Wbity między nas klin sprawia, że zamiast pięknie się różnić, siedzimy niczym na tykającej bombie. Że zapominamy o podstawowej zasadzie liberalizmu, gdzie granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Ba, zapamiętanie w awanturze prowadzi na manowce. Nie rozwiązujemy problemów, ale je piętrzymy.
„Jeden Polak, to istny cud, dwóch Polaków to awantura, trzech Polaków – och, to już jest polski problem” – pisał niegdyś Voltaire. I choć twierdził tak w kontekście rozbiorów Polski, to trudno nie dosłyszeć, jakże wyraźnego, echa jego głosu. Szczególnie teraz, gdy tak „pięknie” się dzielimy. Patrząc zarówno na naszą scenę polityczną, jak i na stosunki, jakie panują w naszym społeczeństwie, trudno nie przyznać racji oświeceniowemu mistrzowi. Samotni/pojedynczy wiele mówimy o naszych wartościach, podkreślamy tradycję lub sposoby na odchodzenie od niej; wskazujemy własne cele; rozwijamy się (na różne sposoby). Szukamy szczęścia na swój własny rachunek i… wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku póki – jako jednostka lub jako traktująca się niczym „jednostka” heteronomiczna grupa, nie zaczynamy wchodzić w paradę innym. I nie mówię tu o współistnieniu, byciu obok siebie, które wcale nie musi obywać się bez animozji, ale o wyprowadzaniu błyskawicznej kontry (bo… w sumie „Tak chcę”), o nierozumnym ataku, zacietrzewieniu, trwaniu w upartym sporze. Tak rodzi się awantura. Wbity między nas klin sprawia, że zamiast pięknie się różnić, siedzimy niczym na tykającej bombie. Że zapominamy o podstawowej zasadzie liberalizmu, gdzie granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Ba, zapamiętanie w awanturze prowadzi na manowce. Nie rozwiązujemy problemów, ale je piętrzymy. Do dwóch spierających się obozów wcześniej czy później dołączają przyboczni, zbrojni nie w argumenty, ale w oręż różnego rodzaju siły. Pojawiają się tez grupy lawirujące na obrzeżach, próbujące na pierwotnym sporze ugrać coś w imię własnych interesów. I robi się… „polski problem”. Bo czyż nie taka właśnie jest ta nasza polityczno-społeczna codzienność? Pytanie jednak czy ów problem musi być tak bardzo wsobny, niczym czarna dziura pochłaniający najmniejsze nawet szanse na porozumienie, najdrobniejsze gesty, które mogłyby stać się kamieniem milowym, na drodze ku wyciągnięciu nas z tej polskiej paranoi? Jakby nie było… jakby nie patrzyć, coś nas przecież – ciągle – łączy.
Teoria i doświadczenia podpowiadają – i w tym względzie nie błądzą – że nie możemy, ba, w jakimś sensie nie umiemy żyć bez siebie. Nieważne jak powaśnieni, wracamy do iluś punktów wyjścia, nawet jeśli oznacza to tkwienie w powracającym niczym wiosenna alergia sporze. W Etyce nikomachejskiej Arystotelesa czytamy, że z natury jesteśmy zoon politikon – a zatem, że jesteśmy zwierzętami politycznymi, istotami stworzonymi do tego, aby żyć we wspólnocie. Życie wiąże nas z innymi czy nam się to podoba, czy nie. Wspólnota, a czasem mówiąc szerzej: polityka, wcześniej czy później się o nas upomni. Szukamy zatem tego, co nas spaja. Niektórzy – jak choćby John Rawls – jako pierwszą wieź, pierwszą wartość łączącą wspólnotę, będą wskazywali sprawiedliwość. Nawet bowiem jeśli ludzie mają problem z precyzyjnym określeniem tego, co powinni uznać za podstawowe warunki swego stowarzyszenia, to „mimo tej niezgody możemy utrzymywać, że każdy z nich ma jakąś swoją koncepcję sprawiedliwości”. Innymi słowy ludzie „rozumieją potrzebę i są gotowi do przyjęcia charakterystycznego zbioru zasad służących przypisywaniu podstawowych praw i obowiązków oraz określaniu, jaki rozdział korzyści i ciężarów społecznej współpracy uznany będzie za należyty”. Dla innych – cofnijmy się o kilka stuleci, aż do Thomasa Hobbesa – spoiwem będzie potrzeba bezpieczeństwa, którego zagwarantowanie pozwala wyrwać się z przerażającego stanu, gdzie „Człowiek człowiekowi wilkiem” (Homo homini lupus est. Inna rzecz, że patrząc na strukturę i zachowania wilczej watahy, przynależność do niej wcale nie wdaje się aż taka zła). Łączy nas też strach, poczucie krzywdy, łączy obowiązek, łączy kontrakt. Z każdego da się wyjść z twarzą. Ale, wróć! Gdyby zostać przy propozycji trafnie przecież diagnozującego ludzką naturę Arystotelesa, to pierwszym spoiwem wspólnoty ma być filia, czyli przyjaźń. Ta przyjaźń – jak z kolei chciał Pseudo-Platon – miała oznaczać „jednomyślność w sprawach szlachetnych i sprawiedliwych”. W niej właśnie zdolni jesteśmy postępować w zgodzie z rozumem, który pokazuje nam, iż naszym wspólnym – wspólnotowym – celem jest doskonałość i samowystarczalność. Te zaś możliwe są do urzeczywistnienia dopiero w ramach szerszej struktury. I znów, wspólnota, która buduje się na naszej naturze, która dąży do eudajmonii – szczęścia ufundowanego na równowadze – ma powalać każdemu na realizowanie jego szczęścia, poprzez działanie ukierunkowane na to, co jednostki rozpoznają jako ich dobro. „Ostatecznym celem ludzkich czynów – powiada już tysiąclecia po Stagirycie Hannah Arendt – jest eudajmonia, szczęście w sensie dobrego życia, którego pragną wszyscy ludzie; wszystkie czyny są tylko różnymi środkami wybranymi do osiągnięcia właśnie tego”. Owo szczęście – jak sądzę – możemy realizować nie wchodząc sobie w paradę, a nawet znajdując pewne obiektywne czynniki/środki/cnoty, które pozwolą nam przezwyciężyć upór sztucznego podziału i – bez szkody dla indywidualnej wolności – działać ze wspólnotą/we wspólnocie/na jej rzecz. Nie oznacza to przy tym wszechobecności państwa. Przeciwnie, to winno raczej zapewnić nam odpowiednie warunki dla owocnej kooperacji, a w iluś sytuacjach… po prostu nam nie przeszkadzać. Gdy ograniczymy je do minimum, do konieczności, również i sama wspólnota będzie się miała znacznie lepiej. Owo „lepiej” pozwoli jej wzrosnąć w iluś obszarach, pozwoli edukować jednostki, aby w relacji z owym państwem były świadomymi, podejmującymi racjonalne wybory obywatelami. Marzenia ściętej głowy? Wcale nie! Warto szukać dróg i sposobów, by odnaleźć społeczeństwo obywatelskie. Niekoniecznie na poziomie kraju. Lepiej zacząć tam, gdzie człowiekowi do człowieka po prostu bliżej.
Piękna to wizja. Tymczasem u nas wciąż doświadczamy odwrócenia, a przynajmniej solidnego pomieszania porządków. Diagnozując – co prawda w kontekście amerykańskim – Michael Sandel pisze w swojej najnowszej książce, Tyrania merytokracji: „Cztery dekady globalizacji pozbawiły debatę publiczną głębi, dały szeregowym obywatelom poczucie bezsilności i zachęciły do działania populistów, którzy starają się przykryć nagość dyskursu publicznego nietolerancyjnym i mściwym nacjonalizmem”. I ambaras gotowy… Brzmi znajomo? U nas to, co prawda, nie cztery dekady, ale niewiele przecież krócej. Wolności – już za kilka tygodni – możemy winszować z okazji 32. urodzin. Marzyło nam się społeczeństwo obywatelskie, tymczasem dzielimy się lub – co gorsza – pozwalamy się podzielić. Dla demokracji normalnym jest, że obywatele oddają część swojej wolności tym, co w ich imieniu mają sprawować rządy. W ich, to znaczy w naszym imieniu. Twoim i moim. Jakie są to ręce… a to już zupełnie inna sprawa. Nietolerancja i ów „mściwy nacjonalizm”, o którym pisze Sandel, pomieszana z „narodową” mitologią i umiejętnie podsycanym resentymentem, zdziałały swoje. I tak, patrzymy – miejscami dość biernie – na totalną destrukcję rodzimej demokracji. Nie żeby była bez wad, ale.. Mamy przecież nie tylko prawo, ale także obywatelski, wspólnotowy obowiązek mówienia rządzącym: „Sprawdzam!” Mamy prawo i obowiązek pytania o jakość sprawowanej władzy. Domagania się odpowiedniej jakości sfery publicznej, której fundamentami są wszak społeczeństwo obywatelskie (tak w swym ekonomicznym, jak i politycznym wymiarze) i tolerancja. Wzajemność, która nie przeczy indywidualności; co nie próbuje negować tego, iż indywidualne racje nie tylko nie milkną wobec głosu ogółu, ale mają zostać wysłuchane, wzięte pod uwagę, potraktowane z troską, odpowiedzialnością, a w końcu włączone w dyskurs publiczny. Bo… jesteśmy różni, ale w tej nie-wybranej wspólnocie jesteśmy wszyscy, nawet gdy w istniejącym podziale owo „razem” jawi się jako niemożliwe, albo przynajmniej potwornie wręcz wkurzające.
Polityczne czy wspólnotowe „razem” (proszę przez chwilę nie sarkać) nie należy do najłatwiejszych. Polityków bowiem – pokazują to wszelkie sondaże społecznego zaufania – generalnie nie lubimy. Ba, nie ufamy im. Zdecydowanie większym zaufaniem cieszą się strażak, pielęgniarka czy sprzedawca (vide CBOS). Na liście zaufania społecznego wyżej plasują się również księgowy, szewc oraz rolnik, podczas gdy polityk/poseł wlecze się gdzieś na końcu ogona. Niegdyś utyskiwano na rodzącą patologie jednopartyjność. Później narzekaliśmy na kolesiostwo. Kolejnym krokiem była niemal „narodowa” skarga na merytokratyczną elitę (czy rzeczywiście takową mieliśmy to już insza inszość), na pychę i butę rządzących, którzy rozgrywali państwo niczym mecz do jednej tylko – własnej – bramki. A przecież dziś… trudno nie zgodzić się, że doświadczamy koszmarnego miksu wszystkich tych patologii, które przenikają każdy już niemal obszar naszej rzeczywistości. Krótka wyliczanka wskazuje – media, sądownictwo, szkolnictwo, uniwersytet, urzędy spółki skarbu państwa, media (w kolejnej odsłonie). Polityczną deklaracją stają się nawet hot-dogi jedzone lub nie jedzone na stacji Orlen, a także ich jakość czy pochodzenie.
Jednocześnie każda ze stron politycznego, ale również „wspólnotowego”, sporu coś sobie nawzajem wytyka. Jest w tym zuchwałość, obłuda, próżność, podsycana nieufność, budowana krok po kroku w czynie i mowie nienawiść. A przecież „kto chce mścić się za krzywdy nienawiścią wzajemną, ten zaiste nędzne prowadzi życie” (tu już Spinoza). I ręka w górę komu to sformułowanie wydaje się dziś w Polsce obce… Gdzie jest droga wyjścia? Ano jest… Chociażby w przypomnieniu sobie, że sfera publiczna to nie teatr, w którym mówią wyłącznie ci, co znajdują się na scenie, a w którym pozostali zasilają wyłącznie grupę słuchających. To ma być – i może być – miejsce „komunikowania sensu i wartości moralnej tego, do czego chcielibyśmy przekonać innych współobywateli”. Tu zastanawiamy się również czy,/na ile realna jest moralna debata publiczna? Albo inaczej, czy realna jest debata, w której obywatela nie traktuje się jak idiotę? Albo inaczej, debata, w której nie krzyczymy, ale mówimy i słuchamy. Kluczowe okazują się tu dwa słowa – komunikowanie i przekonanie. Oba zakładają bowiem istnienie woli, istnienie otwarcia, istnienie platformy (sic!), na której chcemy/umiemy się porozumieć. Nie ma tu miejsca na przymus, na wydumane pozy, na twory bez znaczenia. Jest wyjście ku drugiemu, ku najbliższemu, a bywa przecież, że najdalszemu zarazem; ku temu, z kim jesteśmy w sąsiedztwie, w przypadkowej bliskości, w najmniejszej, a w dalszej perspektywie w rozszerzającej się wspólnocie.
Problem pojawia się jednak, gdy w ramach „obowiązkowej” wspólnoty najzwyczajniej się nie lubimy, a czasem nawet nie szanujemy. Nie widzimy w niej dla siebie miejsca, tak naprawdę nie jest ona „nasza”. Gdy bez namysłu potrafimy wskazać co nas dzieli, ale z poczuciem łączności czy więzi mamy już zdecydowany problem. Co jeśli nie mamy już wspólnoty, a jedynie napędzany emocjami, obcy dla siebie i wrogi wobec siebie tłum? Tkwimy w tym, w czym tkwimy, ale… nie wolno nam się w tym upiornym miejscu urządzać. Tu nie ma miejsca na te wszystkie: „Jakoś to będzie” czy „Przetrzymamy ich”. W kolejnych etapach rozwoju za chwilę nie będzie ani kogo, ani – co gorsza – komu przetrzymać. Pytanie zatem czy my – zwierzęta polityczne, istoty społeczne – damy sobie z taką „błahostką” radę….
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.