Złu potrzeba moderatora; kogoś, kto znalazłby się przypadkiem w jaskini Smoka, nie utożsamiając się z nim, albo będąc w wieku formującej się dopiero tożsamości. (…) Smok oczywiście nadal straszny, ale jego dzieci, utuczone na mięsie ofiar Smoka, już nie takie straszne. Niewinne? Winne? Świadome okrucieństwa Smoka? Nieświadome?
Złu potrzeba moderatora; kogoś, kto znalazłby się przypadkiem w jaskini Smoka, nie utożsamiając się z nim, albo będąc w wieku formującej się dopiero tożsamości. Koncept czeluści bunkra Hitlera czy piwnicy w Ekaterinburgu pozwala naiwnym wierzyć, że gdzieś tam tliły się dobroć i niewinność, a cynikom może dać żyzne pole do rozważań nad złem świadomym i złem nieświadomym. Na każdą Magdę Goebbels przypada Eva Braun. Ideolożka i dame de compagnie, ta pierwsza rozpalona specyficzną „wiarą”, ta druga, ubrana w dirndl, zabawiająca kokieteryjnie gości na tarasie w Bertechsgaden. Wątpię, żeby śmierć tej pierwszej była „tragiczna” lub „zasmucająca”, podobnie jak śmierć tej drugiej. Czy większości żal śmierci carewicza Aleksieja? Pewnie tak. Przerażone dziecko w infernalnej piwnicy municypalnego domku, oglądające (w kwestionowanej od ponad stu lat kolejności) śmierć sióstr i rodziców jest bez wątpienia obrazem tragicznym. Boleściwe kiwanie głową w rytm mało oryginalnej maksymy frazy hic transit gloria mundi jest, obiektywnie, zasmucające. Obraz rozstrzeliwania dziewiczych księżniczek z kokardami we włosach, czy też matki zgniatającej w ustach śpiących dzieci fiolki z cyjankiem jest obrazem o impakcie dzieciobójstwa Medei. Smok oczywiście nadal straszny, ale jego dzieci, utuczone na mięsie ofiar Smoka, już nie takie straszne. Niewinne? Winne? Świadome okrucieństwa Smoka? Nieświadome? Niklas Frank, syn wojennego „Króla Polski”, Hansa, opowiada o wstręcie, który retrospektywnie czuje do siebie na wspomnienie pewnej sceny w Auschwitz: jako kilkulatek widział u boku ojca pokracznego chudzielca w pasiaku, spadającego raz po raz z dzikiego osła i bardzo się z tego marionetkowego widoku zaśmiewał…
Teoretycznie przecież z Wielkiej Księżnej Olgi Romanow mogła wyrosnąć, po nieuniknionej śmierci na hemofilię nieszczęsnego Aleksieja, monarchini na skalę Elżbiety II. Teoretycznie, gdyby druga wojna światowa skończyła się wszecheuropejską dominacją Trzeciej Rzeczy, podrosły Niklas Frank mógłby okazać się radykalnym antynazistowskim rewolucjonistą. Teoretycznie, politycznie uświadomione nastoletnie dziecko Goebbelsów mogło samo wsypać do kieliszka ojca cyjanek i oszczędzić swojemu skołowanemu narodowi dalszej propagandowej pralni mózgów. Jak zdefiniować jednak to „coś”, co czuje się, wchodząc we własne emocje głębiej niż tylko pod podszewkę boleściwego wzdychania (typu „biedne te dzieci; co one winne”), bezmyślnego powtarzania „to ludzie ludziom…” i ogólnego zasromania się nad przypadkowością loterii genetycznej? Czym jest to „coś”, co napawa bezuczuciowym dystansem wobec dzieci Smoka? Czym jest to „coś”, co rodzi w głowie operetkowy wręcz obraz ostatnich dni pacholąt Mikołaja II: dookoła, w kraju sięgającym od Pacyfiku po Bałtyk zagłodzony, zniewolony wielomilionowy naród, a tu, w piwnicy w Ekaterynburgu, księżniczki w koronkowych sukieneczkach i chore na hemofilię książątko. Przerażone, bezbronne dzieci, płacące za nieporadność Smoka. Co nas bardziej „wzrusza”: piątka trzęsących się ze strachu dzieci czy setki pomordowanych przez Carat pokojowych demonstrantów Krwawej Niedzieli? Zaledwie dwadzieścia parę lat później: co jest dla nas „straszniejsze”: roztrzaskiwane z furią o krawędź wagonu niemowlaki na Judenrampe czy sekowane i upokarzane przez większość życia, pozbawione tak praw, jak i korzeni dzieci programu Lebensborn? A może śmierć niemowlaków nie zasługuje wiekowo na skalę „tragedii”? W końcu rzeź niewiniątek daje zaledwie epicki kontekst ucieczce Miriam z Yosefem i malutkim Yeshuą do Egiptu. Nikt tych niewiniątek w Biblii nie opłakuje. Ale starsze już norweskie dzieci poczęte przez superaryjczyków na superfarmach rozpłodowych? Co z tragedią znęcania się nad jednym z tych dzieci, Anni-Frid z zespołu ABBA, która doprowadziła do ucieczki trzypokoleniowej rodziny do Szwecji?
Co z tragedią 9600 uciekinierów z Ostpreußen, tonących na statku Gustloff w styczniu 1945 roku? Co z ich lękiem? Z wodą zalewającą przepełnione ludźmi kajuty? Z zamieraniem krzyków, kiedy pokład za pokładem statek zaniżał się w głębie lodowatego Bałtyku? Co z lękiem rozgoryczonej starszej pani, która przeklinała narodowo-socjalistycznych krzykaczy już od 1933 roku? Jak ten lęk zestawić z tragedią matki zagazowanych dzieci, której w powojennych latach przyszło aktywnie sowietyzować Polskę? Czym więc jest ten dystans, chłód, empatyczna wybiórczość, subiektywna „hierarchia” cierpiętnictwa, która wywołuje w nas wręcz zniecierpliwienie na wiadomości o kolejnych setkach ludzi potopionych w Morzu Śródziemnym, mająca po przeciwnej stronie antyizraelskie marsze na wiadomości o kolejnych zastrzelonych dzieciach w strategicznych punktach militarnych Hamasu?
Każda subiektywna odpowiedź na to „coś” jest tu odpowiedzią właściwą. Każda epatująca większym lub mniejszym stopniem chłodu, każda zbudowana na zdaniu złożonym z „ale/aczkolwiek/chociaż”, symetrycznie nadająca jemu pozorną dziejową równowagę? Nawet ta impulsywna, negująca przekleństwo bycia dzieckiem Smoka, narzeczoną Hitlera czy opłakującą śmiertelną chorobę wyczekiwanego synka carycą? Ten aspekt moderatora zła, nieświadomego dziecka Smoka, daje szerszej perspektywie „ludzki wymiar”, do którego możemy się tak czy inaczej odnieść. Bo jak odnieść się do czystego zła, które nadal postrzegane jest w kategoriach „nieludzkich”?
Na poziomie instytucjonalnym symetria empatii nie wygląda o wiele lepiej. Ofiary cel Łubianki czy zsyłek na Kamczatkę też mają swoją hierarchię: głód Generała Andersa jest głodem szlachetniejszym niż głód partyjnego aparatczyka z tej samej celi. Ból amerykańskiej matki po stracie syna podczas ofensywy w Ardenach jest „szczerszym” bólem niż ten rosyjskiej matki zabitego na Wale Pomorskim sowieckiego żołnierza. Ból nieszczęsnych księży podczas drugiej wojny maleje jakoś przy świadomości dokonywanych przez dwa tysiące lat zbrodni Kościoła Katolickiego. Przykładem tej niejednoznaczności są koszmarne, rozwieszone po Warszawie plakato-portrety polskich więźniów Auschwitz, które Wilhelm Brasse robił wszystkim nowoprzybyłym do obozu. Więźniom, a nie setkom tysięcy Żydów odsyłanych bezimiennie do komór gazowych. Nie dostrzeżemy na tych plakato-portretach dziesiątków tysięcy sowieckich więźniów wojennych, gdyż i śmierć głodowa i duszenie się Zyklonem B ma tak samo mniej i bardziej „szlachetny” wymiar. Śmierć rabina a śmierć katolickiego księdza również. Raz po raz publikowane są książki o „intrygujących” ucieczkach poszczególnych katów Shoah przez Watykan do Ameryki Południowej. A czy znamy z nazwiska choćby jednego polskiego szmalcownika? I czy wiemy, które przedmioty na pchlim targu pochodzą z pozagładowej rabieży, a które z przedwojennego kredensu prababci?
Celebrowani i wynoszeni na ołtarze są natomiast „bracia Kościoła”. Księża ci mają imiona, nazwiska i konkretne akty miłosierdzia. „Siostry Kościoła” pozostają kolektywą cnót niewieścich, które, zawsze en masse, przechowywały żydowskie dzieci kolektywnie, dokarmiały zbiegłych AK-owców kolektywnie i również kolektywnie traciły życie podczas wpadki.
Kontekstem powyższych dywagacji jest wznowienie szerokiego zainteresowania arcydziełem Francisa Poulenca Les Dialogues des Carmélites, operowego zapisu bezsensownej egzekucji karmelitanek z Compiègne podczas Wielkiego Terroru w rewolucyjnej Francji; kolektywu kobiet płacących cenę życia za znienawidzone, wyuzdane i chciwe wykroczenia purpuratu braci Kościoła katolickiego. Jak radykalna jest opera, w której, tak jak w inspirującej ją sztuce George’a Bernanosa, mężczyźni grają marginalne role zbiegów, tchórzy, zdrajców i egzekutorów. Dylemat wyboru lojalności wobec Boga czy wobec zakonnej instytucji pozostaje całkowicie w rękach, a raczej mózgach, kobiet.
Zwątpienie w Kościół, jak i zwątpienie w Boga, są obecne u Poulenca od samego początku: już w pierwszej scenie, urodzona jako członkini Drugiego Stanu, Blanche, wybiera życie zakonne zamiast koniunkturalnej ucieczki do Włoch – miejsca schronienia tak francuskich biskupów, jak i szlachty. Umierająca na raka w ogromnych cierpieniach przeorysza wyrzeka się Boga, tak jak Bóg, z którym zawarła pakt, służąc mu całe życie, najwyraźniej wyrzekł się jej w chwilach agonalnych bólów. Zakonnicę wahającą się nad ratującą życie ucieczką z zakonu, ksiądz przekonuje, że ślubowanie składała Bogu, nie zakonowi. Ergo z jej zakonnymi siostrami nie wiąże jej żadna lojalność.
U szczytu wprowadzanej we Francji laickości, karmelitanki przechodzą przez wszystkie możliwe cierpienia i upokorzenia w imieniu Ojców i Braci Kościoła: nie zapominajmy, że w ówczesnej Francji kościół zwolniony był z podatków, za to narzucał całemu krajowi płacenie dziesięciny, należało do niego 6% terytorium Francji, tylko szlachcie wolno było być biskupami, a jako Pierwszy Stan mieli pełen wpływ na politykę kraju i jego pojedynczych ziem. Cenę za to wszystko, z zastraszeniem, upodleniem, oficjalną konwersją na laicyzm, upokorzeniem fizycznym, obnażeniem głów i ciał, w końcu utratą życia na szafocie, płaci w imieniu Kościoła grupa niewinnych kobiet. To one, porzucone przez swoich Braci w Wierze i przez samego Boga, na sam koniec opery – po raz pierwszy w tej epickiej historii – zwracają się do innej kobiety o wsparcie duchowe w drodze na szafot – Salve regina, mater misericordiae… I jesteśmy w stanie uwierzyć, że rodzi to w nich i ulgę duchową i siłę.
I tak to męczeństwo „sióstr Smoka” dało mu zasłonę dymną, aby schronił się w apenińskiej jaskini, pozwalając im zapłacić życiem za relatywną naiwność, że smocza korporacja może zapewnić im godną, dedykowaną innym egzystencję. Przy całym szaleństwie rewolucji, według jej reguł diecezje korporacji Smoka miały zostać zrównane z okręgami administracyjnymi kraju, wybór księży i biskupów miał należeć do obywateli kraju, cały kler miał złożyć przysięgę na konstytucję, a wynagradzany miał być według standardów pensji urzędniczych. Raz w roku w Katedrze Notre Dame, zamienionej na Świątynię Rozumu, miało odbywać się Święto Rozumu w miejsce katolickich obrzędów. Dodajmy jeszcze, że z rewolucyjnej Francji schronienie zagranicą znalazło 30 000 księży. W dzisiejszej Polsce liczba księży wynosi 20 135.
Tak, historia niewinnych zakonnic z Compiègne stała się swojego rodzaju moderatorem zła, tak kościelnego, jak i rewolucyjnego. Jej indywidualne wątki są przejmujące, ale czy kilka przykładów niewinnego nieszczęścia może w tym przypadku moderować zło instytucji rujnującej moralnie, prawnie i finansowo kolejny kraj? Ja czekam, tu w Londynie, aż będę miał okazję przyjechać do Polski, aby fetować Święto Rozumu.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/