Wybory za 36 dni. Kampania zaczyna powolutku się rozkręcać, choć tak naprawdę ruszy z kopyta po losowaniu list 8 września. Zaraz potem zawisną plakaty na mieście i poczujemy się odświętnie. Do widoku własnej gęby na plakacie mi nie śpieszno, ale jakoś przeżyję. W końcu mam w łazience lustro.
Jaka jest sytuacja polityczna? Bardzo dobra. Jest spokojnie i względnie przewidywalnie. Wiadomo, kto wybory wygra, a żaden z wariantów powyborczych nie jest rewolucyjny. Najbardziej prawdopodobny jest ten z koalicją PO-SLD-PSL. Tym samym jakby mniej miejsca dla koalicjanta z siedzibą w Rzymie. Kolejny krok na zachód, w nieśpiesznym, lecz niepowstrzymanym marszu ku liberalnej demokracji. Został ostatni, najmniej pasjonujący odcinek. Polska zacofana, Polska ciemna niejedną jeszcze ustawi na niej barykadę. Ale to już bez znaczenia. Dobrą stroną dwóch dekad polityki trwogi przed gniewem Rzymu i jego ludu jest to, że nie ma już niczego, co można im dać. Dostali pieniądze, ziemię, przywileje, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nie zostało już nic do oddania i nic do wzięcia. Ale za to jest teraz wiele do stracenia. Sytuacja się więc odwróciła. Zamiast „dajcie, to wam pozwolimy na tę waszą demokrację, na tę waszą unię”, w ciągu najbliższych kilkunastu lat utrwali się zasada „siedźcie cicho, bo wam przytniemy tu czy tam”. Więc będą siedzieć cicho. Kto raz przestał się ich bać, ten już w połowie jest wolny. Ja się nie boję. Ops, przepraszam: ja się nie lękam.