Politycznym pokłosiem wyborów prezydenckich i powszechnie chwalonego wyniku 10 milionów głosów w II turze dla Rafała Trzaskowskiego miało być powołanie ruchu społecznego. Padły standardowe hasła o „podtrzymaniu energii obywatelskiej”, „stworzeniu płaszczyzny dla aktywności wyborców”, „pozostaniu razem”. Przez krótką chwilę zanosiło się na to, że nieznaczna przegrana w ostatnim starciu cyklu wyborczego będzie dla opozycyjnej części sceny politycznej poważnym wstrząsem tektonicznym, że przepadnie stare, pokonane i zużyte, że Trzaskowski wyrośnie na samodzielnego lidera, że nastąpi otwarcie niemrawych struktur na nowe pokolenie i nowe pomysły.
Gdzieś pomiędzy urlopem Trzaskowskiego a awarią kolektora ścieków w Warszawie nastąpił kontratak Imperium. Gdy tylko padło hasło o budowie „Nowej Solidarności” komentatorzy (w tym moja skromna osoba na łamach „Polityki”) jęli powątpiewać, czy posłujący od 3 do 6 kadencji lokalni hersztowie PO tak po prostu oddadzą swoje miejsca na listach i wpływy w aparacie świeżemu narybkowi od Trzaskowskiego. Jak się okazało, łeb inicjatywie w jej wymiarze politycznym został ukręcony niezwykle szybko. Tak szybko, że w zasadzie można tutaj mówić o aborcji.
Obecna narracja o sensie istnienia i celach ruchu dawnego kandydata na prezydenta (o ile w ogóle powstanie) jest jednoznaczna – ruch „nie będzie startować w wyborach”, „jak ktoś chce być posłem lub radnym, to niech się zapisze do PO”, „ruch będzie organizować się wokół zadań związanych z aktywnością społeczną”, „nie będzie konkurencją, ani nie zastąpi PO”. Trudno powiedzieć, czym będzie. Poza dość oczywistym przeznaczeniem, jakim jest stanie się rezerwuarem darmowych wolontariuszy dla kampanii wyborczych PO oraz okazją do rozbudowy partyjnej bazy danych adresowych zwolenników opozycji. Czasem jego działacze będą mogli potrzymać kolorowe plansze z aktualnym hasłem kampanii PO (poprzedzonym modnym hashtagiem), kiedy indziej otrzymać wejściówki na wystąpienie Sławomira Nitrasa lub Izabeli Leszczyny. Aktualną głębokość refleksji PO na temat sytuacji politycznej Polski i swojej własnej symbolizuje wezwanie kierownictwa partii, aby celem strategicznym uczynić powrót do PO wszystkich jej dawnych wyborców, a także wysunięcie kandydatury Sławomira „Jak Wyjdziesz z Platformy, To Masz Problem” Neumanna na szefa klubu.
Można by się załamać i drzeć szaty, ale na szczęście jest to pozbawione najmniejszego znaczenia. PiS wygrało cały cykl wyborczy i przejęło pełną kontrolę nad państwem na ponad 3 lata. W tym czasie może domykać system ustrojowy wyborczego autorytaryzmu light i zamykać kolejne kanały działalności opozycyjnej, pozbawiając swoich przeciwników kolejnych aktywów w mediach, samorządach, uczelniach wyższych, trzecim sektorze. Może też tego nie robić, bo odda się wewnętrznym sporom o ostrość kursu i w nich ugrzęźnie. W każdym razie z punktu widzenia naszych losów, jako obywatele, kraj i naród, sytuacja i strategiczne decyzje środowiska PO są i przez co najmniej ponad 2 lata będą całkowicie irrelewantne.
Nie wiemy też, czy w 2023 r. będzie nad Wisłą jeszcze co zbierać z liberalnej demokracji, wolności, prywatnej inicjatywy i dobrobytu. Jeśli tak, to szarpnięcie smyczy i zagonienie „Nowej Solidarności” do budy przez Platformę Obywatelską jest dla obywateli, którzy chcieli się zaangażować z pominięciem platformianych „tłustych kotów”, chyba wystarczająco czytelnym sygnałem (zwłaszcza, że zbiegło się w czasie z ochoczym udziałem PO w pisowskiej operacji podwyższenia pensji polityków), że droga do pokonania PiS i zmian w kraju wiedzie przez rozbicie toksycznego POPiSowskiego duopolu. A zatem przez porzucenie PO przez jej wyborców. Teraz – gdy na horyzoncie nie widać żadnych wyborów – nie działa standardowy szantaż liderów PO, że trzeba ich popierać, bo jest kraj do uratowania przed Kaczyńskim, a nie ma tego robić komu innemu. Teraz jest czas, aby zastanowić się, jak tego dokonać nie pod dyktando PO, lecz poprzez odesłanie tej partii do lamusa. Słowem: zbudować taki ruch obywatelski, w którym liderzy żadnej z partii nie będą mieli nic do gadania.