Przyjrzyjmy się najpierw krótko kwestiom formalnym procesu opuszczania Unii Europejskiej. Od momentu notyfikacji chęci wyjścia z Unii, zgodnie z art. 50 Traktatu o Unii Europejskiej, kraj ma dwa lata na osiągnięcie porozumienia z państwami członkowskimi UE oraz z Parlamentem Europejskim co do warunków wyjścia. Jeśli tego nie zrobi, to faktyczne wyjście (Traktaty przestają mieć zastosowanie dla danego Państwa) następuje po dwóch latach od notyfikacji. Przy założeniu, że zgodnie z sugestią premiera Camerona Wielka Brytania oficjalnie zgłosi Unii chęć uruchomienia procedury wyjścia za 3 miesiące, automatyczne wykluczenie tego kraju z Unii nastąpi we wrześniu 2018. Taki wariant jest jednak mało prawdopodobny, gdyż byłby niezwykle kosztowny dla obu stron, a dla gospodarki Wielkiej Brytanii może nawet katastrofalny. Dojdzie więc raczej do zawarcia porozumienia wcześniej lub też, zgodnie z Traktatem, szefowie rządów państw członkowskich podejmą jednomyślną decyzję o przedłużeniu tego dwuletniego okresu i przeciągnięciu negocjacji. Brytyjczycy chcąc zagrać na czas i dać sobie więcej czasu na negocjacje myśleli o rozpoczęciu nieformalnym rozmów „rozwodowych” jeszcze przed złożeniem formalnego wniosku, ale Komisja Europejska odrzuciła taką możliwość. Polityczny zegar zacznie więc najprawdopodobniej bić tej jesieni. Analiza prawdopodobnych scenariuszy rozwoju sytuacji politycznej każe mi sądzić, że w momencie, w którym „wybije godzina wyjścia” ostatecznie do Brexitu nie dojdzie. Oto moje argumenty:
1. Może się okazać, że wynegocjowane z Unią zasady rozwodu są bardzo niekorzystne dla Wielkiej Brytanii.
Obecnie mamy około 12 300 unijnych regulacji, które bezpośrednio obowiązują wszystkie państwa członkowskie. To setki tysięcy stron przepisów prawnych regulujących najróżniejsze obszary: od praw konsumenta do regulacji rynków finansowych. Dodatkowo, Wielka Brytania będzie musiała renegocjować lub potwierdzić wszystkie umowy handlowe zawarte przez Unię Europejską z krajami trzecimi. Skala przedsięwzięcia jak na ledwie dwuletni okres negocjacji jest więc olbrzymia. Biorąc pod uwagę fakt, że fiasko rozmów będzie miało negatywne skutki przede wszystkim dla Wielkiej Brytanii, jej partnerzy negocjacyjni będą stawiali z pewnością trudne warunki. Negocjacje będą tym trudniejsze, że trzeba będzie jednocześnie negocjować na wielu frontach: z Komisją Europejską, Parlamentem Europejskim, 27 krajami członkowskimi i ich parlamentami narodowymi. Niemal każdy z tych graczy będzie miał możliwość zablokowania rozmów, postawienia weta. W efekcie końcowa wersja umowy rozwodowej może być dla Zjednoczonego Królestwa bardzo niekorzystna i zupełnie sprzeczna ze składanymi przez „brexitowców” obietnicami poprawy sytuacji politycznej kraju. Odzyskana „suwerenność” może słono kosztować.
2. Może się okazać, że „Brexit” oznacza faktyczny rozpad Zjednoczonego Królestwa.
Wyniki referendum w Szkocji i Irlandii Północnej pokazują wyraźnie, że mieszkańcy tych części Wielkiej Brytanii chcą pozostania w Unii. Nie ma najmniejszych wątpliwości, ze nacjonaliści szkoccy i irlandzcy zechcą wykorzystać „Brexit” i podjąć próbę oderwania się od angielskiej korony.
W szczególności może się tak stać w przypadku Szkocji, w której już było jedno referendum niepodległościowe, które zostało przegrane przez nacjonalistów głównie dlatego, że dla części Szkotów nie do przyjęcia był fakt opuszczenia UE, co byłoby konsekwencją niepodległości. Teraz ci sami ludzie mogą zagłosować odwrotnie, o czym przekonują sondaże pokazujące gwałtowny wzrost liczby zwolenników niepodległości. Powtórzenie referendum oznaczałoby więc de facto bardzo poważną groźbę rozpadu państwa brytyjskiego. To może być istotnym argumentem politycznym, bo z całą pewnością zwolennicy Brexitu nie pragną jednocześnie rozkładu Zjednoczonego Królestwa.
3. Może się okazać, że zmieniły się nastroje społeczne dotyczące Brexitu i jego zwolennicy nie mają już większości.
Koszty wyjścia z Unii Brytyjczycy zaczęli odczuwać nazajutrz po referendum, gdy nagle okazało się, że kurs funta się załamał, kapitał ucieka z giełdy londyńskiej, a firmy grożą masowymi zwolnieniami. Spełniło się więc wszystko to o czym przekonywali eksperci przed referendum, a czego otumanieni przez populistów obywatele nie chcieli przyjąć do wiadomości. W ciągu najbliższych dwóch lat będą musieli się jednak zmierzyć z konkretnymi stratami finansowymi w swoich budżetach domowych, wiele osób straci pracę, wiele będzie miało perspektywę utraty pracy wraz z momentem faktycznego wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Liczba zwolenników Brexitu może więc z czasem gwałtownie maleć.
* * *
Wielka Brytania jest demokracją parlamentarną, a nie plebiscytową. Oznacza to, że ostateczną decyzję o wyjściu z Unii musi podjąć parlament brytyjski, a niektórzy argumentują, że również szkocki. Posłowie wcale nie muszą być tacy chętni do tego jeśli, za jakieś 2 lata, okaże się, że:
1. Warunki wyjścia są bardzo złe a Brexit oznacza wysokie straty gospodarcze i polityczne.
2. Wyjście z Unii będzie jednocześnie oznaczało rozpad państwa.
3. Obywatele już nie chcą Brexitu.
Być może wystąpią jeszcze inne czynniki, które dziś jest trudno przewidzieć. Mamy więc sytuację jak z anegdoty o śpiewającym koniu, przytoczonej przez jednego z dziennikarzy „Financial Times”, w komentarzu do wyniku referendum. Historia jest taka:
Skazany na śmierć więzień mówi królowi, że jeśli daruje mu życie to w ciągu roku nauczy jego konia śpiewać. Król godzi się na to, zaznaczając jednak, że jeśli po roku koń nie będzie śpiewał to egzekucja zostanie wykonana. Gdy skazaniec wraca do celi jeden z jego współwięźniów kpi: „Wiesz przecież, że nie da się nauczyć konia śpiewu”. Na to otrzymuje znamienną odpowiedź: „Miałem zginąć jutro, a dostałem jeszcze rok życia. Wiele się może zdarzyć przez ten rok. Król może umrzeć. Koń może umrzeć. Ja mogę umrzeć. A kto wie, może koń zacznie śpiewać”.
Dajmy więc sobie te dwa lata negocjacji. Poczekajmy co się stanie. Kto wie, może jednak słynący z pragmatyzmu Brytyjczycy wymyślą jednak coś co uchroni ich państwo przed katastrofą.
