni mieszkańcy zarabiają grosze. Turystyka w krótkim czasie spowodowała poważne zmiany w lokalnych strukturach ekonomicznych. Likwidacja tradycyjnych źródeł dochodów i utworzenie z dziewiczych rajów miejsc, w których narzekamy na pazerność autochtonów, to nasza wina.
Turystyczna hipokryzja dotyczy w nie mniejszym stopniu backpackersów i ich sposobu podróżowania, nastawionego przecież na poznawanie krajów od dzikiej, prawdziwej strony. Młodzi Europejczycy i Amerykanie (chociaż nie tylko), w poszukiwaniu przygody, degradują odwiedzane miejsca w sposób analogiczny do pasywnych klientów biur podróży. Do tego, wyznaczając swoje trasy z przewodnikiem „Lonely Planet” w ręku i forami podróżniczymi w komórce, szczycą się swoją niezależnością. Turyści z plecakami odpowiadają choćby za zwiększony handel narkotykami i wykorzystywanie kobiet w wielu miejscach świata. Ich obecność wyniszcza tradycyjne kultury, zamieniając dziewicze wioski w skanseny.
Problem z konsumeryzmem i nieposkromionym kapitalizmem to nie tylko nasze codzienne wybory i styl życia, lecz także namacalna konstrukcja świata, w jakim żyjemy. W przemówieniu otwierającym Forum 2000 z 2010 r. (temat przewodni: „Świat, w jakim chcemy żyć”) Vaclav Havel zwrócił uwagę na zmianę architektury miast. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat przedmieścia zmieniły się w bezkształtne, nieuregulowane twory. Potentaci budowlani nie przejmują się wyglądem tworzonych przez siebie inwestycji. Znacznie łatwiej zbudować wiele parterowych magazynów niż kilka piętrowych, zwłaszcza jeśli przestrzeń, na której umiejscowione jest przedsięwzięcie, nie niesie z sobą żadnych ograniczeń. Rugowanie okolic spójnych niegdyś w zabudowie miast obrazuje nasze podejście do konsumpcjonizmu: „Jeśli coś wolno, a zysk jest odpowiedni, to czemu nie?”. Jeśli nie musimy się liczyć z innymi, to po co się nimi przejmować?
W poprzednim numerze „Liberté!” Justyna Kesler krytykuje przeciwników konsumpcjonizmu i staje po stronie jego apologetów. Na podstawie obserwacji własnych, a także wielu naukowych tekstów dowodzi, że w swej istocie konsumeryzm jest wyjątkowo pozytywnym zjawiskiem, przyczyniającym się do postępu cywilizacyjnego. Cytuje na przykład Stephena B. Younga, który twierdzi, że „własność zapewnia nam prywatność i suwerenność oraz daje swobodę decydowania o własnym losie i na własne ryzyko”. Pełna własność na pewno bardziej, ale co mają powiedzieć ludzie obciążeni zobowiązaniami kredytowymi? Lub tacy, którzy z różnych przyczyn muszą sprzedać nieruchomość, ale nie udaje im się to przez kilka lat? Gdzie ich swoboda decydowania o własnym losie?
W tym samym duchu Kesler utrzymuje, że dzięki konsumpcjonizmowi i modom jesteśmy prawdziwie wolnymi ludźmi. Ostatecznie wyzwolonymi z jarzma tradycji i ze społecznego etykietowania. Nasza wolność wyraża się w możliwościach wybierania społecznych masek w zależności od dnia, żonglowania tożsamościami. Owszem, społeczeństwo konsumpcyjne jest bardziej tolerancyjne na różne dziwne mody, ale z zaznaczeniem, że uznawane są one za dziwne lub właś-
ciwe tylko młodości. Normy i nacisk społeczny wciąż mają się dobrze, a poważanie, jakim się cieszymy, wciąż zależy od tego, jak dobrze odgrywamy swoją rolę. Nasza wolność sprowadza się do wybrania koloru koszuli i stroju na rower. Ale zawsze muszą być one pewnego rodzaju, muszą być modne, jeśli nie chcemy ponieść konsekwencji. Podobnie jak zarost, który powinien wyglądać na dwudniowy.
Konsumpcjonizm pobudza gospodarkę – to twierdzenie jest bezdyskusyjne. Ludziom potrzebne są pieniądze do samodzielnego funkcjonowania – z tym też się zgadzam. Mam tylko wątpliwości, czy apologeci konsumpcjonizmu rzeczywiście koncentrują się na ludzkiej godności i aspektach ekonomicznych, czy raczej na wygodzie, dążeniu do maksymalizacji komfortu. Obwiniam konsumpcjonizm nie o to, że zmusza nas do nabywania dóbr, których nie potrzebujemy, ale o to, że zmienia nasz system wartości. Poprzez porównywanie się z innymi upowszechnia nienasycenie i niezadowolenie. Degeneracja systemów wartości, traktowanie moralności i wiedzy naukowej utylitarnie – oto przekleństwa dzisiejszego świata.
Konsumpcjonizm propaguje postawę brania, doznawania jak największej liczby wrażeń, które można zdobyć dzięki sile pieniądza. Nawyki pobudzające gospodarkę nie przynoszą jednak prawdziwej satysfakcji ich użytkownikom, a strat wokół jest zbyt dużo. To nie tylko szkody ekologiczne, kulturowe, zanikanie małej i średniej przedsiębiorczości. To przede wszystkim dostosowywanie modeli idealnego życia do oczekiwań koncernów, a nie nas samych. Służy przede wszystkim nabijaniu wyników finansowych spółek, a nie szczęściu jednostki. Dość przewrotnie sprawia, że przestajemy być wolni w kwestiach kształtowania własnych wyborów.