Nadzieja
To głupcy uważają, że jest matką głupich. Mądry człowiek wie, że bez niej nie ma życia, bo ona umiera ostatnia. Jest pięknym darem, który pozwala przetrwać straszne chwile. Jest naszym słońcem w dzień i gwiazdą w nocy. Mamy możliwość przekazywania ją innym jak światełko pokoju. Dzielimy się nadzieją z bliskimi, ale i obcego możemy nią obdarować pomagając mu wydostać się z ciemności i zwątpienia. Czy ktoś wierzy w duszę i uważa, że nadzieja jest przypisana do niej, czy ktoś wie, że nasza skomplikowana psychika potrzebuje takiej projekcji przyszłości, w której wszystko ułoży się dobrze. W obu wypadkach nadzieja wiąże się z przyszłością, a z nią związane są zasadnicze trudności. Jestem przekonany, że to ciemna ściana, która cofa się przed nami ujawniając coraz to nowe okoliczności i szczegóły,a my możemy je kształtować w biegu i poznawać rezultaty wymieszania tego, co nam rzeczywistość ofiaruje z tym, co my do niej wnosimy. Ale to już nie jest przyszłość, tylko teraźniejszość, która w okamgnieniu staje się przeszłością. Ona tak jak przyszłość nie istnieje w realu, tylko w naszej pamięci, albo wyobraźni. W realu mamy tylko teraźniejszość. Więc to, co będzie, jeszcze nie istnieje, ale możemy sobie wyobrażać i przewidywać niektóre zjawiska. Mając doświadczenie i zdolność kojarzenia faktów, rozum i intuicję jesteśmy w stanie to i owo w tej ciemnej ścianie przed nami dojrzeć i z dużym prawdopodobieństwem dotrzeć do chwili, kiedy nasze przypuszczenia się potwierdzą. Jeśli przechodzimy właśnie po pasach i widzimy nadjeżdżający samochód, spodziewamy się, że statystyczny kierowca się zatrzyma i pozwoli nam dotrzeć na drugą stronę ulicy. Jeśli jednak za kierownicą siedzi pijany szaleniec, to zaskoczy on nas przyciskając gaz do dechy i zamiast po drugiej stronie ulicy, ockniemy się w szpitalu, jeśli wszystko dobrze pójdzie, albo nie ockniemy się już nigdy i wszystkie nasze plany stracą znaczenie. A przecież co najmniej połowa ludzkości wierzy, że istnieje jakiś boski, czy jeszcze ważniejszy plan wszystkiego. W nim nasza ewentualna śmierć na pasach musi być zapisana również, żeby wszystkie pozostałe elementy się zgadzały, no bo jeśli chociaż jeden z nich ulegnie zmianie, to całe przeznaczenie diabli wezmą. Zastanawiam się, jak tacy wierzący w nieubłagane wyroki losu traktują nadzieję, bez której nie możemy żyć. Łudzą się więc, że tam w przyszłości jest zapisane jakieś dobre dla nich rozwiązanie jak na przykład wyzdrowienie z ciężkiej choroby. Jeśli tak jest, to czy podejmą kosztowne leczenie raka, czy nie, efekt będzie ten sam. Muszą przyjąć, że w takim razie leczenie, czy też jego zaniechanie też musi być wpisane w boski, czy jeszcze wyższy plan. Każda nawet najdrobniejsza ich decyzja musi być w nim uwzględniona. Jednak powinien tam być zapisany nie tylko wybór tego, czy innego lekarza, ale i dużo wcześniejsza jego decyzja, że podejmie studia medyczne i potem wybierze specjalizację onkologiczną. Miliardy powiązanych ze sobą decyzji na całym świecie od zarania dziejów muszą się zmieścić w tym planie, jeśli ma on mieć jakiś sens i skuteczność. Z tego wniosek, że zupełnie inny charakter ma nadzieja wierzących w determinizm i omnipotencję Stwórcy, a zupełnie inny ta, która przyświeca takim niedowiarkom jak ja, że w magmie zbiegów okoliczności podstawowe znaczenie ma nasza wolna wola, aktywność i zdolności spełniania swoich pragnień. Inną nadzieję rodzi wiara, a inną wiedza – to pogłębia przepaść pomiędzy tymi postawami i ludźmi, którzy je reprezentują. Mamy więc dwa rodzaje nadziei. Jednak zawsze to jest wyobrażanie sobie tego, co może się zdarzyć i uratować nas przed złem. Czyż to nie piękne? Jak można wiązać to z głupotą? Że zwykle nadzieje się nie sprawdzają? Nie szkodzi. Rozczarowanie boli tylko wtedy, gdy mylimy wyobrażaną przyszłość z realnie istniejącą rzeczywistością i nie rozumiemy, że obraz tworzony przez nadzieję istnieje tylko w naszym mózgu. Miejmy więc nadziei jak najwięcej, nie pozwalajmy jej obumierać wcześniej niż sami umrzemy. Czy wierzący, czy nie wierzący, niech każdy rozwija swoją wyobraźnię przyszłości, pamiętając, że ona tak naprawdę nie istnieje. To w cudowny sposób osładza najbardziej nawet gorzką teraźniejszość. Jeśli wyobrazimy sobie, że będziemy bogaci jak Bill Gates, to wiadomo, że tak się nie stanie, ale wirtualne wydawanie jego pieniędzy może przysporzyć wiele radości tu i teraz.
Nagonka
W mojej myśliwskiej Ojczyźnie nagonka ma ugruntowaną tradycję. Tyraliera naganiaczy płoszyła zwierzynę różnymi sposobami, a strzelcy razili ją wpierw strzałami i oszczepami, a po latach kulami, co praktykują do dzisiaj. Zdarzają się wypadki, że szczute zwierze sprytnie kluczy i kryje się w gęstwinie, a myśliwy, niewprawny i zaspany, strzela na oślep i trafia wrzeszczącego naganiacza. Inaczej to wygląda w barbarzyńskim widowisku corridy, gdzie biednego byka chłopcy z czerwonymi płachtami zganiają pod kopyta picadorów, a ci wbijają mu włócznie w kark osłabiając jego siły i szykując go na spotkanie z torreadorem, który jednym efektownym sztychem pozbawia go życie. Bywa jednak, że źle naganiany i skłuty byk ma jeszcze tyle siły, że pozbawia życia wystrojonego gogusia, jakim jest torreador. Nagonki praktykuje się także w sferze społecznej. Z różnym skutkiem, bo co innego poprowadzić ją, na przykład, wobec bezbronnej kobiety i tak ją nękać groźbami, opluwaniem i wyzwiskami, aż się sama wystawi na ostateczny cios, a co innego organizować naganiaczy mających zapędzić człowieka wybitnego i potężnego przed oczekujących jego upadku myśliwych. To zdarza się najczęściej w polityce, gdzie w polowanie na upatrzoną ofiarę inwestuje się często wielkie pieniądze i angażuje tysiące ludzi. Czasami sama nagonka wystarczy i cierpliwie oczekujący na jej wynik myśliwy nie musi się wcale trudzić zadaniem ostatecznego ciosu. Zadaje go urobiona przez naganiaczy opinia publiczna, która potrafi wyeliminować polityka bez względu na jego zasługi i wcześniejsze uwielbienie, jakim był otoczony. Terenem takich polowań są wszechwładne media, których etos jest nieustannie naprawiany i czyszczony, ale jego destrukcja postępuje coraz szybciej i tylko nieliczne firmy medialne mogą się poszczycić utrzymywaniem zasad i wysokich standardów. Większość przypomina dżunglę, gdzie prawo kłów i pazurów rządzi w najlepsze mimo Dekalogu, Konstytucji, Kodeksów i Regulaminów. A już całkowita bezkarność wypowiedzi będąca fundamentem internetu doprowadziła to cudowne osiągnięcie cywilizacji do stanu całkowitego zdziczenia obyczajów, gdzie nagonki są podstawowym zajęciem ukrytych za swoją anonimowością tchórzy i frustratów. Wyżywają się oni niezależnie od światopoglądu, religii, opcji politycznych, rasy, płci, czy orientacji seksualnej. Nie sposób tego zatrzymać i odebrać nawet najgorszej kanalii prawa do wyrażania swojej opinii. Trudno. Jednak nagonki internetowe prowadzone przez instytucje państwa, które powinny przestrzegać reguł prawa, wywołują rozpacz w sercach przyzwoitych szarych ludzi. Jeśli państwo staje się dżunglą i własnością dzikusów rządzących przy pomocy kłów i pazurów, to znaczy, że czas stanąć po stronie tych, na których szczują szubrawcy wysługujący się naganiaczami wszelkiej maści – od płatnych zbirów po otumanione propagandą najstarsze pokolenia, odkuwające się na zaszczuwanych za swoje nieudane, schrzanione życie. Taka kampania nienawiści dotknęła dwóch naszych najwybitniejszych mężów stanu. Lech Wałęsa wyszedł z niej poturbowany, ale zwycięski. Donald Tusk nie tylko wyjdzie z niej zwycięsko, ale całą nagonkę razem z myśliwymi zapędzi do zakładów zamkniętych, gdzie ich miejsce.
Nikczemnicy
W czasach półprawd i symetryzmu bardzo trudne jest ocenianie poczynań moralnych. Unosząc się oburzeniem, że ktoś postąpił niewłaściwie, albo że zło staje się coraz bardziej bezkarne i rozzuchwalone, słyszymy zewsząd, że jednoznaczna ocena nie jest możliwa. Wszystko jest względne, wszystko zależy od punktu widzenia, od okoliczności, powodów i specyfiki kulturowej. Obrzezanie małych dziewczynek przez muzułmańskie matki ma swoje racje w prastarej tradycji,
bicie kobiet na Podhalu jest zwyczajem powszechnym i nie można tego zakazać żadną ustawą zza gór i lasów, kradzież publicznych pieniędzy jest tolerowana, jeśli złodzieje dzielą się zdobyczą z biednym ogółem itd. itp. Zło rozmywa się na naszych oczach i coraz więcej ludzi ma wątpliwości, czy w ogóle istnieje. A jednak potrzeba orientacji moralnej i pewności, że białe jest białe, a czarne jest czarne wydaje się niezbywalna i rozpaczliwie czepiamy się każdej szansy na jednoznaczną ocenę, bo człowiek organicznie potrzebuje porządku nie tylko w sferze materialnej wokół siebie, ale też, a może szczególnie, w świecie wartości. Dlatego taką popularnością cieszą się słowa, które bezkompromisowo piętnują tych, co czynią zło i pozwolą ich odseparować od kultywującej dobro większości. Takim słowem stało się „kurewstwo” oderwane już od pierwotnego znaczenia związanego z „najstarszym zawodem świata” i z powodzeniem używane, a nawet nadużywane w określaniu zła czynionego niezależnie od płci. Osobiście jestem za popularyzacją słowa „nikczemność”, które z jednej strony jest wieloznaczne w definiowaniu różnych wykroczeń, zachowań i pomysłów, ale ma tę zaletę, że jest jednoznaczne w naszej ocenie złego człowieka i uniemożliwia próby jego usprawiedliwienia. Nikczemnik to ktoś, kto ma za nic jakiekolwiek normy i dzieje się tak nie z powodu jego zaburzeń osobowości, usterek psychiatrycznych, czy jakiejś wyznawanej przez niego absurdalnej ideologii. Dzieje się tak, ponieważ nikczemnik ma upodobanie w swoich podłych czynach, słowach i myślach. Świadomie czyni zło i tapla się w nim jak świnia w błocie. Wie, że jest ohydny, że ludzie nim gardzą, czy nienawidzą, i to właśnie daje mu satysfakcję. Manifestuje w ten sposób swa odrębność od uznającego wartości społeczeństwa i postępuje na przekór jego normom. Istnieje też u niego skłonność do bratania się z innymi nikczemnikami i w ten sposób powstają bardzo niebezpieczne wspólnoty podłych osobników pomagających sobie wzajemnie w destrukcji nie tylko świata materialnego, ale przede wszystkim mentalności otaczających ich ludzi, zajętych budowaniem rozmaitych dóbr. Precyzyjna definicja nikczemnika jest trudna i wykracza poza ramy krótkiej refleksji. Wielki udział w tym definiowaniu ma intuicja. Mnie tutaj najbardziej interesuje to, że jeśli uda się przypisać komuś to określenie, to pojawia się jednoznacznie negatywny stosunek do takiej osoby i przez chwilę czujemy się uwolnieni od tak przygnębiającego nas relatywizmu. Nie wahajmy się więc ustalać w swojej skali ocen, kto zasługuje na miano nikczemnika. Takie jednoznaczne potępienie pomoże nam w niekończącej się wojnie pomiędzy dobrem i złem. Przecież trzeba się w niej opowiedzieć po jednej stronie, a nie skakać przez barykadę „w te i we wte”.
Autor zdjęcia:
