Patriotyzm
„Transatlantyk” Gombrowicza jest proroczą i arcymądrą, chociaż boleśnie szyderczą dysputą o patriotyzmie. Wszyscy umiejący czytać ją znają, więc nie muszę tez autora powtarzać. Zgadzam się z nimi w 99 procentach. Matriarchat to moja ulubiona idea, więc i „Matriotyzm” jest bliższy mojemu rozumieniu tego specyficznego uczucia, które oscyluje z niesamowitym rozmachem od czułego przywiązania do ziemi rodzinnej i jej mieszkańców aż do nacjonalistycznego szaleństwa, kończącego się eksterminacją „obcych”. Nie tylko Holocaust, jako manifestacja choroby nazistowskiej na skalę światową, ale i czystki etniczne w Bośni, likwidacja Tatarów Krymskich, masowe ludobójstwo przeprowadzane od dekad przez Chińczyków w Tybecie, czy wzajemne wyrzynanie się plemion Hutu i Tutsi – wszystkie te obrzydliwe eskalacje zdrowego początkowo patriotyzmu są w zasadzie zgodnie potępiane przez świat cywilizowany. A jednak wciąż na nowo oscylator stadnych emocji przekracza czerwoną linię ostrzegawczą i Matka Ziemia spływa krwią niewinnych ofiar. Jak tego pilnować? Głowią się nad tym mędrcy, nauczyciele, poeci i politycy. Recept na tę chorobę jest bez liku, ale kiedy gorączka podskoczy powyżej normy, na nic się zdają lekarstwa i mądrości. I tak nasza historia rozwija się na tej sinusoidzie od chwały do hańby. Dziwną prawidłowość da się zaobserwować na tym wykresie.
Kiedy myślę o historii mojej Ojczyzny, zdumiewa mnie, jak prawo sinusoidy działa w kolejnych rozkwitach i upadkach władców Polski współczesnej. Prawie każdy rozpoczyna w chwale, a kończy haniebnie. każdemu z nich można taką sinusoidę wykreślić, opisując wzloty i upadki. Tylko jeden próbował odwrotnie – zaczął od hańby, a myślał skończyć w chwale. Nie wyszło, bo odwrotnie się nie da.
W innych krajach dzieje się podobnie. Jakieś prawo rządzi tymi podobieństwami i pewnie jest wiele mądrych książek, które to tłumaczą. Niestety, nie zdążyłem przeczytać wszystkich, ale Internet jest dzisiaj tak potężną skarbnicą umysłów, że z pewnością ktoś mi wrzuci podpowiedź, gdzie szukać wyjaśnienia praw, jakim podlega oscylator uczuć patriotycznych i żerujących na nich władcach wszelkiej maści. Buńczuczni nacjonaliści często nastawiają się wrogo wobec miłośników przyrody, ekologów, obrońców zwierząt i dzielnych aktywistów jak Greta Thunberg. Ale może to oni właśnie wskazują właściwy kierunek? Może to miłość do przyrody ojczystej i wspomnień ze szczęsnej krainy dzieciństwa nad jakąś rzeką pełną ryb i ogniskiem na jej brzegu, przy którym śpiewało się pieśni, są lekarstwem na gorączkę wojowniczego patriotyzmu, z jego obłąkanym nakazem zabijania tych, co za lasami siedzieli nad inną rzeką i inne śpiewali pieśni? Przyroda pragnie, by ją troskliwie pielęgnować, a przynajmniej nie niszczyć. Wtedy odwdzięczy się potężną dawką zdrowego patriotyzmu, czyli miłości do ziemi „skąd nasz ród”. A może to poeci i pisarze mają dostęp do leku na opisane tu zło? Moja Ojczyzna to przecież „polszczyzna” Kochanowskiego, Mickiewicza, Prusa i setki innych wielkich, których książki uczyły mnie nie tylko języka, ale i właściwego rozumienia patriotyzmu. W ich długim szeregu staje na końcu wspaniała Olga Tokarczuk, która ma dzisiaj urodziny, co jest okazją do życzeń, by kochali ją nie tylko zdrowi patrioci, ale i ci schorowani, opętani nienawiścią do „obcych”, oduczeni, że nasz kraj to była Rzeczpospolita Obojga Narodów, a tak naprawdę wielu narodów, żyjących tu w poczuciu, że piękno przyrody, która ich otacza to ich rodzinne piękno. Żyli w zgodzie, tak jak wiele sąsiadujących ze sobą plemion, dopóki jakiś szaleniec nie poszczuł ich na siebie i nie rzucili się zabijać i podpalać domy. Powie ktoś, że łatwo tak sobie dywagować w czasach pokoju. Ale wcale mi nie jest łatwo, tym bardziej, że dusi mnie lęk przed tlącą się od jakiegoś czasu wojną domową pod moimi oknami. Marzę, by udało się uniknąć prawdziwego pożaru, ale dopóki wzajemna nienawiść tli się, podsycana przez różne kanalie, moja Ojczyzna Polszczyzna nie jest bezpieczna.
Piękno
Rozpraw tysiące, poglądów bez liku, szkół, dyskusji, krwawych walk o to kto ma rację, że coś jest piękne, a coś nie – można analizować w nieskończoność ogrom wersji znaczenia tego słowa. Na każdym uniwersytecie świata, w każdym środowisku artystów i w każdym domu odbiorców sztuki trwają spory, czym właściwie jest to coś, co nadaje upragnioną rangę. Nadaje ją nie tylko dziełom poetów, muzyków, malarzy i ich kuzynom z innych dziedzin, ale też krajobrazom, przedmiotom, zwierzętom i wreszcie ludziom, którzy chcąc uzyskać tytuł pięknego człowieka stroją się, malują, chodzą na siłownie, ale też starają się czynić dobro, bo i za to etykietkę piękna można czasem zdobyć. Platon w „Fajdrosie” i niektórych innych dialogach położył podwaliny pod te rozważania. Po latach odwołał się do nich profesor Aschenbach, jeden z moich ulubionych bohaterów literackich, uwieczniony we wspaniałym opowiadaniu Tomasza Manna „Śmierć w Wenecji” a potem w opartym na nim filmie Viscontiego o tym samym tytule. Wcieleniem idealnego piękna stał się tam polski chłopiec Tadzio, spędzający wakacje z rodziną w bajecznym mieście, które stopniowo ogarniała zaraza cholery. Szwedzki aktor w tej roli został okrzyknięty przez media najpiękniejszym chłopcem świata i zapłacił za tę sławę wysoką cenę, o której wspomina jako już starszy pan, wciąż niezmiernie urodziwy i przedziwnie nieszczęśliwy. Piękno, którego był wcieleniem nie dało szczęścia ani jemu, ani zakochanemu w nim profesorowi Aschenbachowi, który zapłacił życiem za swój zachwyt, jak ćma krążąca wokół zabójczej świecy. Czarną ćmą okazał się też reżyser Visconti włóczący się ze swoim Tadziem po nocnych klubach. Dzisiaj byłby oskarżony o pedofilię i żadne arcydzieło nie wybroniłoby go przed ostracyzmem współczesnym, chyba żeby wstąpił do stanu duchownego i zamieszkał w Polsce. W mojej Ojczyźnie nie ściga się jeszcze miłośników niewinnego Piękna tak zawzięcie, jak w bardziej cywilizowanych krajach, ale przykład Polańskiego pokazał, że można i u nas wywołać falę oburzenia przy odpowiednim naświetleniu sprawy „czarnej ćmy”. Dwuznaczność opowiadania „Śmierć w Wenecji” jest zawoalowanym odbiciem niesłychanych komplikacji, jaki umiłowanie piękna może wywołać w ludzkim życiu. Warto więc do tej namiętności podejść z lekką dozą ironii i nie wpadać w grafomańskie uwielbienie czegoś, co może być wielką wartością i zbawieniem na tym świecie łez i brzydoty, ale wcale nie musi.
Podziały
W podróży przez Izrael można zobaczyć istniejące obok siebie osiedla żydowskie, starannie zbudowane z doprowadzoną wodą i prądem, obsadzone roślinnością, zadbane jak cywilizacja nowoczesna podpowiada, a nieopodal namioty Beduinów bezładnie ustawione, czy osiedla Palestyńczyków delikatnie mówiąc niedbale zagospodarowane. Jakoś muszą żyć pod jednym niebem, chociaż zadzierając głowy do góry widzą tam innego boga i inne prowadzą z nim rozmowy. Na nowojorskich ulicach często spotyka się rudery zapełnione ćpunami obok mieszczańskich kamienic utrzymanych w niezbędnym do życia porządku. Europa dzisiaj jest pełna przybyszów z odległych krain, którzy do niemieckiej czy holenderskiej schludności przywieźli ze sobą swoją zgrzebną codzienność i hałaśliwe gromady dzieciaków biegających po ulicach w niewyprasowanych ubrankach. Uczymy się wszyscy trudnego współżycia różnych ras, kultur i zwyczajów codziennego bytowania, bo globalizacja powoduje, że Ziemia coraz bardziej upodabnia się do wspólnego domu, gdzie każde piętro będzie inaczej wyglądało i trzeba pozbyć się chęci, by uporządkować życie sąsiadom na obraz i podobieństwo naszego. Tylko wzajemna tolerancja i zrozumienie, że nie jesteśmy lepsi, bo przeczytaliśmy więcej książek i pachniemy drogimi perfumami, pomoże nam odnaleźć dla siebie właściwe miejsce w tym szaleństwie wędrówki ludów, jaka się dopiero rozkręca na dobre. Jakoś byśmy sobie dawali z tym radę, gdyby nie kanalie, które wykorzystują naturalne lęki przed obcymi, inaczej wyglądającymi i modlącymi się nie tak, jak nasza matka kazała. Podjudzają nas po to, by nami rządzić i wysysać naszą krew jak wampiry. To ci demagogiczni obrońcy granic, wartości, tradycji, religii, Boga i przyszłości naszych dzieci są prawdziwym zagrożeniem świata, a nie hordy biedaków szukających lepszego życia. Nasza mądra cywilizacja zwana zachodnią wypracowała wiele mechanizmów układania współżycia ludzi różniących się od siebie. Tysiące organizacji pomocowych, samorządy i oparte na wspaniałych ludziach społeczeństwo obywatelskie jest w stanie przygotować nas do nowych warunków życia w trudnej globalizacji. Kanalie, których celem jest tylko władza i dojenie mas, zwalczają te wszystkie oddolne inicjatywy i organizacje „pozarządowe” jako najgorsze zło. Nie dadzą żyć spokojnie obok siebie bogatym i biedakom, chrześcijanom i wyznawcom innych religii, patriarchalnym rodzinom i ludziom LGBT, mądralom z dyplomami i niewyedukowanym masom. Wszystkich muszą skłócić, poszczuć na siebie, oszukać, że ci „inni” stanowią zagrożenie. Tylko wtedy mogą korzystać ze swojej władzy, przywilejów i bezkarności. Nie rozumieją, że podsycanie wzajemnej nienawiści i utrzymywanie stanu permanentnej wojny przyniesie zagładę w końcu im samym. Oby jak najszybciej. A kiedy tak się stanie, my dalej będziemy sobie współżyć ze sobą w zgodzie i moja Ojczyzna tak dramatycznie podzielona na lepszych i gorszych, na prawdziwych Polaków i obcych, na bogatych i biednych znów stanie się domem dla wszystkich, nawet jeśli każda część tego domu będzie się różniła od sąsiedniej.
Pożądanie
Kiedy pisałem o strachu, większość komentarzy skupiła się na zdjęciu przestraszonego goryla dołączonym do tekstu i wypełniła się protestami, że nie pochodzimy od tej małpy, tylko być może mamy wspólnego przodka. Teraz zdjęcie aktu komunii pod tekstem pełniące rolę symboliczną, a nie faktograficzną, też zapewne skieruje uwagę w stronę religijnych wartości, a odwróci ją od sedna refleksji nad fenomenem seksualnego pożądania, które tyle szkód wnosi do ludzkiego życia. Nie przeczę, że wnosi ono też wiele dobrego, jak chociażby niebagatelny dar rozmnażania się i przedłużania naszego gatunku. Jeśli jednak weźmiemy w nawias przypadki szlachetnej miłości, piękne wzruszenia kochających się ciał, powszechny szacunek dla ślubów i zacnych małżeństw obchodzących srebrne i złote gody, to pozostaje ogromna sfera niepokojących skutków pożądania, jakże często niezgodnego z obowiązującymi normami społecznymi i kodeksami prawnymi. Po pierwsze wielu facetom erekcja myli się z miłością i każdą gotowość do uprawiania seksu z tą czy inną osobą ozdabiają słowami o uczuciach, deklaracjami o wyjątkowości aktualnego podniecenia i nawet przysięgami, że ta chwilowa emocja będzie trwała do śmierci i jest gwarancją wierności godną zaufania. Pojawienie się pożądania w stosunku do jakiejś osoby zwykle jest spowodowane dość skomplikowanym splotem okoliczności, chociaż cyniczni seksuolodzy twierdzą, że to feromony, czyli mikroskopijne substancje zapachowe działają na nasze czujniki w mózgu i trafiają na podatny grunt specyficznego ich zaprogramowania ukrytego w genach. Nie ma to więc nic wspólnego z naszą wolną wolą i świadomością intelektualną, co wywołuje znany z poezji i własnych doświadczeń efekt zaskoczenia. Dlaczego ta, a nie inna kobieta, dlaczego ten a nie inny mężczyzna? To ciekawe pytania i nie ma nic złego w ich rozważaniu. Jednak kiedy pojawia się pytanie, dlaczego to dziecko, a nie kto inny, jest obiektem pożądania, kończą się żarty i niewinne spekulacje. Zaczyna się droga krzywdy, przemocy i przestępstwa, na której nie może być przebaczenia. A jednak wciąż jest ogromny obszar, gdzie przebaczenie jest możliwe, a kara odroczona do czasów domniemanego Sądu Ostatecznego. Dlatego z taką zajadłością tropimy pedofilię w Kościele, bo tam gniewa nas nie tylko akt krzywdy wobec bezbronnego dziecka, ale też bezkarność przestępców i pobłażliwość ludzi odpowiedzialnych za ich chronienie przed wymiarem sprawiedliwości. Wiadomo, że pedofilia jak podstępna choroba czai się w każdym środowisku. Wiadomo, że najwięcej dzieci krzywdzonych jest we własnych domach. Ale nigdzie nie ma takiej zmowy systemowej, by chronić przestępców, jak w Kościele, gdzie dbałość o święty wizerunek instytucji jest ważniejszy niż krzywda ofiar. Świat powoli, ale nieubłaganie robi porządek w tej ponurej sprawie. Niestety moja Ojczyzna wydaje się nie nadążać za tym. Powszechna miłość rodaków do Wielkiego Papieża, szacunek do biskupów paradujących w paradnych szatach, przywiązanie do lokalnych proboszczów, którzy są władcami małych społeczności, powodują, że nasz Kościół wydaje się wciąż nietykalną skałą. Jej badawcze opukiwanie wywołuje wrzask kleru o atakowaniu religii, czyli tradycji, Polski i samego Boga, który widocznie według niektórych duchownych z pewnością uważa, że „ciumkanie” , macanie, czy gwałcenie dzieci nie jest grzechem. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wielka rzesza narodu zgadza się z taką interpretacją i często zmusza własne dzieci, by milczały i nie ośmielały się nawet w myślach oskarżać osoby duchownej o nikczemność, jaką jest pożądanie nieletniej, bezbronnej istoty zdanej na łaskę fałszywego pasterza, czy nauczyciela.
Prawda
Najwięksi filozofowie zastanawiali się, co to jest prawda. Drążyli temat w swoich dziełach i powoływali się na powszechne przekonanie, że to jedna z fundamentalnych spraw i wartości. Setki pokoleń wychowywały swoje dzieci w szacunku do prawdy i pogardzie wobec kłamstwa. Moja matka wsiadając kiedyś ze mną do tramwaju zapytała, czy mam bilety do skasowania. Powiedziałem, że mam. Kiedy tramwaj ruszył, a ja przyznałem się, że nie mam biletów i skłamałem, bo spieszyliśmy się do kina, poszła do motorniczego, kazała mu się zatrzymać między przystankami i wysiadła nie oglądając się na mnie. Nie tylko nie poszliśmy do kina, ale przez kilka dni się do mnie nie odzywała. Nienawidziła kłamstwa, oszustów i wszelkiej nieuczciwości. Uważałem to za przesadną fobię, ale ona próbowała mnie tak wychowywać do ostatniego tchu, wydanego przedwcześnie. Jednak gdyby żyła długo i zobaczyła, co się dzisiaj wyrabia z prawdą, pewnie żałowałaby, że nie umarła młodo. Nie rozumiałaby terminu postprawda, który taką zawrotną karierę zrobił ostatnio. Nie rozumiałaby całej aury względności i manipulacji pod jej przykrywką. Kłamstwo stało się narzędziem powszechnego i codziennego użytku i mało kto się już wstydzi, że jego słowa odbiegają od prawdy, która przecież mimo tych przemian obyczajowych nie przestała być tym, czym zawsze. Nie przestała być fundamentem naszej wiedzy o świecie, o nas samych, o bliźnich, o kraju ojczystym i jego historii, o naszych możliwościach i szansach w trudnych sytuacjach. Prawda nie musi być kochana i kojąca. Nawet bolesna, jest zdrowsza dla naszego życia, niż słodkie mamidła. Niezmiennie kocham instytucję sądów za to, że tam każdy, który się wypowiada, musi zacząć od sakramentalnej formuły, że będzie mówił całą prawdę i tylko prawdę. Kiedyś dodawał prośbę do Boga, by pomógł mu w tej trudnej sprawie. W wielu sądach do dzisiaj kładzie się dłoń na Biblii, której teksty nie zawsze zawierają samą prawdę, ale księga jest wciąż dość skuteczną tarczą przed kłamstwami. Krzywoprzysięstwo jest karalne. Nawet gdy tylko podnosimy dłoń do góry, albo kładziemy na sercu. Gwarantujemy tym samym wiarygodność swoich słów własną osobą. Jaką piękną w tym kontekście jest ceremonia przysięgi prezydenckiej na Konstytucję! Jak potem trudno uwierzyć, że jakiś prezydent zapomniał, co obiecywał! Jakie podłe czasy nastały, kiedy w takich krajach jak Polska, Francja, czy USA Głowa Państwa zapomina o swojej przysiędze i myśli, że wszyscy zapomnieli. Do tego stopnia przyzwolenie na kłamstwo zatruło życie społeczne, że drążenie prawdy i czepianie się oszustów ogół przyjmuje ze wzruszeniem ramion, bo wszyscy przecież kłamią, kiedy cel tego wymaga. W tym sensie kłamstwo stało jednym z najbardziej uświęconych środków w arsenale władzy. Jeśli praojciec Adam odruchowo skłamał na pytanie Boga w śledztwie dotyczącym zakazanego owocu, to cóż dopiero my, dziedzice grzechu pierworodnego. Biblia piętnując to kłamstwo Adama, nakazuje szanować i czcić prawdę ponad wszystko, nawet jeśli na jej kartach pełno jest zmyśleń i manipulacji na użytek wiary. Może dlatego przysięganie na nią ma sens i prawda staje się celem każdej rozprawy sądowej i każdego wyroku. Zawód sędziego jest jednym z najtrudniejszych, bo wymaga nie tylko znajomości prawa, ale też pasji tropienia prawdy i stawiania jej ponad własne korzyści. To z tego powodu sędzia musi być człowiekiem niezależnym od władzy, materialnych pokus i własnych słabości. Oczywiście żaden sędzia nie jest idealny i czasem zdarza mu się tej prawdy nie rozpoznać dość starannie. Ale musi mieć przynajmniej zagwarantowane warunki, by takie poszukiwania prowadzić. Niezależność sądów jest solą w oku nie tylko rządzących ale i rządzonych. Niewielu z nich rozumie, że to dla ich bezpieczeństwa trzeba tolerować wyższość sędziów nad całym systemem społecznym, jeśli to oni są predestynowani do stwierdzenia, czy ktoś oszukuje, czy nie. Jeśli ktoś tego nie rozumie, niech po prostu mu wystarczy dogmat o niezawisłości sądów Bo jak ma być osądzony ktoś, kto stoi wyżej niż sędzia? Kiedyś sędzią najwyższym był król, ale dzisiaj nie może takiej funkcji pełnić prezydent. Nigdy pan Nicolas Sarcozy nie zostałby sprawiedliwie osądzony, gdyby sam był sędzią najwyższym. Dlatego trójpodział władzy jest fundamentem demokracji. Można jej nie lubić, ale nic lepszego jeszcze nie wymyśliliśmy.
Prostytucja
Mówi się, że to najstarszy zawód świata. Niektórzy zawzięci mizogini liczą jego uprawianie już od pramatki Ewy. A ja z coraz większą wyrozumiałością oceniam negatywne aspekty tej profesjonalnej działalności. W powszechnym przekonaniu jest niemoralna, bo seks, który miał służyć prokreacji został wyodrębniony jako znakomity towar do opędzlowania. Ale przecież seks z prokreacją został powiązany przymusowo przez systemy religijne, by zarządzający nimi szamani mieli monopol w tej podniecającej ich władzy nad popędami wiernych. Prostytutki obojga płci w dawnych epokach były zatrudniane oficjalnie przez świątynie, a potem skrycie, bo ich usługi zawsze były bezcenne. Jednocześnie były w każdej społeczności pariasami pozbawionymi należytych praw, ochrony i czci jakiejkolwiek. Może tylko kurtyzany weneckie miały status nieco bardziej znośny.A przecież kobieta, która oddaje swoje ciało dla uciechy klienta za pieniądze nie oszukuje, że kocha, albo że będzie wierna i nie powtórzy tego za chwilę z następnym w kolejce. Jest uczciwa w brutalnej ofercie co do której nikt nie powinien mieć innych złudzeń, niż nadziei na zaspokojenie prostej fizjologicznej potrzeby.O ileż więcej wątpliwości budzą we mnie ci panowie i te kobiety, które świadomie oddają się za korzyści materialne udając miłość, żeniąc się, wychodząc za mąż, czy robiąc to cynicznie dla kariery i awansów. No, ale nie mnie osądzać najstarszy zawód świata. Jednak nie mogę się powstrzymać od osądzania innego rodzaju prostytucji, która polega na sprzedawaniu myśli, poglądów, wiedzy, swojego autorytetu, przeczytanych książek i czegoś, co kiedyś nazywane było honorem. Nie tylko zresztą honor – cały klasyczny zestaw greckich cnót jest dzisiaj do kupienia za posady, przydziały, udziały i zwykłą kasę. Obserwuję zasłużone, wiekowe prostytutki damskie i męskie z obrzydzeniem, bo ich towar nie jest uczciwy jak sprzedajne ciało, tylko cała oferta jest zbudowana na oszustwie, że mówią i piszą to, co naprawdę myślą. Obserwuję młodziutkie prostytutki płci obojga ze współczuciem i przygnębieniem. Są ich całe zastępy żarłocznych, wyszkolonych i zdolnych do kłamstw bez wahania, bez mrugnięcia okiem do niezliczonych mikrofonów i kamer, które karmią się ich towarem. Sprawiają wrażenie, że interesuje ich tylko doraźna korzyść z wygłaszania każdego kłamstwa, za jakie dostaną zapłatę. Ale przed nimi być może długie życie i to co powiedzą dzisiaj zostanie przy nich na zawsze i nigdy nie będzie zapomniane. Czy więc cena takich usług nie jest za niska? Podnieście ceny młodzi i młode prostytutki! Kładziecie na szalę negocjacji z klientem całe swoje przyszłe życie!
Przemoc
Silniejszy bije słabszego. Jak świat światem tak się dzieje i tak się dziać będzie. Zanim pobije, to jeszcze obrazi, nawyzywa, opluje, ograbi, zgwałci i wiele innego zła mu uczyni, jeśli nie powstrzyma go dobroć serca, albo ktoś jeszcze silniejszy lub liczniejszy. Nietzsche uznał to za uzasadnione i słuszne. Uważał, że normy moralne i prawa stworzyli słabi w obronie przed nadludźmi. Pomylił się w wielu swoich śmiałych tezach włącznie z tą, w której uśmiercił boga, zamiast przyznać, że nigdy nie istniał i jako byt wymyślony, będzie żył wiecznie. Za to sam filozof z buńczucznymi wąsiskami zmarł w szaleństwie i cierpieniach. Obrona przed przemocą silniejszych nie jest rozpaczliwym wymysłem słabeuszy, tylko elementarnym osiągnięciem ludzkiej cywilizacji. Nie będziemy ludźmi i nie zbudujemy ludzkiego świata, dopóki nie uporamy się z tym przekonaniem, że przemoc jest z nami organicznie związana jakbyśmy dalej żyli w dżungli. Przecież w dżungli silniejszy zabija słabszego, żeby go zjeść. Bez tej potrzeby przemoc wśród zwierząt nie istnieje. My się już prawie nigdy nie zjadamy, a jednak przemoc rozwinęliśmy bez opamiętania włącznie z rozmachem przemysłowym, który hitlerowcy i stalinowcy rozwinęli nie tak dawno. Badając zależności pomiędzy światłymi europejczykami a kolonizowanymi przez nich narodami Joseph Conrad dokonał genialnej analizy istoty przemocy, skupiając się na bezkarności i stopniowemu uleganiu na różnych etapach przewadze silniejszych nad słabszymi, co prowadzi według niego do eskalacji przemocy i dążenia do granicy możliwości jej stosowania. Jeśli tej granicy nie ma, silniejszy nie jest w stanie sam się powstrzymać i dopiero śmierć ofiary może zakończyć tę eskalację, chociaż też nie zawsze, bo wiele jest przypadków znęcania się nad martwymi już ciałami. Przemoc budzi naszą naturalną odrazę, ale przerażające jest to, jak często wywołuje ona nerwową ciekawość i chęć oglądania jej z bezpiecznego dystansu, kiedy mamy poczucie, że nas nie dotyczy. Pewne dyscypliny sportu oparte są na przemocy oglądanej z lubością i podnieceniem. Coraz więcej miłujących pornografię poszukuje scen przemocy i największą popularnością cieszą się filmy, w których inscenizuje się zbiorowe gwałty na kobietach, a w sferze nielegalnej i ściganej przez policję nawet na dzieciach. To właśnie dzieci i kobiety są najczęstszymi ofiarami przemocy i mimo, że prawo mniej lub bardziej skutecznie chroni te istoty w zależności od stopnia ucywilizowania danego kraju, nie możemy sobie w naszym ludzkim świecie z tym poradzić. Prawo jest tak pokrętne, że w procedurach sądowych z wielką trudnością udowodnić można przestępstwa oparte na gwałcie i przemocy, a tym bardziej na pedofilii, ponieważ oskarżają o nią przeważnie ludzie już dorośli, których krzywda często ulega przedawnieniu. Wszystko to wiemy, piszemy o tym, dyskutujemy, staramy się temu przeciwdziałać, postulujemy zwiększenie surowości kar i środków ścigania. Ale trudność polega głównie na tym, że w głębokich fundamentach społeczeństw tkwi odruch przyzwolenia na to, że silniejszy ma rację i prawo udowodnić to słabszemu. Co innego jest walka z pojedynczymi bydlakami wyznającymi prawo pięści. Gorzej, jeśli państwo utraci czujność i na jakimś etapie swojego rozwoju przyzna rację silniejszym, liczniejszym, czy bogatszym do dyktowania reguł życia słabszym, znajdującym się w mniejszości i biedniejszym. Wtedy państwo staje się bydlakiem. To znaczy ludzie, którzy nim kierują i ustalają zasady rodem z dżungli.
Przywódca
Co innego Wódz (Duce, Fuhrer, Wożd’) a co innego Przywódca kierujący społecznością dzięki swojej wiedzy, charyzmie i zdolności negocjowania z wątpiącymi. Musi się obejść bez siłowego wsparcia policji i wojska, bo te narzędzia wykluczają prawdziwe porozumienie. Musi mieć wiernych i lojalnych pomocników, ale nie może odgradzać się ich kordonem od rzeszy, której przewodzi, bo utraci jej zaufanie. Musi przede wszystkim rozumieć istotę demokracji i bronić jej nawet kosztem swoich przekonań. To wielka sztuka, bo nikt nie jest nieomylny, nawet papież, a mądrych ludzi dokoła, którzy mają inne zdanie, jest mnóstwo. Trzeba powstrzymać odruch uciszenia ich jednym ciosem, tylko należy cierpliwie ich przekonać swoimi argumentami. Przykładem takiego wielkiego Przywódcy była Angela Merkel, której epoka właśnie mija, a u nas Donald Tusk, który być może ponownie stanie na czele mojej Ojczyzny, jeśli większość zgodzi się z tym, że nie mamy w tej chwili lepszego obrońcy demokracji. To dlatego tych dwoje tak dobrze się rozumiało i tyle dobrego zdołali uczynić dla Europy wbrew nienawiści, jaka ich otaczała ze strony wszelkiego rodzaju nacjonalistów opluwających te dokonania i przyjaźń, której nikczemnicy nadawali dwuznaczny wymiar. Przywódca musi mieć też rodzaj osobistego wdzięku, który zjednuje mu serca prostych ludzi, nie zawsze rozumiejących do końca, co się do nich mówi. Oczywiście znajdzie się zawsze grupa podobna kuriozalnej pani Rokicie, co plotła o wilczych oczach. Ale kiedy słuchamy przez chwilę jakiegoś lidera przemawiającego w mediach, czy na żywo, nasza intuicja bardzo szybko podpowiada nam, czy ten człowiek jest godny zaufania, czy nie. Trudno w takich wystąpieniach ukryć swój prawdziwy charakter. Gołym okiem widać brak pewności, obłudę, tchórzliwość i nadrabianie miną braków charakteru, czy uczciwości. Oczywiście nie ma nigdy stuprocentowej pewności w takiej ocenie i dopiero w praktycznych działaniach mówca potwierdza swoje słowa. Jednak kiedy wyczuwamy fałsz w głosie, uśmiechach, czy oczach delikwenta, to trudno jest potem z zaufaniem odnosić się do późniejszych czynów i decyzji. Są prawdziwi mistrzowie demagogii, którzy potrafią miliony ludzi porwać za sobą swoim wdziękiem, charyzmą i siłą nieznoszącej sprzeciwu osobowości. Takim jest Orban, a przede wszystkim takim był Trump. Ale kiedy uważnie oglądamy wystąpienia ich obu można wskazać dokładnie te sekundy, w czasie których przez brawurową maskę przeziera bezczelny oszust. Niedobrze jest również, gdy pretendujący do roli przywódcy ma jakieś ukryte kompleksy, które w jego przekonaniu świetnie przykrywa zręczną gadką, dziarskim krokiem i energicznym wytrzeszczaniem oczu do kamery. Cała ta nerwowość jest przezroczysta i widać pod nią nieszczęśnika, który drży ze strachu, że jego marna osobowość zostanie zdemaskowana i narażona na kpiny. Tak więc wielki Przywódca stąpa po ostrej krawędzi pomiędzy nadmierną pewnością siebie pyszałka, a lękiem miernoty przed grożącą mu śmiesznością. Wódz nie ma tych problemów. Wyśmiewających się z niego wsadza do więzienia, a cały dostępny mu aparat propagandowy używa do gloryfikowania swojej osoby. Naga siła działa bardzo skutecznie, ale jednak tylko do czasu. Jestem przekonany, że nawet w Korei Północnej ludzie w końcu przestaną wyśmiewać tyrana tylko w zaciszu domowym, ale zaczną ten śmiech i gniew praktykować na ulicach. Tak jak dzieje się to na Białorusi, gdzie moc jest wciąż po stronie dyktatora, ale jego dni i godziny są już policzone.
Pycha
Co innego duma, potrzebna człowiekowi jak powietrze, jak sens życia, jak poczucie godności, a co innego pycha. Namawiam, żeby starać się odnaleźć dumę w swoich uczynkach i nie napawać się nią z powodu przynależności do jakiejś grupy, sekty, lokalnej społeczności, czy nawet narodu. Te gorące uczucia więzi z rodakami, miłość do Ojczyzny i jej historii, lojalność wobec wybranego przez siebie otoczenia – to wszystko są piękne emocje. Popieram je i jestem ich pełen, jak każdy, kto docenia, że nie jest sam na świecie. Zależy mi jednak bardzo na popularyzacji poczucia dumy z siebie, ze swoich dokonań, wyrzeczeń i wierności własnym ideałom. Żeby się na tym skupić, warto wziąć w nawias tradycyjne rodzaje dumy ze zwycięstw innych – od ukochanego idola, ulubionego klubu sportowego aż do bitnego narodu włącznie. Nie dlatego, że te inne zwycięstwa nie są warte naszej miłości i szacunku, ale po to, by zastanowić się, co każdy z nas konkretnie zrobił dla siebie, najbliższych, czy dla całego świata. To szlachetne uczucie indywidualnej dumy ma tę właściwość, że bardzo rzadko degeneruje się w chorą postać dumy, jaką jest pycha. Ta wstrętna przypadłość od dawna zaliczana jest do grzechów głównych, tępiona przez moralistów, nauczycieli wszelkiej maści i znienawidzona przez większość ludzi. Mimo tej krucjaty, pycha ma się wciąż doskonale i kwitnie na każdym kroku. Najbardziej dotknięci są tą dewiacją ludzie obdarzeni władzą. Trudno ocenić w jakiej proporcji do zdrowych, ale każdy z własnych obserwacji wie, że jest ich sporo, bo nie raz miał okazję zetknąć się z nimi i doświadczyć przykrości, jakie pycha sprawia otoczeniu. Nic tak szybko, jak władza nad drugim człowiekiem, nie uruchamia rozkwitu pychy w sercu wywyższonego. Zwłaszcza jeśli jest to serce puste i pozbawione dobroci. Mowa oczywiście o sercu symbolicznym, a nie o mięśniowej pompce tłoczącej krew do mózgu, gdzie właśnie rozgrywają się omawiane tu procesy. Drugim trującym źródłem jest oczywiście bogactwo manifestujące się na różne sposoby jak kiedyś złote ozdoby i drogie kamienie, a dzisiaj wypasione bryki, zegarki w idiotycznych cenach, markowe stroje i posiadłości. To nieprzytomne manifestowanie jest właśnie objawem poważnej choroby, która niejednemu odebrała rozum. Uważa taki jeden z drugim, że zaimponuje i zasłuży na szacunek, a zbiera tylko drwiny, zawiść i nienawiść. Co z tego, że przeważnie skrywaną? Przecież ona w ludziach faktycznie istnieje. Podobnie obficie generuje pychę siła fizyczna i poczucie nadzwyczajnej mocy mięśni lub fallusa, którego kult istnieje w kulturach wszystkich kontynentów nawet do dzisiaj, mimo że nie chodzi już w nim o płodność , tak pożądaną i zbawienną dla narodów, tylko o demonstrację domniemanej mocy i wyższość nad słabszymi konkurentami. Mniej obrzydliwa ale równie niezdrowa jest pycha zrodzona z urody i obnoszenie się z piękną buzią w poczuciu, że inne są mniej warte i podrzędne. Zdobycze medialne spowodowały rozkwit tej pychy i codziennie, na przykład na Facebooku, natrafiamy na zachwycone sobą buzie, które nie tylko umilają nam surfowanie w sieci, ale też skutecznie dołują właścicielki mniej udanych rysów twarzy, nie poddających się tak łatwo upiększającym zabiegom. Niestety niewyczerpane zasoby pychy tkwią także w poczuciu przynależności do jakiegoś znaczącego narodu. Przodują w tym Anglicy, których wspólne dokonania są na przestrzeni dziejów w oczywisty sposób imponujące. Ale zawsze ze zdumieniem spotykam jakiegoś zarozumiałego Brytyjczyka, który pyszni się swoją wyższością, chociaż do imponujących dokonań swoich rodaków dołożył tylko picie piwa i wrzaski na stadionach. Straszliwym przykładem pychy narodowej zadziwili świat Niemcy, którzy tak w tym przesadzili, że dzisiaj udają skromnych europejczyków i szczególnie wobec Polaków starają się zachować poprawne politycznie braterstwo. Nie zawsze im to wychodzi, ale jednak ukrywają swoją pychę staranniej niż Anglicy, Francuzi, czy nawet Rosjanie, których pycha może się brać już chyba tylko z ilości hektarów jakie zajmują na globie. Ciekawa jest w tym kontekście pycha wielu Polaków, której powody są dla mnie wciąż niejasne, mimo miłości do mojej Ojczyzny, współczucia wobec jej niezliczonych cierpień i szacunku dla wielu rodaków, którzy okazali się wybitni nie tylko na skalę powiatu czy województwa. Znałem osobiście niejednego z nich, ale żaden nie był obarczony taką pychą, jaką niekiedy spotkałem u tych, co nie zdziałali niczego, poza naturalnym przyswojeniem w dzieciństwie podstaw naszego języka, a uważali się za lepszych od każdej innej nacji, co manifestowali hałaśliwie i żałośnie.
Autor zdjęcia: Pietro De Grandi
