Mniej więcej w połowie filmu James Bond mruga okiem do Garetha Mallor’ego. Jednak adresatem nie jest nowy przełożony brytyjskiego agenta. Tak naprawdę Bond mruga do widzów.
Ocena: 9/10
Filmu Sama Mendesa można nie lubić. Za to, że Bond przestał być tym Bondem, którego kiedyś znaliśmy, za łamanie konwencji, za specyficzne poczucie humoru. To jednak cechy, które powodują także, że film Mendesa można uważać za jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) w historii serii. Właśnie dlatego wrogom i fanom „Skyfall” bardzo trudno będzie się porozumieć, obie strony wskazują na te same cechy, jednak film oceniają diametralnie inaczej. W tym przypadku nie można być po środku – każdy widz musi wybrać swoją stronę, zadecydować, czy wciąż tęskni za Bondem, takim jak dawniej, czy uważa, że odświeżenie serii jest krokiem w dobrym kierunku.
Bo James Bond stał się inny. Nie tylko w porównaniu do agenta, który gościł na ekranach w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Nie przypomina także tego z dwóch poprzednich filmów, w których grał już Daniel Craig. Twórcy „Skyfall” postanowili powrócić do zadawanego od wielu lat pytania: czy po upadku Związku Radzieckiego ta seria ma jakikolwiek sens? Odpowiedzi udzielają na wiele sposobów: od humorystycznego, przez wprowadzenie nowego Q, przez symboliczny, gdy obserwujemy Bonda, zmagającego się z upływającym czasem, aż do odpowiedzi całkowicie poważnej, której próbuje mam udzielić M, podczas przesłuchania przez komisję sejmową.
Właśnie to budzi największe kontrowersje. Tytuł niedawno wydanej w Polsce książki Rogera Moore („Bond o Bondzie”) pasuje idealnie do „Skyfall” – to także film, w którym Bond opowiada nam przede wszystkim o sobie samym. Czy było to konieczne? Moim zdaniem tak. James Bond jest bowiem postacią wyjątkową. Filmy o nim tworzone są od pięćdziesięciu lat bez żadnych przerw. Takiej próbie czasu nie był dotąd poddany żaden bohater. I najprawdopodobniej żaden by jej nie wytrzymał. Wystarczy przypomnieć casus Batmana, który po zaledwie kilku filmowych wcieleniach, wymagał gwałtownego tuningu, dokonanego przez Christophera Nolana. We wciąż nowych wcieleniach obserwujemy kolejnych Sherlocków Holmesów (chociażby w genialnym serialu „Sherlock”). Kręcenie kolejnych filmów opowiadających o tym samym Jamesie Bondzie byłoby ślepą uliczką, na której końcu filmy nie wywoływałyby już żadnych emocji. Reakcje po premierze „Skyfall” – zwłaszcza te negatywne! – najlepiej udowadniają, że obojętność widzów serii z pewnością nie grozi.
Jednak „Skyfall” to także świetne efekty specjalne, interesująca fabuła z nietypową (jak na agenta Jej Królewskiej Mości) końcówką, igranie z filmową przeszłością poprzez dziesiątki mniej lub bardziej oczywistych cytatów oraz dwie rzeczy, które powodują, że nawet ci, którzy Jamesa Bonda specjalnie nie lubią, nie przejdą obok „Skyfall” obojętnie. Po pierwsze – charyzmatyczna rola Javier Bardem, który z pewnością stanie się jednym z klasycznych kinowych Schwarzcharakterów; po drugie – rewelacyjna zdjęcia, których niesamowity klimat ratuje nawet słabsza fragmenty. Niektóre sceny – zwłaszcza pojedynek w Szanghaju! – warto obejrzeć przede wszystkim ze względu na to, jak zostały nakręcone.
Gdyby nie kilka szczegółów, zwłaszcza zbyt komiksowe rozwiązania wybrane w kilku momentach filmu, filmu dostałby najwyższą ocenę. „Skyfall” to na pewno najbardziej inteligentnie zrobiony Bond w historii serii. Czy najlepszy? To, oczywiście, subiektywna ocena, która wymaga też odpowiedniej perspektywy czasowej. Dziś na pewno możemy stwierdzić: Bond po 1989 (a właściwie 1991) roku ma się bardzo dobrze.