Dla mnie 11 listopada to smutne święto. Nie świętuję, bo nie ma czego. Moim świętem jest 4 czerwca 1989 roku. Te lata nas tak podzieliły, że nawet święta obchodzimy oddzielnie. Coraz mniej mamy wspólnych tematów.
11 listopada 1918 roku w Compiègne podpisano rozejm kończący wtedy najstraszniejszą w historii wojnę. Dwadzieścia parę lat później okazało się, że te cztery lata to było tylko preludium do wydarzeń jeszcze tragiczniejszych. Na mapie Europy pojawiła się znowu Polska. Za dwa lata na mapie Europy pojawi się moja Gdynia, w której dziś mieszkam. To wtedy w listopadzie zaczął się w proces, którego skutki dzisiaj dotkliwie odczuwamy na naszej skórze.
Z Magdeburga do Warszawy wrócił Józef Piłsudski. Zawieszenie broni 11 listopada 1918 zastało zaś Romana Dmowskiego w Stanach Zjednoczonych. To było decydujące. Walkę o polityczne przywództwo w odradzającej się Rzeczpospolitej Piłsudski wygrał walkowerem. Trwający jednak przez całe międzywojnie konflikt tych dwóch przywódców, ich dwóch stronnictw, sprawił, że przed-zaborowa, wielokulturowa Polska nie miała już szans się odrodzić. Trzy zabory, trzy kultury, trzy Polski już nigdy nie wróciły do stanu przed. Już zawsze były po. Ta zszyta ponownie w Wersalu Polska się nie udała, przetrwała tylko dwadzieścia lat i znowu musiała czekać dalsze sześćdziesiąt na kolejną swoją szansę. Szwy ciągle pękają, rany się do dziś nie zabliźniły. Upiór nacjonalizmu wciąż krąży po tej krainie.
Dzisiejsza Polska patrzy do wewnątrz, a nie na zewnątrz. Ciągle przegląda się w lustrze. Stała się narcyzem. Nie interesuje się światem, nie interesuje się Europą, nie interesuje się innymi. Inny to dla Polaka obcy. Inny to zagrożenie, a nie szansa. Spotkanie Innego nie jest przygodą, jest udręką. Mesjanistyczna Mickiewiczowska Polska, Chrystus narodów z „Dziadów”, stała się faktem. Strasznie zdziadzieliśmy w te 100 lat.
Nie istnieje dla nas inna religia, inny kontynent, geopolityka. Mój jest kawałek podłogi, moje jest podwórko. Świat za płotem mnie nie interesuje. Nieważne czy oglądam relacje z Woronicza, czy z TVN. Świat się nieustająco rozszerza i komplikuje. Nasz nad Wisłą się w cudowny sposób zwęża i upraszcza. Inflacja to według jednych wina Glapińskiego, a według drugich wina Tuska. Dobrobyt bierze się z drukarki NBP, a nie z pracy. Kościół się sam oczyści, a kaca nie mamy po wódce, tylko po rosole, bo zupa była za słona.
To, co się dzieje na granicy białoruskiej, co dzieje się na Wiejskiej, jest logiczną konsekwencją naszej pogardy wobec Innych, a jej praprzyczyną jest nacjonalizm/narcyzm po obu stronach barykady, po obu stronach muru, który pieczołowicie dzień po dniu, godzina po godzinie, sekunda po sekundzie budujemy.
Dla mnie 11 listopada to smutne święto. Nie świętuję, bo nie ma czego. Moim świętem jest 4 czerwca 1989 roku. Te lata nas tak podzieliły, że nawet święta obchodzimy oddzielnie. Coraz mniej mamy wspólnych tematów. Czuję się bardziej mieszkańcem Trójmiasta niż Gdyni. Bardziej mieszkańcem Europy niż Polski. Gdyński nacjonalizm uprawiany przez rządzącego Gdynią Wojciecha Szczurka mnie tak samo obrzydza, jak ten nacjonalizm w wersji żoliborskiej. Różni się tylko skalą. Metody i przyczyny są te same. Nacjonalizm w Polsce daje władze. Akceptacja Innego daje porażkę. Lechia Gdynia i Arka Gdańsk się nie wydarzą. To dlatego Trójmiastu zajęło ponad 30 lat wprowadzenie wspólnego dla trzech miast biletu autobusowego, a na oddalonym od działającego lotniska w Rębiechowie o zaledwie 39km Kosakowie, można zwiedzać jedyną na świecie makietę lotniska w skali 1:1, co kosztowało mieszkańców Gdyni jednorazowo ponad 100 baniek.
Jaki masz kolor skóry? Skąd był twój dziadek? Jakie masz wykształcenie? Czy jesteś zaszczepiony? Mieszkasz w centrum czy na obrzeżach? Jeździsz rowerem do pracy czy samochodem? Tunele czy przejścia naziemne? Pobierasz 500 plus? Schabowy czy ośmiorniczki? Kawa czarna czy latte sojowe? Chodzisz na grzyby? Czy Matty Cash powinien grać w reprezentacji? Czy ten sam Zieliński może klękać na jedno kolano przed meczem Napoli i nie klękać na nie przed meczem reprezentacji? Zenek Martyniuk jest dla Ciebie okej? Ukrainiec na Uberze też? Palisz kaloszem w piecyku? Jeździsz piętnastoletnim dieslem z rajchu i jesteś eko? Jesteś za opozycją i głosujesz na Hołownię? Jesteś za opozycją i głosujesz za PO? Libek czy lewak?
Wszystko jest w stanie nas poróżnić. Coraz więcej zbiorów oddzielnych. Coraz mniej zbiorów wspólnych. Daliśmy się zmanipulować i ogłupić jak dzieci przez cwaniaków, którzy tym konfliktem się żywią. Białe, czarne. Nic pomiędzy. Realne kolory na świecie wyblakły. Zostały tylko fejkowe w telewizorze. My albo oni. Beczka pełna prochu toczy się niepokojąco w stronę ognia. Narutowicz i Adamowicz. Nie czy będzie następny, tylko kto będzie następny? Kiedy? Niedługo.
Od kilku lat 11 listopada, oglądając obrazki z marszu w Warszawie, na przykład z zeszłorocznej bitwy pod Empikiem, myślę o słowach Ryszarda Kapuścińskiego z Podróży z Herodotem: ,,Przeciętny człowiek nie jest specjalnie ciekaw świata. Ot, żyje, musi jakoś się z tym faktem uporać, im będzie go to kosztowało mniej wysiłku – tym lepiej. A przecież poznawanie świata zakłada wysiłek, i to wielki, pochłaniający człowieka. Większość ludzi raczej rozwija w sobie zdolności przeciwne, zdolność, aby patrząc – nie widzieć, aby słuchając – nie słyszeć”.
Mamy tylko trzy drogi. Pierwsza to wojna. Tej nie chcemy. Nikt jej nie chce. Druga to dialog. Ten, jak pisze Kapuściński, wymaga od nas wszystkich poświęcenia, wysiłku. Dlatego go odrzucamy. Trzecia to odgrodzenie się. Nacjonalizm. Ta wydaje nam się najłatwiejsza, więc nią podążamy.
Polska AD 2021 to Polska, która nic nie ma wspólnego z tą przed zaborami. Te 123 lata w niewoli nas całkowicie przeformatowały. 11 listopada 1918 roku narodził się całkiem inny kraj, całkiem inni ludzie. Przyszli Inni i wyparli tych, co tu od zawsze mieszkali. Tych otwartych i tolerancyjnych sprzed zaborów zastąpili ludzie nietolerancyjni i zamknięci. Późniejsze wydarzenia z lat 1939-89 sprawiły, że staliśmy się jeszcze bardziej nieufni.
Rozumiem, skąd się to bierze. Pewnie to kwestia czasu. Przeminie jedno pokolenie i uśmiech znowu wróci nam na twarze. Jednak dziś Polska dla mnie to ciemnogród i zaścianek. Nie lubię jej. Wstydzę się jej. Przeraża mnie. Wkurza mnie codziennie. To jest mój dom, ale nie czuje się w nim komfortowo. Lepiej oddycham, lepiej się czuję za granicą. Od razu odpoczywam. Wolę być Innym, obcym, niż swoim.
Listopad to od zawsze najtrudniejszy dla mnie miesiąc w roku. 11 listopada zaś to najtrudniejszy dla mnie dzień w tym listopadzie. Tak sobie myślę, że dużo przyjemniej byłoby świętować 4 czerwca. W słońcu, w cieple. Dziś to niemożliwe, ale może kiedyś? Kiedy odejdą na słuszną emeryturę bohaterowie lat 80-tych. Ci, którzy żyją ciągle w przeszłości i ta ich przeszłość determinuje już nie ich, a naszą przyszłość.
Może wtedy przepędzimy demony nacjonalizmu i będziemy razem świętować święto dialogu, święto tolerancji. W środku lata, w środku wspólnej Europy. Bez rac, bez kiboli, bez nienawiści, bez glanów, bez pięści, bez przemarszów. Świętując na trawie, którą w końcu po latach zakazów, można deptać. W parku. Na kocu. Z bagietką i kieliszkiem dobrego wina, za którego wypicie straż miejska nie wręczy ci mandatu.
*Tekst ukazuje się równolegle w „Gazecie Wyborczej”.
