Bezkarność
W „Jądrze ciemności”, Conrada, które raczej tłumaczyłbym jako „serce ciemności” nasz anglojęzyczny pisarz precyzyjnie wyjaśnił genezę wszelkiej przemocy i bezprawia. Ostrzega naszą cywilizację wielce zadufaną i pewną swej wyższości, że źródłem zła w ludzkim świecie jest poczucie bezkarności. Kiedy silniejszy znęca się nad słabszym do eskalacji przemocy pobudza go poczucie, że nie tylko nie grozi mu odwet ze strony ofiary tu i teraz, ale i w przyszłości nikt nie będzie wyciągał wobec niego konsekwencji za krzywdę, jaką wyrządza. Raskolnikow Dostojewskiego uświadomił sobie, że ponieważ Bóg nie istnieje, każda zbrodnia jest dopuszczalna, jeśli sprawcy nie wykryje policja. Ponieważ dzisiaj o tym, że Bóg nas obserwuje i widzi każdą nieprawość, przekonanych jest o wiele mniej ludzi, niż to podają statystyki, zasadniczą rolę w ludzkim świecie pełni prawo, sprawiedliwe sądy i nieuchronność kary za każde przestępstwo. Pełnienie tej zasadniczej roli kuleje, bo prawo tworzą ludzie, sędziami są ludzie i strażnikami więzień też są ludzie. Kiedy jako dyrektor teatru złamałem prawo i skróciłem pracownikom regulaminową przerwę między zajęciami, zostałem ukarany błyskawicznie i musiałem czas jakiś żyć oszczędniej. Kiedy wysoki urzędnik naraża skarb państwa na wielomilionowe straty, kara niby wisi w powietrzu i lud widzi jej teoretyczną obecność, ale przestępcy w praktyce nic nie grozi i spokojnie konsumuje wraz z rodziną nielegalne zyski. Ponieważ ostatnio myślę i piszę o Trumpie, uważam że istnieje wystarczająca ilość argumentów, żeby odebrać mu natychmiast walizkę kodów atomowych i pozbawić władzy nad służbami specjalnymi i najsilniejszą armią świata. To było by zadośćuczynieniem sprawiedliwości. Nie zdziwiłbym się, gdyby skończył w więzieniu za podburzanie swoich wyznawców do ataku na amerykańską demokrację i jej symbol, jakim jest Kapitol. Szczególnie po tym jak pokazało się nagranie chwili, kiedy wraz z rodziną czekał przed monitorami na rozruchy, które podobno inicjowali jego ludzie z tajnych służb, przebrani za poczciwych, skrzywdzonych obywateli i wmieszani w ich tłum, który sam z siebie nigdy nie ośmieliłby się zaatakować siedziby Kongresu. Ona w Stanach jest jednak rodzajem świeckiej świątyni. Nie zdziwiłbym się, gdyby prawo, które w USA jest ważniejsze niż Bóg, tak uwznioślony na każdym banknocie dolarowym, dopadło wiarołomnego prezydenta. Ale chyba jednak okaże się, że Trumpowi nie tylko nie spadnie włos z pysznej fryzury, ale jego partia i stojąca za nią rzesza ponad siedemdziesięciu milionów wyborców będą go hołubić i reagować na każde wezwanie do czynu. Przyszła, jak sądzę, pani prezydent, a obecna wiceprezydent Kamala Harris deklarowała, że teraz prawo będzie takie samo dla wszystkich i ślepa Temida nie może się kierować swoją sympatią, rozpoznaniem majątku i znaczenia klienta, a tym bardziej kolorem skóry, czy światopoglądem. Będzie sprawiedliwie. Ciekawe jak te słowa się spełnią, gdy Trump przestanie być prezydentem i pozostanie zwykłym, chociaż bajecznie bogatym terrorystą. Jego bezkarność może zagrozić nie tylko Ameryce. Na wszelki wypadek już naradzał się z ekspertami, czy jako prezydent może ułaskawić sam siebie.
Bóg
Na sztandarach, nawet w katolickiej II Rzeczypospolitej figurowało oficjalnie hasło „Honor i Ojczyzna” Boga dodano rozporządzeniem z 1993 roku! Ciekawe kto i jak to przeprowadził. Mnie jednak interesuje w dzisiejszych zapiskach co innego. Skąd u wielu ludzi wierzących powstało przekonanie, że wszechmogący Bóg, Stwórca nieba i ziemi wymaga jakiejś obrony? Dlaczego siły zbrojne uznały że obronią Boga skuteczniej niż on sam siebie może obronić? A może On znalazł się na sztandarach nie jako najwyższe dobro, jakiego należy strzec, tylko jako opiekun i patron w zmaganiach wojennych? Może skoro jest na sztandarach, pomoże nam zwyciężyć i ocali przed śmiercią? Ale Niemcy umieszczali gdzie tylko mogli hasło „Gott mit uns”, a zagładę przynieśli im wojacy Stalina, którzy mieli zakaz nie tylko wzywania Boga na pomoc, ale nawet myślenia o nim. Więc Bóg nie był z Niemcami, tylko z Ruskimi?
Czy ci, którzy walczą w imię swojego Boga i zabijają niewiernych, rzeczywiście wierzą, że Stwórca patrzy na to życzliwym okiem i bierze czynny udział w zmaganiach, jak kiedyś bogowie greccy pod Troją? Wtedy, i w każdym innym politeizmie, łatwo było sobie wyobrazić, że bogowie podzielają ludzkie emocje i kierują się podobnymi. Że dlatego zdolni są do sporów między sobą i wciągania w te spory ludzi. Ale Jehowa? Bóg w Trójcy Jedyny? Allah? Jak może walczyć po jednej stronie, skoro wszyscy są jego dziećmi i nie powinni odbierać sobie życia, które jest jego darem? W dobrze pojętym monoteizmie niemożliwe jest, by Bóg stanął po jakiejś jednej stronie i zwalczał drugą. Chyba, że nie jest Stwórcą świata, tylko pojawił się już po akcie stworzenia, by zająć się tylko jednym wybranym narodem i oddać mu świat w posiadanie, skazując inne narody na zagładę, jakby zostały stworzone przez kogoś innego. Więc może to wszystko jest wymysłem pośredników – szamanów, biskupów, mułłów i tysięcy innych duchownych przywódców, wmawiających nam, że wiedzą, czego Bóg oczekuje od nas. To religie są tym terenem, gdzie powstaje koncepcja przymierza z Bogiem tylko dla wybranych. To religie są źródłem decyzji, by umieszczać na sztandarach bojowych imię Boga i iść zabijać pod wyszytymi na nich hasłami. Może więc na naszych sztandarach powinno się umieścić napis „Katolicyzm, Honor i Ojczyzna”? A oddziały protestantów, którzy też trafiają w Polsce do wojska, miałyby swoją chorągiew z hasłem odpowiednio zmodyfikowanym. Prawosławni oczywiście musieliby wyszyć sobie swoje hasło, a niewielki oddział Tatarów swoje. Daleki jestem od żartów na ten temat. Uważam, że odpowiedź na pytanie „Czy Bóg istnieje?” jest najważniejsza w życiu człowieka. Od tego pytania powinno się zacząć i kiedy już każdy sobie na nie odpowie, trzeba rozważyć dramatyczne konsekwencje tej odpowiedzi i dostosować do niej swoje życie. Dla ateisty nikczemnego rodzaju, jak Raskolnikow Dostojewskiego, te konsekwencje obrócą się przeciwko niemu, ale dla kogoś takiego jak Maria Skłodowska – Curie mogą zaowocować wielkim dobrem dla całej ludzkości. Natomiast dla człowieka, który uwierzył w Boga dalsze decyzje są proste. Tylko nieliczni pozostają samotni jak Leonardo, Pascal, czy Einstein. Większość zawierza swoje życie jakiejś religii i pokornie słucha jej dysponentów, którzy wyjaśniają mu co ma robić, jak żyć i kiedy wyruszyć do walki z rzeszami pod wodzą innych dysponentów woli bożej. To pozwala tej większości zajmować się sobą, rodziną i lokalnymi problemami, bez ciągłego wysiłku analizowania podstawowych różnic między dobrem i złem. Pośrednicy za drobną opłatą pomogą urządzić się w systemie wartości i zapewnią bezpieczeństwo ze strony dalekiego Boga, który z pewnością przekazuje im wszystkie swoje postanowienia. Tylko czy na pewno mają z nim bezpośredni kontakt? Sądząc po rozbieżnościach pomiędzy wypowiedziami biskupów w mojej Ojczyźnie a biskupem Rzymu, można w to zwątpić. Może należałoby surowiej rozliczać wszystkich pośredników z tego w co wierzą i co głoszą jako Słowo Boże. Nie chodzi nawet o jakieś komisje, sądy, czy inne świeckie gremia. Chodzi o sumienie każdego wierzącego człowieka, w którym jakimś cudem wciąż udaje się oddzielić prawdę od kłamstwa. I właśnie takie pracowite, codzienne oddzielanie prawdy od kłamstwa, dobra od zła, piękna od ohydy jest naszym obowiązkiem, od którego wiara w Boga jednak nie zwalnia.
Brzydota
Pierwszy raz poczułem pokusę symetryzmu, kiedy zachwycałem się dwutomowym hitem Umberta Ecco o Brzydocie i Pięknie. Autor tak dobrał argumenty i przykłady, że moje dotychczasowe przekonanie o klasycznej wyższości piękna uległo zachwianiu. Do tej pory mimo wieloletnich studiów, gdzie uczono mnie, że należy burzyć zastane wartości i szukać nowych, nawet w obszarach tradycyjnie przeklętych, nie udało skruszyć mojej wiary, że dobro jest dobrem, zło złem, a czarne nie jest bielą. Sztuka współczesna z jej bolesną potrzebą ustawicznego odrzucania kanonów estetyki i przekorą wobec etyki, wywodzącej się z biblijnych i greckich źródeł, nie miała wpływu na moje rozumienie harmonii świata opartej na dynamicznym, wiecznym udoskonalaniu się i prostych, niewzruszonych jak skała wartościach. Dość późno, jak na czynnego i w miarę uznawanego artystę, pojawiła się w mojej twórczości faza zwątpienia, poszukiwania i buntu wobec powszechnie uznawanych reguł. Im bardziej zacząłem hołdować destrukcji i brzydocie, tym większe zdobywałem uznanie. Im bardziej drwiłem z piękna jako terytorium fałszu i głupoty, tym większy zyskiwałem aplauz. Mnóstwo odbiorców sztuki współczesnej to frustraci i ludzie zrozpaczeni, że ich życie nie toczy się tak, jakby chcieli. To oni nadają ton modom i trendom, które służą dekompozycji budowanych przez wieki form i zaburzaniu tak kruchego przecież porządku artystycznych przekazów odzwierciedlających harmonię wszechświata. Najdobitniej objawia się to w muzyce, której uporczywe unikanie reguł sprawiły, że w ogromnej ilości dzieł i wykonań przestała nam sprawiać przyjemność, a te utwory, które mają jeszcze tę zaletę, traktowane są pogardliwie, jako produkty drugorzędne i komercyjne. Upowszechniło się przekonanie, że Niebo jest nudne i ckliwe, a za to Piekło może okazać się fascynujące i pełne przygód, bo tam z pewnością znajduje się większość wspaniałych osobowości, które się świetnie bawią, jakby to był wesoły bar pełen śpiewu, tańców i swawoli. Bez względu na to, czy ten podział na dwa symboliczne światy, gdzie spędzimy wieczność, ma podłoże religijne, czy też jest tylko metaforą niedowiarków i ateistów, trzeba przyznać, że takie odwrócenie biegunów zła i dobra może zachwiać każdym ładem moralnym. Tkwiłem w tej głupocie wiele lat i miało to niebagatelny wpływ nie tylko na moją działalność artystyczną, ale i na moje życie. Na szczęście istnieje coś takiego jak fenomen lustra, przed którym stajemy codziennie i oglądamy swoją twarz. Najważniejszy tomik poezji we współczesnej polskiej literaturze, czyli „Pan Cogito” Zbigniewa Herberta zaczyna się od wiersza „Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz”. Polecam każdemu chwilę refleksji po przeczytaniu tego wiersza. Twarz ludzka oddaje wiernie nie tylko ewolucję cielesną i powolne zapadanie się w starość, ale też wszystkie przemiany duchowe i stan obecny umysłu, który tam za fasadą twarzy wiedzie swój tajemniczy żywot. To niesamowite jak brzydkie myśli potrafią pozostawić na twarzy swój paskudny ślad. Wpatrując się w nią i zaglądając głęboko w swoje oczy, warto się spokojnie zastanowić, czy rzeczywiście brzydota jest tyle samo warta ile piękno, i która z tych dwóch kategorii jest tak naprawdę fałszywa, nudna i godna pogardy.
Autor zdjęcia:Maximalfocus