Męczennicy
Większość z nas spędza życie dbając o swoją wygodę, o swoich bliskich, o bogactwa i kariery. Najbardziej dbamy o własne zdrowie, szczególnie w ostatnich czasach, kiedy rozpoczęła się nieubłagana zagłada gatunku ludzkiego, który prędzej czy później zniknie z powierzchni ziemi. Ale tej większości od zawsze towarzyszy garstka tych, co mają za nic swoje dobra i powoduje nimi jakaś szalona potrzeba pomagania innym, poświęcania się dla nich i ofiarowania im swojego życia, które z niepojętych powodów wydaje im się mniej wartościowe, niż cudze. Niektórzy to poświęcenie doprowadzają do tragicznego końca swoich dni, bo nie potrafią się pogodzić, że światem rządzi draństwo. Składają dowód w postaci swojej męczeńskiej śmierci, że jednak tak nie jest. I ten dylemat towarzyszy nam niezmiennie tak pięknie opisany przez Mickiewicza, który najpierw złożył w ofierze swoją genialną poezję na ołtarzu sekty założonej przez carskiego agenta, udającego, jak dzisiaj Rydzyk, świątobliwego kapłana. Potem, po latach milczenia, poeta złożył swoje życie walcząc w Istambule o powstanie polskiego legionu. Cierpienia chorego poety w paskudnej, wrzaskliwej dzielnicy, umierającego bolesną śmiercią zarażonego cholerą samotnika, przypominają mi się, kiedy myślę o księdzu Jerzym Popiełuszce, Grzesiu Przemyku, Staszku Pyjasie, a teraz o Aleksieju Nawalnym skazanym na męczeńską powolną śmierć w kolonii karnej. Czytam jeszcze raz genialne mickiewiczowskie wersy i wciąż nie znam odpowiedzi na jego pytanie:
„Kraina pusta, biała i otwarta, jak zgotowana do pisania karta. Czyż na niej pisać będzie palec Boski, i ludzi dobrych używszy za głoski, czyliż tu skreśli prawdę świętej wiary, że miłość rządzi plemieniem człowieczem, że trofeami świata są: ofiary?
Czyli też Boga nieprzyjaciel stary przyjdzie i w księdze tej wyryje mieczem, że ród człowieczy ma być w więzy kuty, że trofeami ludzkości są: knuty?”
Nie ma żadnych badań statystycznych, czy dzisiaj więcej jest „ludzi dobrych”, czy tych z mieczem i knutem. Najsłynniejszy męczennik, jakim był Jezus, umierał za grzechy wokół niego i za grzech pierworodny, a więc wtedy wszyscy teoretycznie byli źli. Umierał zbuntowany przeciwko kościołowi faryzejskiemu, czerpiącemu zyski z wiary prostaczków, obłudnemu i mściwemu. Ale Faryzeusze w finale tej walki obsiedli jak tłuste muchy religię Dobra, którą stworzył On i jego następcy. Wśród nich była niezliczona rzesza męczenników. I co? Dalej nie wiemy, kto w końcu zwycięży i czy męczennicy przestaną być potrzebni ludzkości, bo każdy będzie się starał służyć Dobru. Tyle religii, świętych ksiąg, nauczycieli, reformatorów, męczenników i nic? Żadnego postępu, żadnej poprawy sumień? Jak na razie tylko surowe prawa i sprawne sądy jako tako pilnują porządku na świecie. Jako tako bronią słabszych przed mocarzami. Ale te siły obrońców są wątłe. Ich symboliczną postacią jest w mojej Ojczyźnie Adam Bodnar, ostatni Obrońca Praw Człowieka. Kiedy go usuną, pozostanie nam wielu niezłomnych „dobrych ludzi”, ale pozbawionych już jakichkolwiek skutecznych narzędzi do obrony innych. Na szczęście męczennicy nie tylko służą za dowód, że nie wszyscy dbamy wyłącznie o siebie. Czasami ich śmierć wywołuje wielkie fale gniewu. Pamiętam jak stałem w tłumie miliona ludzi na pogrzebie Popiełuszki. Do końca życia zapamiętałem ten głos Miliona skandujący „Solidarność, Solidarność!!!” To był nie tylko pogrzeb bohaterskiego księdza. To był pogrzeb Komuny. Tak może będzie w Moskwie po śmierci Nawalnego. Śmierć tyranii nie zawsze jest gwałtowna. Może umierać powoli, ale jeśli wyrok został wydany, nic jej nie ocali. Śmierć Jezusa opłakiwali nieliczni, ale fala, którą zainicjowali obaliła stary porządek świata. Ten porządek, który dzisiaj trzyma nas w więzach, też jest do obalenia. Cierpliwości! Męczennicy wiedzą, że ich cierpienia nie zawsze idą na marne.
Miłość
Zawsze dziwiłem się, że jednym tchem wymienia się jako trzy cnoty Wiarę, Nadzieję i Miłość. Pierwsze dwie lokują się w świecie wirtualnym, odmiennym od rzeczywistości, metafizycznym, czy jak kto woli nazywać ten projektor w naszej świadomości. Ta trzecia też tam bywa, ale jednak jej korzeń jest głęboko zanurzony w świecie realnym i arcyfizycznym. Niektórzy twierdzą, że jej cała tajemnica tkwi w bogactwie feromonów i niezbadane do końca indywidualne upodobania węchowe są fundamentem wszelkich namiętności. Nie zgadzam się z tak radykalnie prymitywnym rozumieniem miłości. Ale nie sposób pominąć również takiego aspektu jej istnienia w ludzkim świecie, którego związek ze światem zwierzęcym kwestionują tylko fanatyczne parafianki i ich obłudni pasterze. Oczywiście miłość, to o wiele więcej niż feromony. Będziemy się przy tej banalnej prawdzie upierać, naśladując poetów sławiących obiekt swych uczuć, jako świeckie sacrum. Miliony wierszy i kilometry prozy, hektary obrazów i niekończące się godziny słuchania muzyki uwznioślającej wybór tej, a nie innej kobiety, czy tego, a nie innego mężczyzny, to dla każdego wrażliwego człowieka żelazne dowody na to, że miłość jest najważniejsza w życiu. Dla mnie jeszcze dobitniejszym tego dowodem jest zdarzające się sporadycznie, ale jednak realnie, poświęcenie własnego życia, by uratować ukochaną osobę. Miłość to coś, co spaja rodzinę, gdzie często więcej kłótni niż zgody, więcej różnic światopoglądowych niż wspólnej wiary, czy ideologii. Miłość rodziców do dzieci, jakże często wzajemna, na szczęście dla obu stron, to z pewnością przykład możliwości wielkiej mocy tego uczucia, nie związanego, z nielicznymi wyjątkami, z namiętnością fizyczną. Tym bardziej nie jest z nią związana miłość do ojczystego kraju, rodzinnego miasta, albo wsi, czy do „pól malowanych zbożem rozmaitem”, jak pisał Mickiewicz, czy zwierzątek, które z nami zamieszkują. Najbardziej zdumiewająca jest potęga miłości do wybranego Boga, którego przecież się na oczy nie widziało i którego się raczej nigdy nie zobaczy. A niejeden z niejedną oddali za niego życie w przekonaniu, że w nagrodę otrzymają drugie, w dodatku wieczne. I tak od miłości „węchowej” do boskiej mamy niesamowicie szeroki wachlarz odczuć, które oznaczamy tym jednym skromnym słowem wyświechtanym i kiczowatym, a przecież wciąż świętym. Jakby na to nie patrzeć, uczucia te istnieją tu i teraz, a miejscem ich powstawania i trwania jest już nie serce, jak się kiedyś sądziło, tylko nasz galaretowaty miąższ pod czaszką. Te pulsujące w nim emocje skierowane są na obiekty realnie istniejące, bo nawet ukochany Bóg istnieje realnie dla tych, którzy go miłują. O ile Wiara i Nadzieja są cnotami, które trwają w pokornym oddaleniu od ich celu, to miłość tym się od nich różni, że u jej podstaw leży pragnienie zawłaszczenia i posiadania. Nie mam więc pewności, czy jest cnotą. Potrzeba, by obiekt mojej miłości stał się mój, wydaje się bardziej grzeszna niż cnotliwa. Oczywiście, jeśli myślimy o tym w świetle prawdy, a nie oszukujemy siebie i innych, że jesteśmy w miłości bezinteresowni. Bardziej niż z prawdziwą cnotą miłość kojarzy mi się z rozpaczliwą próbą pokonania samotności. Kiedy kocham, platonicznie czy fizycznie, Osobę, Kraj, Sztukę, czy Boga, to czuję, że nie jestem sam na tym świecie i to jest piękna nagroda za wysiłek i ból, jaki miłość zwykle niesie ze sobą. Wiara i Nadzieja raczej nie zabijają. Miłość niestety potrafi i to. Ale bez niej życie nie ma sensu.
Muzycy
Czy zamiast wprowadzać nową dyscyplinę naukową do Kopernikańskiej Akademii Nauk, czyli biblistykę, której zalet nie potrafię docenić, czy też zamiast nauczać w szkole katechizmu, nie warto byłoby raczej uczyć w szkole obowiązkowo muzyki – od podstaw do maturalnej wiedzy wysokiej? Po pierwsze to prawdziwa i skomplikowana wiedza naukowa oparta na faktach akustycznych i historycznych, a nie jakiś fantazje zacnych, ale niekoniecznie wyedukowanych marzycieli. Po drugie muzyka uczy nie tylko harmonii dźwięków, ale też harmonii świata. Uczy, że został on zbudowany w oparciu o matematyczny porządek i żaden marzyciel tego nie podważy. Muzyka uczy, że ten czasami prosty, a czasami bardzo skomplikowany porządek potrafi być piękny i wzruszający. Zagłębiając się w jego tajniki odnajdujemy mistyczne uniesienia i wielkie emocje jak podczas wpatrywania się w rozgwieżdżone niebo, albo w oczy ukochanej osoby. Wielka tajemnica tej dyscypliny nie jest łatwa do przeniknięcia i wymaga cierpliwości, czasu i dobrej woli. Zdecydowaną pomocą służy tu możliwość tworzenia muzyki we własnym zakresie. Może to być przygrywanie sobie na gitarze do ulubionych piosenek, czy brzdąkanie na pianinku jakiejś znanej melodii, ale też komponowanie swojej, nie znanej nikomu. Jeśli ktoś ma talent, to od prostej melodii szybko przejdzie do wspomagania jej akordami, a w dalekiej perspektywie do własnej symfonii. Na przykładzie muzyki uczymy się wtedy na czym polega budowanie świata i jakie to jest trudne. Tłumaczył mi to kiedyś największy polski kompozytor Krzysztof Penderecki spacerując ze mną alejkami swojego wspaniałego ogrodu, gdzie zasadził tysiąc drzew. Był prawdziwym mędrcem szanowanym w całym świecie muzycznym przez najwybitniejszych jego przedstawicieli. Nauczył mnie też jednej z wielkich prawd o istocie muzyki. Otóż artysta, który ją wykonuje, może być samotny jak Bóg w chwili stwarzania świata. Tacy giganci jak Paderewski, czy Zimmerman, Menuhin, czy Mutter nie potrzebują nikogo do pomocy, by wywołać w nas wielkie wzruszenia. Ale jakim cudem jest grać z kimś razem! Od początków historii muzyki ludzie odkryli, że istnieje coś tak pięknego, jak wspólnota muzykujących grajków. Duet jest rozkoszą, ale jeszcze większą może być trio. Wspaniałość muzyki pozwala grać także w kwartecie i niezliczona ilość kompozycji na taką właśnie ilość wykonawców zaowocowała tradycją koncertowania przy lada okazji, nie tylko w salach koncertowych, ale i na imieninach pani aptekarzowej w małym miasteczku, czy w ponurych więzieniach na samym dnie ludzkiego świata. Niewielka grupa oddanych wspólnemu muzykowaniu szczęśliwców potrafi zapomnieć o otaczającym ich oceanie ciemności, i przez te chwile przekazywania sobie dźwięków, tak magicznie uporządkowanych, znaleźć się w rajskim ogrodzie. Można w muzyce poczuć piękno nagrzanej słońcem trawy, widok łagodnych wzgórz nad kryształowymi strumieniami i śpiew ptaków w wysokich gałęziach drzew. Ale najbardziej wstrząsające widoki, jak łańcuch Alp ze szczytu Matterhornu, można odnaleźć w brzmieniu wielkich orkiestr, gdzie każdy muzyk jest precyzyjnie dopasowaną do całości cegiełką ogromnej budowli, której czarodziej z batutą strzeże przed zawaleniem się i ruiną. To jest dopiero wielki tryumf muzyków, kiedy Piąta Symfonia Beethovena odzywa się do nas jednym potężnym głosem i utwierdza nas w poczuciu, że człowiek jest wielki, skoro potrafi stworzyć coś tak złożonego i harmonijnego, że piękno tego dzieła zapiera dech w piersi. A jeśli jeszcze na tle takiej potężnej muzyki Sophie Mutter zechce ujawnić nam w koncercie D-dur tegoż kompozytora swoje samotne wyznanie najpiękniejszych uczuć, jakie człowiek może odnaleźć w sobie na tym świecie, to zrozumiemy wtedy, że nic wspanialszego od muzyki nie istnieje i dlatego ci, co potrafią ze swoich instrumentów wydobyć te cuda, godni są nie tylko najwyższego uznania, ale też miłości i wdzięczności za długie lata, jakie musieli poświęcić, żeby spotkać się wszyscy razem tu i teraz z nami zasłuchanymi i rozumiejącymi, że świat został stworzony pięknie i mądrze. Czy więc nie warto o tym uczyć dzieci, zamiast o tym, że szczęście i rozkosz to wymysł szatana, a człowiek jest grzeszny i pełen win, za które musi pokutować i umartwiać się? Może czas zastąpić katechetów muzykami w każdej szkole!
Muzyka
Jest duszą tego świata, a niektórzy twierdzą, że i tamtego. Mówią, że to dowód na istnienie Boga. Inni twierdzą, że to szatan ją wymyślił i podarował ludziom jak Prometeusz ogień, który wykradł z Olimpu. Jakby to nie było, daje nam więcej dobra, niż zła i uczy, że porządek i harmonia są milsze człowiekowi, niż chaos i sprzeczności. Dlatego warto razem z matczyną piersią dawać ją dziecku od pierwszych dni. Im więcej słucha dobrej muzyki, tym lepiej się rozwija jego mały rozumek i tym większą można mieć nadzieję, że wyrośnie na porządnego człowieka. Będzie miał wgrane do swoich zwojów pamięci piękne melodie i radość płynącą z harmonii. Będzie rozumiał, że świat zbudowany jest z elementów dążących do zgody i relacji bez zgrzytów, dysonansów i wzajemnej wojny. Będzie negatywnie oceniał te elementy, które walczą ze sobą i prowadzą do destrukcji. Z czasem odkryje, że jest również muzyka, która opiera się na zgrzytach i dysonansach. We współczesnym świecie odnajdzie coraz więcej pasji niszczenia wszelkiej harmonii, także tej muzycznej. Ale miejmy nadzieję, że nie ulegnie tej pasji i nie przyłoży ręki do tej rozpaczliwej działalności. A jeśli oprócz pięknej muzyki z dzieciństwa, będzie mu towarzyszyła przez całe życie taka, która wywodzi się z zamiłowania do cudownego współbrzmienia dźwięków i wiązania ich w porywające serca łańcuchy, to można mieć prawie pewność, że jego los ułoży się szczęśliwie. Powie ktoś, że przykład Mozarta przeczy tej naiwnej tezie. Od dziecka miał do czynienia ze swoją, czyli najpiękniejszą muzyką na świecie, a szczęścia zaznał krótko. Ale ani muzyka, ani szczęście nie gwarantują długiego życia. To raczej domena zdrowia, odżywiania, braku nałogów i trzymania się z daleka od złych ludzi. Tych dwóch ostatnich warunków kompozytor nie spełnił. Wierzę w dobre życie ludzi związanych z muzyką, bo sam i wszyscy których znam podlegają tej regule. Jesteśmy jak komputery z wgranym skutecznym programem antywirusowym. Muzyka w okresach depresji i ciężkich przygód, jakich w życiu pełno, potrafi pomóc stanąć na nogi, przetrwać złe chwile, nudę i gniew, pomaga znieść ból i złagodzić strach przed śmiercią. A w dodatku jest tak różnorodna! Każdy może ją sobie przyswoić zgodnie ze swoim twardym dyskiem. Można sobie słuchać straszliwego łomotu na dyskotece, albo w swoim autku z głośnikami jak czołgi. Można brzdąkać sobie na gitarze nad jeziorem przy ognisku. Można śpiewać szanty z kolegami na wzburzonym morzu. Można osłodzić swoją samotność dyskretną melodią płynącą w hotelowej windzie. Można wspólnie szczytować przy ulubionym przeboju. Można dowartościować się na eleganckim koncercie w Filharmonii Wiedeńskiej i doznać ekstazy w finale Wesela Figara w Operze Bałtyckiej. Można tamże przeżyć katharsis na Święcie Wiosny w choreografii Izadory Weiss do nagrania Gustavo Dudamela. Można wędrować wśród ośnieżonych gór ze słuchawkami na uszach napełniających je dźwiękami fletni pana albo duduka. Można pękać z dumy, kiedy nasze dziecko gra na skrzypcach koncert Wieniawskiego. Można spokojnie umierać słuchając Mszy H-moll Bacha. Tysiące możliwości, nieskończona ilość nagrań, wykonań, nut rozsianych po całym świecie i miliony ludzi, którzy bez muzyki nie potrafią spędzić nawet jednego dnia. Czy to nie jest potęga? Czy nie warto w szkołach raczej uczyć dzieciaki słuchania i doceniania muzyki, zamiast kazać im wkuwać daty bitew, pierwiastki Mendelejewa, czy wyliczać tajemnice bolesne Matki Boskiej? Skandaliczna decyzja wyprowadzenia muzyki ze szkół w mojej Ojczyźnie spowodowała rozwój kilku pokoleń ludzi głuchych i prymitywnych w swoich upodobaniach. Komuchy wyrugowały muzykę z programów szkolnych, a ich naśladowcy dzisiejsi, wychowani bez jej dobroczynnego piękna, mają czelność twierdzić, że prostackie przyśpiewki Martyniuka są tej samej klasy, co walce i ballady Chopina. Na szczęście wpływ polityki na muzykę dotyczy tylko sezonowej dystrybucji. Nawet Stalinowi nie udało się zniszczyć geniuszu Szostakowicza, chociaż trochę go wyhamował i zepchnął do podziemi. Nawet Hitler nie uszczknął Karajanowi talentu próbując zaprząc go do swojego propagandowego powozu. Muzyki nie ujarzmią nakazy, bo to ona stanowi prawa, co jest na tym świecie piękne i wzniosłe, a co ohydne i głupie.
Autor zdjęcia: Milica Spasojevic