Kopmulacieodpokolanwmuleszuflujbamboszambo!
Jego głos brumił hardo. No to. Wskoczyłem w biały muślinowy skafander, obciągnąłem rękawy, zaciągnąłem drążki, trzasnąłem włosy Syriuszowym woskiem i gaz do dechy po orbicie antymatyczną Congo Pump do Toucan Bay, gdzie czekał Cain z kontrabandą: 6 gramów suszu Ceboletty X. Kiedy Cain rolował spliffa wielkiego jak Mozambik owinięty w placek roti, otwarłem na oścież mózg na przewiew z nosogardzieli, a byłem maksymalnie podjarany, śliniłem się na myśl, że wieczorem w Houdinim zjawi się sam Joe Sam. Pognałem więc nabrzeżem, gdzie fetor flądrzych flaków z furią fundował fangę, frunąłem na balangę wkleić się w falangę, co odpokolanwmuleszuflowałaszambobambo!
Nagi wyspiarski funk polirytmicznie trykał się na styk, mlaskając i pląsając jak Masaje. Hop hop, doo-wop, be-bop i łup-cup! Subakwantowa ścieżka basu tłoczy riddim, więc cny plebejski funk zwija się jak szlauch na dnie studni. Dudni reverb w sercu tancbudy. Czerń z werwą bryka w podskokach…
ŁOU-JEE!
Ów Saturnaliów luz i groove asfaltom szedł do głów. Na brylantynie łapiąc ślizg, rozczochrywali sobie fryzz. Ten sound miał taki soul i swing, że jak huragan zrywał dywan ciał, ciął jak konopny bicz jab jab, dawał w kość jak łopata grabarza. To był ten sam czadownie emotywny funk punkowej trąbki Buddy’ego Boldena, harmolodyczne nawijki na brzegach Pontchartrain, puls kontrabasu w czasoprzestrzeni, gdzie mityczni Afronauci orbitują uczepieni saksofonów. Soundsystem dawał tak, że dachy zerwał z chat baptystów, a ich psalmy poprzestrajał na mantry pisane patykiem na wodzie.
Z góry, znad połyskliwej balustrady z tekowego drewna, cała w sepiach – jak afrodyzjak jej spiętrzone afro – orient w oczach, indyjski róż we krwi, krwistoczarne usta skradły botoks zawistnemu lustereczku. Madame Sweetbum spogląda w dół i siada na zad. Ćmiąc zacny skunk w oschłym świetle ultrafioletu, analizuje oliniowanie winyli z tytanowych kopert. Chlasta raz-raz antycznym afrolypso, 45 oldskulowych obrotów zrywa kapcie z nóg. Radiogram Sweetbum bucha jak parowar. Madame wyżyma czarnych w wybielince! Hi-hatem jak w ukropie kopie dupy brass-trzask, swinguj-ulizany-murzynku, mętne typki, elita cyberalfonsów w fedorach z minimalnym rondem, pizdryki w trzewikach z wężowej skórki z obrzynem za pazuchą kremplinowych gangów. Bujne Supianki jak boa gibią się pod przekrwionym wzrokiem bulwiastoczołych bambusów w obuwiu erekcyjnym, którzy smalą cholewki przy barze.
Tymczasem Mokotux Charlie tarabanił się po schodach na górę z megafonem, mopem i segregatorem. Stary wyga rządził Houdinim z twarzą pokerzysty. Fizys barwy melasy, jak z grubsza ociosana maska, brązowy garniak do figury, owadobójcze obcasy, za uchem biała brzytwa, raczej nie do wycinania nagniotków, do tego głos jak z przerdzewiałej rury. Szczerzył się jak wszyscy starzy sutenerzy, odsłaniając dziesiątkę pieńków zżółkłych od lat pięćdziesięciu pięciu trynidadzkiego pieprzu, żucia nushu, ćmienia cygar domowej roboty. Stary zarządzał też spartańską érotique noire na pięterku, gdzie z numerów zalatywało zwietrzałą pipą, pod łóżkami walały się ręczniki krochmalone nasieniem, w oknach butwiały ociężałe zasłony, a dziewczęta sumę swojej i twojej wagi kasowały w funtach.
Mrucząc pod nosem, Charlie wygarniał ejakulat z budek teledildonicznych, przemywał swoje dziwki parafiną. Dziwki prima, rodowodowe, z kroplą krwi antycznej ïerè; bezwstydne kurwiszony na świńskich kopytkach, cycate elektroluksy o zwodniczym profilu, pramamuśki przy kości, których biodra przestrajały sprężyny łóżek na rdzenne b-moll kolonialnych burdeli. Były też różne Yvette, Rose, Daphne, bądź Gemmy – element napływowy Kunu Supii z zadupi dryfujących wysp – te pozwalały ci polizać nawet bliznę po mastektomii.
Ale dziś pełnoletnie czarnuchy siedziały z kielichami w ręku, patrząc przez bimber w stronę drzwi, w których miał stanąć sam Joe Sam.
Kładziono krzyżyk na Joe. Obstalowano brandy, krakersy i ser.
Joe Sam wyparował bez śladu na dziewięćdziesiąt dziewięć i pół dnia. Gadano, że na pustyni Go-bij łowi wielgachne stawonogi, że orientując się gwiazdą polarną, kursuje z genetyczną kontrabandą – wróci z suchym chrustem dredów na głowie, taszcząc pełen kalabasz bituminu Mandinków. Ledwie kapsuła Joe draśnie ziemię, a już Kunu, łypiąc białkami, wyroją się z lasów mangrowe, a skrytobójcy zaczną polerować broń, bo kto jak kto, ale Joe
nie da so bie
w ka szę dąć!
KUNU SUPIA
Kneedeepinditchdiggerniggersweat
His voice had the deep burrr of a man who kept fishhooks in his beard. So I put on my white muslin jumpsuit, slid sleeves and levers tight, pulled my hair shut with Sirian beeswax and en-route superterranean to Toucan Bay via Antimatic Congo Pump I met Cain waiting with the contraband: 8 grams of uncut Ceboletta X. And while Cain stroked a reefer the size of Mozambique rolled in a roti skin, I held my head wide open for the suck with a nasal>oral siphon and was so oiled and eager for Joe Sam’s return to Houdini’s’ that night that I sped there, down near the jetty where fishgutfunk fumed furiously and found copious peoples rubbing belly to back, hacking heels – knee deep in ditchdiggerniggersweat!
That naked island funk was steady lickin’ hips with polyrhythmic thunderclaps! Does the Berta butt boogie? Do bump hips? Flip’n spin’n bop’n finger pop’n/subaquantum bass lines pumping pure people-riddim funk like snake rubber twisting in aluminium bucket, reverberating ‘round the frolic house with a heavy heartbeat, causing black to buck and shiver –
WOOEEE! WOOEEE! –
The very groove caused coons to stumble loose and slide on Saturnalian pomade until their conks collapsed. The sound possessed mare swing than bachelor galvanise in hurricane, mare sting than jab-jab whip, mare bone than gravedigger boots and more soul than African trumpet bone. It was that pure emotive speed that once improvised harmolodic funk to Buddy Bolden’s punk jazz on the banks of Lake Pontchartrain, double bass still reverberating through space-time like long lost Afronauts on orbiting saxophones. And the solid sound did shook Spiritual Baptist shacks with rhythm, till the Sankey hymns they sung became cryptic mantras that slid like secrets through water.
Up the varnished teak banister, ever afrodizziac in Indian red, with her high sepia ‘fro, far east eyes and blood black morello lips borrowed from a jealous mirror, Madame Sweetbum peeps then leans back on her arse for support. Puffin’ good genk and inspecting vinyl imprints in dry blue light, releasing slap after slap of the raw boned and ancient Afrolypso she kept in titanium sleeves sacred 45s so sharp rip slippers off feet till steam hisses from her radiogram. Madame Sweetbum had negroes wringing brine! Her hi-hat kickin’ fat back an’ brass, swingin’ – black be boogiefull, black be slick, cryptic hustlers an’ assorted Cyberpimps in stingy brim fedoras, scissor-tongued vipers in snakeskin brogues, in pleated pollywool zoot suits with sawed off buckshots in their lapels. Nubile Supian woman throwing waist like whipsnake, slip slide/rabid-eyed by stiff crotched coons in erection boots, leaning at the bar boppin’ bulbous foreheads an’ burnin’ for flesh.
Meanwhile, Mokotux Charlie climbed the stairs like a caliper with his clipboard, mop and megaphone. The old bush coolie ran the place with the rep n’grace of a gambler’s tears. Molasses black with a face like an unfinished woodcarving, tight brown suit, cockroach killer boots, white handle razor behind an ear for peeling mare than toe corns and a voice that suggested a rusty trachea. Charlie liked to grin in that old island pimp style, revealing ten teeth brown from fifty-five years of Trini pepper, chewing nush and home-rolled cigars. He also ran severe érotique noir upstairs where the rooms smelled like dried pussy, where cum crusted face rags lay under the beds, where the curtains drooped dank and butler greased while his ladies charged by the pound; your weight plus theirs in cash!
Charlie hummed as he shovelled spum from teledildonic booths and wiped his pros with paraffin. Prime pros with lineage through ancient ïerè; pork-legged jamettes and melon swallowing domestic cleaner types with devious profiles, big bone dada mamas whose hips re-tuned bedsprings to the B flat of authentic colonial brothels. Some wore names like Yvette, Rose, Daphne and Gemma who’d just arrived on Kunu Supia from some floating island behind God’s back and she would even let you lick her mastectomy scar.
But every time the front door swung grown negroes gaped, glass to lip, sippin’slow, peeping through booze for Joe. Say say,
“Joe mark to dead, reserve Brandy, salt biscuit, slice cheese!”
Joe Sam been gone ninety-nine and one half days. No one no where knew but some speculate, claim say he been seen hunting giant crustacea in the Kilgode desert, circumpolar roaming with genetic contraband/he sure to come back head hard with niggerknots – with a calabash fulla manjak bitumen between elbows. Soon’s his shuttle land Kunu people go run down from the rainforest to scope Joe in flesh. Assassins too, go be sharpening they tools, ‘cause all them know one thing for surety: Joe Sam
doh
eat nice!
Budda
cztery flagi łopocą nad chatą mojego taty.
nigdy nie puścił farby, co znaczą ich barwy.
wspominał tylko, że był w chinach,
gdzie zwiedzał buddę na tronie lotosowym.
wycieczki się gapiły zadzierając głowy,
a budda
wyjął zza pasa cybucha,
zakurzył
i każdemu dał ściągnąć pół bucha.
„cała naprzód”, zawołał,
i albert musiał pójść przed siebie
pomiędzy dwóch strażników dzierżących
dwa miecze
i klęknąć,
bo budda mu przez głowę paciorków nawkładał:
„pasują ci jak ulał, nikomu ich nie dawaj”.
mój tato powiada,
że w duchowych światach
wszystko żyje. sam zresztą rozeznaje się w drzew mowie,
a znów raz spotkał jumbie z kadeusjuszem na głowie.
trafił na plażę w gwinei,
dwóch czarnych wyszło z wody:
„patrzajcie go, jest goły!”.
zara pod ręce go wzięli,
żeby obmyć w kipieli.
potem dali mu szatę,
pół na pół brąz ze złotem.
„albercie,
niech
to sekretne zaklęcie
będzie twoim puklerzem
i orężem”.
i mu szepcą do ucha
mantryczną sylabę,
a jeden bierze sztylet
i dźga w pępek tatę,
ale ostrze się tępi,
bo przez szatę
nie przeńdzie.
mówi tatko:
„czasem po dwóch browarach
zaplątuję nogi,
a kiedy oczy otwieram,
jestem nigdzieś w etiopii”.
i rozpina kołnierzyk,
żebym dojrzał naszyjnik,
wstaje,
wciska kapelusz na bakier,
dopija zimną kawę,
miał się obmyć w górskiej siklawie,
ale odpływa
twarzą w poduszkę
na swoim kawalerskim łóżku
w siatkowym podkoszulku
w gatkach, skarpetkach w kratkę,
tuląc flaszencję rumu
z przemytu/bez narzutu
a morze………..się sroży…………na widnokręgu
Buddha
my father has four flags planted at the side of his house.
secret colours.
he would not name them.
he say he been to china, see buddha sit on a throne,
he in a group looking up : at buddha.
he say buddha take a chillum from his waistband, lit it
and suckt it.
then the pipe pass around everyone in the circle.
buddha call – “al – bot!”
an’ albert had to pass between guards on both sides had swords
and kneel down.
an’ buddha put a bead necklace round his neck and say,
“i give you gift, you give no one.”
he say in the spirit world everything have life,
he say he speaks to trees and animals,
say he seen jumbie with caduceus upon dem head,
say he been to the bottom of the sea/been standing on the guinea coast
and two african man come out of the sea and say,
“ai you, you eh see you naked?”
and they took him by both hands and into the water
and washed him.
then give him a gown – half yellow half brown – an’ one say
“let this be your shield, this word be your sword”
and with this they transferred secret syllables to his ear.
he say then one take a dagger
an’ chook ’im in he waist/but the blade
would not penetrate the gown. he say,
“boy sometimes I jus’ drink two guinness,
go kick back an’ meditate. when I ketch myself i find myself
in ethiopia someway.”
and then he shows me the necklace
between his shirt.
my father stands, fixes his brim – pours cold coffee dripping in the calabash root
and leaves/uphill to bathe
in cold water
but falls asleep face down in his bachelor bed, still in his string vest,
drawers and argyle socks, cradling a bottle of duty free rum
and the sea blows up from the horizon
