W tych dniach Platforma Obywatelska obchodzi dziesiątą rocznicą swojego nieformalnego założenia. W pierwszej połowie stycznia 2001 roku Donald Tusk, Maciej Płażyński i Andrzej Olechowski wystąpili na konferencji prasowej i ogłosili powołanie, na bazie sztabów wyborczych i stowarzyszeń, wspierających zakończoną właśnie kampanię prezydencką Olechowskiego, nowej partii politycznej (gwoli formalności początkowo nie była to partia, ale pełniła wszystkie funkcje systemowe partii). Jednak kluczem do budowania struktur w poszczególnych regionach kraju były transfery zarówno liderów, jak i całych kół z Unii Wolności, a także niektórych członów AWS (bodaj w kwietniu do PO przystąpiła większość SKL Jana Rokity, z Płażyńskim przyszło niemało polityków RS AWS). Duże niezadowolenie opinii publicznej z ówczesnego stanu polityki, który zdominowany był rozkładem AWS i nieskutecznością UW w zmaganiach z niedawnym, większym koalicjantem, spowodowało uzyskanie przez powstałe wtedy nowe formacje dużego zaufania wstępnego. Dotyczyło to zarówno PO, jak i PiS oraz LPR, a odbyło się kosztem znanych od lat „marek” UW i AWS. Co prawda (pomijając LPR), nowe partie składały się wyłącznie z polityków, którzy przed chwilą AWS i UW współtworzyli, to jednak magia świeżości brandu okazała się ważnym czynnikiem.
UW została więc niemal natychmiast w sondażach, a we wrześniu 2001 także w wyborach, zepchnięta ze sceny i zastąpiona przez lewe skrzydło PO, które składało się z jej byłych członków. Z punktu widzenia liberalizmu było to zdarzenie o tyle niekorzystne, że PO od samego swojego początku, była formacją o dużych wpływach konserwatyzmu, co uniemożliwiało powstanie w jej ramach partii liberalnej porównywalnej np. z FDP. Umożliwiało jej nawet dość daleko idący dryf na prawo, kiedy w partii dominował Rokita, co wyrażało się bezkrytycznym zaangażowaniem po stronie Ameryki w czasie wojny irackiej, wynikającym z tego krytycyzmem, a nawet antagonizmem wobec „starej Europy” (Francji i Niemiec – poparcie dla rezolucji o odszkodowaniach za straty wojenne), flirtem z eurosceptycyzmem w czasie debaty o reformie nicejskiego systemu liczenia głosów, no i naturalnie koalicją wokół idei IV RP z PiS, poparciem wobec pomysłów „szarpania cuglami” demokracji. Z wyjątkiem kwestii irackiej (co do której w UW panował podział poglądów, ale także z liczebnym wskazaniem na zwolenników „szerzenia demokracji i wolności” przez amerykańskich neokonserwatystów) te postawy nie znalazłyby zrozumienia i wsparcia ze strony UW, gdyby utrzymała się ona w 2001 roku w Sejmie. Zastąpienie UW przez PO na scenie politycznej nie było więc prostym przebrandowaniem centrum polskiej sceny politycznej, zmianą generacyjną, przejściem od etapu budowania nowej państwowości przez wielkie nazwiska opozycji demokratycznej sprzed 1989 roku do etapu normalnego zarządzania europejskim państwem średniej wielkości przez typowych dla Europy politycznych technokratów. Zanik UW i powstanie PO, zwłaszcza po upadku SLD, który w 2001 roku zdobył sporo głosów w centrum, oznaczało związanie liberalnego centrum z dość silnie konserwatywną centroprawicą a la Rokita (jej konserwatyzm osłabł dopiero w 2006-07 roku na kanwie rozpadu koncepcji POPiS i zmianie logiki głównego konfliktu politycznego w kraju, a także eliminacji wpływów Rokity z czołówki partii). Naturalnie, UW przed 2001 rokiem nie była także partią stricte liberalną. Miała ona z kolei skrzydło ciążące na lewo, jednak koncepcja przywódcza Władysława Frasyniuka, porzucona przez pozaparlamentarną UW w 2005 roku, zakładała wzorowanie się na modelu zachodnich partii liberalnego centrum, czego wyrazem było wstąpienie do ELDR i otwarcie struktur na tutoring sąsiedniej FDP.
Niepowetowaną stratą dla kraju była marginalizacja kilku, a może i kilkunastu bardzo cennych polityków UW po 2001 roku. Pod koniec ich politycznej aktywności zmarnowane zostało kilka lat, w których mogli nadal dobrze służyć Polsce. W ich miejsce w poselskich ławach zasiadło jednak zbyt wielu politycznych przeciętniaków. Różnice w poziomie merytoryczności i kompetencji pomiędzy frakcją UW 1997-2001 a frakcją PO 2001-05 potwierdzają wszelkie statystyki. Z całym szacunkiem.
Najbardziej gorzka refleksja, która przychodzi na myśl w kontekście wydarzeń sprzed 10 lat, dotyczy jednak postawy samego Donalda Tuska. Jakże różnej choćby od postawy jego wiernego towarzysza politycznej drogi Janusza Lewandowskiego, który długie tygodnie po powstaniu PO poszukiwał formuły porozumienia z opuszczonym środowiskiem przed wyborami. Tusk w zimny sposób odciął się od ludzi UW, obrażony na wynik wyborów na przewodniczącego partii w 2000 roku. Niepomny biblijnej nauki dostrzegał przewinę zwolenników Bronisława Geremka, którzy nie wybrali jego popleczników do Rady Krajowej UW, nie chcąc najwyraźniej pamiętać aktywności jego własnych przybocznych, którzy „nieprawomyślnych” próbowali nie dopuścić na listę delegatów na kluczowy kongres, stosując, znane i później w PO, sztuczki z „pompowaniem kół”. Tak swoją karierę w wielkiej polityce zaczynał np. obecny marszałek Sejmu. Nie to jednak jest najgorsze, gdyż tutaj jednak „przyganiał kocioł garnkowi”. Najgorsze jest to, że obecny premier pokazawszy już, kto jest górą, np. w 2002 roku, nie potrafił wykonać analogicznego gestu i wyciągnąć UW z niebytu. A przecież to ci sami ludzie, wtedy członkowie Unii Demokratycznej, uratowali także jego polityczną karierę, gdy w 1994 roku zdecydowali się na fuzję z wyeliminowanym rok wcześniej z Sejmu Kongresem Liberalno-Demokratycznym Tuska. Gdyby nie to, Donald Tusk byłby dzisiaj raczej redaktorem naczelnym „Przeglądu Politycznego” niż premierem.
Inna jeszcze rzecz związana z szefem rządu martwi w tym kontekście. Mianowicie to, że nawet wiele lat później, gdy Tadeusz Mazowiecki publicznie wybaczył mu zdarzenia i zatargi z 2001 roku (a także chyba 2005, gdy politycy PO atakowali go, wtedy po raz ostatni kandydata na posła z list PD, w niezbyt elegancki sposób, odnosząc się do wieku), Bronisław Geremek odszedł, a jego bliscy i opinia publiczna usłyszeli z ust Tuska i ludzi PO, jakim cennym i bliskim im politycznie był człowiekiem, a kilku czołowych działaczy dawnej UW, jak Henryk Wujec czy Jan Lityński, znalazło się w kancelarii prezydenta RP, wywodzącego się z PO (a także nota bene, onegdaj z UW), premier nie zdecydował się na krytyczną refleksję wobec swojej postawy w czasie tego konfliktu. Przeciwnie, całość analizuje dziś w kategoriach wyłącznie politycznego utylitaryzmu. Krytykuje wszystkich rozłamowców partyjnych w historii III RP z wyjątkiem… siebie samego. Jak sam mówi, on miał, jako jedyny spośród nich, rację. Dlaczego? Bo jemu się udało. Jego nowa inicjatywa polityczna okazała się wielkim sukcesem. Dlatego skazanie na niebyt takiego środowiska, jakim była 10 lat temu UW, miałoby być całkowicie uzasadnione. Z sukcesem przychodzi najwyraźniej duża doza dobrego samopoczucia.
W literaturze historycznej i politologicznej analizuje się dziś coraz chętniej przyczyny upadku UW. Jego praprzyczyną była jednak fuzja z KLD w 1994 roku. W filozofii i podejściu do polityki oba środowiska dzieliło dużo więcej aniżeli pod względem poglądów programowych czy ideowych. Dawne KLD było nastawione wyłącznie na budowanie własnej pozycji w partii. Było „poziomką” zdającą sobie sprawę ze swojego mniejszościowego statusu, dlatego dążącą do maksymalizacji wpływów metodami „niestandardowymi”. Polityczne wybory wewnątrzpartyjne były przez nich zasadniczo ignorowane. I to nie dopiero w 2000 roku. Już 5 lat wcześniej większość tej grupy nie udzieliła poparcia kandydaturze Jacka Kuronia na stanowisko prezydenta, pomimo iż uzyskał on przychylność większości, zarówno w ciałach statutowych UW, jak i w konsultacjach z całą bazą członkowską. Otóż należało po wyborach 1993 pozwolić KLD na wegetację poza parlamentem, na wejście zapewne do AWS i rozpuszczenie się w tym katolicko-narodowym konglomeracie. Wówczas wszystko mogło sie potoczyć inaczej.
Jednak dziś, 10 lat po secesji Tuska z UW, czas jest przestać kwękać z tego powodu. Skoro premier Mazowiecki nie czuje już żalu do szefa PO, to tysiąckroć tym bardziej nie mam do tego powodów ja. Z bilansu oceny politycznej drogi Donalda Tuska spada więc ten negatywny punkt. W przyszłości z liderem Platformy należy kruszyć kopie np. o nasze emerytury, a nie rozpamiętywać to, co za nami i naprawione nijak już i tak nie będzie. Ale ów brak autorefleksji i zdolności do autokrytyki premiera należy od dziś milcząco przyjąć do wiadomości i zapamiętać jako cechę charakteru, która nie jest bez wpływu na jego inne, także bieżące decyzje.