Polska pod rządami PiS jest postrzegana jako jeden z czynników dezintegrujących, a więc jako zagrożenie dla przyszłości Europy.
Nie tylko z naszego punktu widzenia wybory parlamentarne były najważniejszym wydarzeniem w Polsce w 2019 roku. Były one oczywiście także bacznie obserwowane przez stolice i opinie publiczne wszystkich państw zachodniej Europy. Z punktu widzenia wielu były pewnym punktem zwrotnym. Miały przynieść odpowiedź na pytanie, czy Polska może stać się „kolejnymi Węgrami”, czy też jej doświadczenie lat 2015-19 było tylko tzw. wypadkiem przy pracy, a restytucja zrębów liberalnej demokracji zostanie szybko zrealizowana dzięki odsunięciu autorytarnej partii od władzy. Słabo, jak na demokratyczne standardy, skrywanej nadziei na zmianę u sterów w Warszawie towarzyszyło znaczące zaangażowanie unijnych partnerów i instytucji w polskie sprawy. Komisja i TSUE pozostały silnie zorientowane na wstrzymywanie lub opóźnianie odchodzenia polskiego ustroju od norm państwa prawa. Chodziło o to, aby stworzyć warunki do szybkiej naprawy ustroju, a także o to, aby polskie obywatelki i polscy obywatele zachowali świadomość, że zmiana polityczna w roku 2019 pozwoli na dość łatwy powrót Polski na pozycję zajmowaną w europejskiej debacie w latach 2007-15. A więc na pozycję siły zdolnej modyfikować kierunek europejskiej polityki zarówno w kwestiach geopolitycznych (relacje Europy z Rosją Putina), finansowych (rozwiązania w walce z kryzysem zadłużenia), jak i w przyszłości być może także energetycznych.
Wraz z ponownym wyborem rządu PiS przez Polki i Polaków, nadzieja na zażegnanie polskiego kryzysu u wielu prysła, a u pozostałych znacząco osłabła. Rzeczywistość polityczna nie znosi próżni i dłuższe powstrzymywanie procesów przed ich dalszym tokiem w nadziei na przywrócenie Polski do centrum debaty o przyszłości Europy przestaje jawić się jako zasadny wysiłek. Polacy, tym razem mając już pełną świadomość celów PiS w zakresie zmian ustrojowych w państwie, dali tej partii mandat na kolejne 4 lata. To dla Europy zachodniej sygnał, że polskie społeczeństwo nie zinternalizowało wartości i norm liberalnej demokracji, więc w dłuższej perspektywie udział Polski, podobnie jak i Węgier, zapewne także Rumunii i Bułgarii, a możliwe że także Czech i Słowacji, w projekcie europejskiej integracji nie jest pożądany. Wynik wyborów w Polsce to (wraz z finalizującym się Brexitem) kolejny sygnał zachęcający do podjęcia konkretnych kroków zwolenników budowy ściślej zintegrowanej Unii wokół rdzenia złożonego z kilkunastu krajów zachodniej Europy.
Z perspektywy zachodu kontynentu to polityka racjonalna. Liderzy opinii mają tam świadomość, że wirus populizmu i autorytaryzmu nie jest zjawiskiem unikalnie środkowoeuropejskim, a jego wczesny i silny wykwit w naszym regionie wynika ze słabości filarów naszych, nadal dość młodych, demokracji. Elity Francji, Niemiec, Holandii czy Danii doskonale zdają sobie sprawę z populistycznych zagrożeń na ich własnych podwórkach, wiedzą, że wydarzenia polskie czy węgierskie są elementem globalnego kryzysu liberalnej demokracji i kapitalizmu. Wierzą jednak, że mają możliwość odizolować się od bezpośredniego zagrożenia ze wschodu i uratować przyszłość projektu europejskiego, odcinając najmocniej zakażone kraje i tworząc de facto nową Unię we własnym gronie. Zwłaszcza, że skrajnie prawicowy populizm na zachodzie Europy ma jednak inne oblicze od tego znanego na co dzień nam. W sensie kulturowym i aksjologicznym tamten populizm jest produktem cywilizacji liberalnej, indywidualistycznej, nawet jeśli nieobce są mu szowinizm i ksenofobia. Nasz populizm bardzo dużą część swojej filozofii zapożycza ze świata, w którym mawia się o moralnym zepsuciu Zachodu, wierzy w podporządkowanie człowieka tradycji i wspólnocie, a zwyczajowo uczęszcza do cerkwi.
Teoretycznie nikogo z UE wykluczyć nie można i formalnie wszyscy członkowie nimi pozostaną. Nie stanie jednak nic na przeszkodzie, aby poprzez ściślejszą integrację niektórych członków UE stworzyć polityczne i instytucjonalne ramy dla nowej Unii, pozwalając tej starej na wieloletni dryf ku utracie realnego znaczenia. Kroki ku takiemu scenariuszowi mogą zostać podjęte już w 2020 roku, a sygnał do nich daje prezydent Francji – przywódca jednego z dwóch najsilniejszych państw Unii, tego, które jest w zdecydowanie mniejszym stopniu zainteresowane przyszłością krajów środkowoeuropejskich. Otwarcie się Emmanuela Macrona na dialog z Rosją jest naturalnym pokłosiem skreślenia koncepcji dalszego rozwoju integracji europejskiej w gronie wszystkich członków UE. Skoro na Węgrzech, a teraz najpewniej i w Polsce, sytuacja zmierza w kierunku zaistnienia porządków podobnie autorytarnych jak w Rosji, to w imię czego Paryż ma w tradycyjnych geopolitycznych sporach brać stronę Warszawy? Po co, skoro gospodarczo i finansowo o wiele więcej można skorzystać na rozwoju partnerstwa inwestycyjno-handlowego z Moskwą? Dlaczego nadal karać Putina za agresję na Ukrainę, skoro nawet Polska, sąsiad Ukrainy, któremu na poparciu Kijowa powinno zależeć w UE najbardziej, porzucił koncepcję bliskiego partnerstwa z nim i woli toczyć bój o politykę historyczną o tragedie sprzed 70 lat? Czy to Francja, Portugalia i Holandia mają namawiać rząd Polski do rezygnacji z tych rozliczeń na rzecz strategicznego celu wyrwania Ukrainy poza orbitę rosyjskiej strefy wpływów?
Porzucenie propolskiej optyki wobec Rosji jest tym łatwiejsze politycznie, że Polska jest dzisiaj (obok państw bałtyckich mających jednak szczególną sytuację w związku z wielkością i wpływami mniejszości rosyjskich) jedynym państwem Europy środkowej, które Rosji się obawia, zamiast robić z nią interesy. Komfort polskich elit, z przyczyn historycznych wrażliwych na pewną siebie Rosję, to w tej sytuacji za mało, aby przekonać zachód Europy do podtrzymania chłodnych relacji z Kremlem przez np. kolejną dekadę. Mają oni bowiem w przypadku Polski do czynienia z partnerem, który z jednej strony namawia ich gospodarki do sporych wyrzeczeń i rezygnacji z okazji na rynku rosyjskim, a w zamian oferuje pasywność i désintéressément wobec rozwijania i rozbudowy potęgi projektu europejskiego, grozi blokowaniem tych planów, używa obraźliwej retoryki wobec innych państw Unii, na każdym kroku demonstruje totalną lojalność wobec postrzeganego jako poważne zagrożenie dla Europy, wspierającego Brexit prezydenta USA, zaś w dodatku w polityce wewnętrznej wydaje się skłonny kopiować model… rosyjski.
Polska pod rządami PiS jest postrzegana jako jeden z czynników dezintegrujących, a więc jako zagrożenie dla przyszłości Europy. Drugim naturalnie jest działanie Rosji, jej propaganda, ingerowanie w procesy polityczne i wyborcze państw członkowskich UE. Trzecim jest administracja Donalda Trumpa, a konkretnie jego ideologiczne zaplecze z inicjatywami Steve’a Bannona na czele. Politycy tacy jak Macron postrzegają ten splot jako bezpośrednie niebezpieczeństwo dla własnych karier politycznych, gdyż dzisiaj już wszyscy liderzy zachodniej Europy mają na karku swoją Le Pen, Wildersa, Hofera, Salviniego, AfD czy VOX. Pomysł prezydenta Francji zasadza się na tym, aby Polskę i skorumpowane kraje wschodnich Bałkanów wypchnąć poza nawias, Trumpa przeczekać (i zabezpieczyć się na wypadek wyboru kolejnego prezydenta o podobnych poglądach), zaś Putina zaprosić do robienia interesów. Służyć temu będzie trzon UE (nowa Unia?) zbudowany wokół niezwykle do tego przydatnego narzędzia w postaci strefy euro (przyjęcie unii walutowej, jako kryterium zapraszania do rdzenia Unii, pozwala wykluczyć wszystkie niepożądane kraje poza Słowacją; Danię i Szwecję można zaprosić na „wyjątkowych zasadach”) oraz rozwój wspólnej polityki bezpieczeństwa (armii europejskiej) na własnych zasadach, czyli bez prawa głosu dla Waszyngtonu. Realizacja wspólnych interesów ekonomicznych stworzy natomiast jakąś tam szansę na odstąpienie przez Moskwę i jej medialne agendy, boty, itp. od strategii rozbijania UE i finansowania skrajnie prawicowej opozycji oraz separatystów w poszczególnych państwach zachodnich. Otworzenie Rosji możliwości odbudowy swojej strefy wpływów w Europie środkowej (poza republikami bałtyckimi) oraz stopniowa utrata wiary Kremla w to, że skrajna prawica jest w stanie przejąć w dużym państwie Zachodu władzę i rządzić nim stabilnie wprowadzając realną zmianę kursu, będą sprzyjać procesowi takiej autopacyfikacji zapędów Moskwy i utrwalania się nowego modus vivendi Zachodu ze Wschodem.
W tym scenariuszu przyszłość Polski rysuje się w mrocznych barwach. Jedynie w miarę szybkie przeproszenie się PiS z realiami geopolitycznymi i zmiana kursu w polityce europejskiej wydają się być receptą na tak nakreślone zagrożenia. Spośród wydarzeń roku 2020, które mogłyby podziałać na polski rząd otrzeźwiająco, najbardziej prawdopodobna jest porażka Trumpa w amerykańskich wyborach prezydenckich. Przejęcie Białego Domu przez Joe Bidena, Elisabeth Warren, czy Pete’a Buttigiega byłoby wstrząsem dla strategii międzynarodowej PiS, który musiałby się zmierzyć albo z nagłym zanikiem zainteresowania jedynego sojusznika losem regionu Europy środkowej, albo przyjęciem przez niego ponownie pryncypialnej postawy wobec polskich „reform” sądownictwa po 2015 roku, tudzież jego powrotem do polityki zdecydowanego wspierania idei integracji europejskiej, czyli w gruncie rzeczy wielu punktów z agendy Macrona.