Religia
„Ateiści to zwierzęta i żyją jak zwierzęta” – wyraził się niedawno publicznie pewien ksiądz. Miało to być pogardliwe pozbawienie człowieczeństwa tych, co nie wierzą w Boga, chociaż wielu z nich z pewnością żyje godniej i w bardziej cywilizowany sposób niż niejeden kapłan nikczemnie wykorzystujący nieletnich, by ulżyć swojej zwierzęcej fizjologii, której nie może zaspokoić po ludzku.
Ateizm nie pojawił się w moim życiu od razu. Wychowany w katolickiej rodzinie na Śląsku byłem ministrantem i długo wierzyłem we wszystko, co ksiądz dobrodziej mi wciskał, a na lekcjach religii wkuwałem katechizm, bo już wtedy podstawą mojej edukacji były różne formułki i wyliczanki tajemnic bolesnych i radosnych, grzechów i cnót niewieścich. Wszystko to na szczęście w szkole zostało zweryfikowane przez racjonalnych pedagogów, ale potem na studiach pod wpływem fanatycznych prawicowych kolegów i stanu wojennego, w którym Kościół był nam opoką, znów powróciła dziecięca wiara w cuda, Zbawiciela, metafizykę i potężny autorytet Papieża – Polaka, któremu zawierzyło nie tylko młode pokolenie nazwane JP2, ale cały naród, oprócz niewielkiego marginesu notorycznych niedowiarków.
Jednak nauka i jej prawdy, fakty, lektury mądrych książek i krytyczny pogląd na niegodne zachowania fanatycznych kolegów pozwoliły mi odzyskać racjonalną równowagę umysłu i oczyścić go z zabobonów i bajek. Bardzo pomogły mi w tym poważne studia nad Biblią, jej źródłami i skomplikowaną historią powstawania tej niezwykłej księgi. W świetle nauki wiele bzdur zachowanych tam od niepamiętnych czasów, a wygłaszanych z ambon tu i teraz, jakby mogły stanowić jakąkolwiek wskazówkę we współczesnym świecie, podważyło sens uprawiania religii w jej katolickiej formule i skłoniło do poszukiwania własnej drogi w obronie resztek metafizyki i wiary w Boga, który coraz bardziej stawał się niepojęty i niemożliwy do pogodzenia z prawami przyrody, fizyką, astronomią, ewolucjonizmem i mechaniką kwantową.
Wielki wybuch, który rozpoczął historię wszechświata, jego rozmiary i powstanie życia być może gdzieś na innych planetach, to były zjawiska, których nie można podważyć, a też nie da się ich w żaden sposób pogodzić ze Starym Testamentem. Najgorsze w tym moim doświadczeniu było jednak to, że prawdy o roli i zachowaniach kleru nie dawało się pogodzić z Nowym Testamentem, którym wycierała sobie paskudny pysk każda kanalia bez czci i wiary. Nie pomogła mi znajomość z wieloma zacnymi kapłanami dającymi świadectwo nieskazitelnej moralności i dobroci. Religia stała się zabytkiem, do którego można było na chwilę powracać z okazji różnych Świąt, pięknych lektur, słuchania wspaniałej muzyki klasycznej, czy zachwytu nad dostojeństwem katedr.
Ponieważ Bóg w moim świecie przestał istnieć, religia jawiła mi się przeważnie jako narzędzie do wykorzystywania naiwności dzieci i wielu ludzi dorosłych, a przede wszystkim do zastraszania takich jak ja, że zostaną wykluczeni ze wspólnoty narodowej i nie tylko pójdą do piekła, co mnie śmieszyło, bo żadnego piekła nie ma, ale mogą doznać prześladowań i krzywdy tu i teraz ze strony fanatycznej starszyzny wierzącej, że nie umiera się, tylko żyje się wiecznie.
Ale prawdziwą rozpacz wywołała we mnie polityczna rola religii w mojej słabo wyedukowanej Ojczyźnie. Fala zabobonów, która rozlała się przy gorliwym poparciu zwycięskiej Prawicy nie tylko zatopiła umysły ludzi starszych, ale i przygnębiającej ilości ludzi młodych, którzy mimo powszechności wiedzy naukowej, wolą wierzyć w brednie i mataczenia popularyzowane przez obojętny na sens internet. Kiedyś byłem przekonany, że religia rzeczywiście powstrzymuje ludzi na całym świecie przed uleganiem instynktom zwierzęcym. Dzisiaj uważam, że pod każdą szerokością geograficzną religia szkodzi człowiekowi w rozwoju i osiągnięciu Oświecenia koniecznego do uratowania planety przed totalną katastrofą.
Rocznice
Nawyk stary jak świat. Potrzeba uczczenia czegoś, co wydarzyło się w przeszłości, jest jedną z podstawowych cech myślącego człowieka. Wydaje się to oczywiste i szlachetne, że w jakichś równych odstępach czasu poświęcamy ważnym chwilom, czy szanowanym przez nas ludziom swoją uwagę, rozpamiętujemy jak to było i przeżywamy minione wzruszenia. Jeśli ci ludzie żyją, dzwonimy do nich, piszemy, albo wręcz odwiedzamy i wspólnie snujemy wspomnienia. Jeśli nie żyją, nawiedzamy ich groby, albo pomniki, zaglądamy do muzeów i staramy się, żeby świat o zmarłych nie zapomniał. Bardzo ważne są te odstępy czasu. Setna rocznica urodzin lub śmierci wielkiego człowieka, to powszechnie akceptowana okazja, by go uczcić, zorganizować obchody, czy wydrukować znaczek z jego podobizną. Światowe organizacje decydują nawet, że będzie się świętować na przykład stulecie urodzin kompozytora przez cały rok poświęcony jego osobie i muzyce, prezentowanej na licznych festiwalach całego globu. Data jakiegoś wydarzenia skłania nas co roku do honorowania tego właśnie dnia, i mnóstwo ludzi ma wypełnione kalendarze różnymi podkreśleniami oraz pełne ręce roboty, żeby zdążyć uczcić nie tylko kolejne imieniny, czy urodziny krewnych i znajomych, ale też wszystkie ważne rocznice w orbicie ich zainteresowań. Uroczystości państwowe zwykle preferują dekady, ale również coroczne święta generują publiczne wydatki i celebrowanie z pompą dnia upamiętniającego coś, co cementuje społeczne więzi. Byłem delikatnie mówiąc sceptyczny wobec tej społecznej potrzeby życia z kalendarzem w ręku i mnożenia dat świętowania wydarzeń z przeszłości. Od dawna nie obchodzę imienin ani urodzin, a data śmierci mojej matki nie jest jakąś szczególną okazją do wspominania jej wspaniałej osoby, bo poświęcam jej wiele myśli przez cały rok i każde spojrzenie na jej zdjęcie nad biurkiem jest powodem, by o niej nie zapominać. Jednak dzisiaj, kiedy mija 25 lat od dnia mojego ślubu z Izadorą, kupiłem jej bukiet róż, i oglądając z nią fotografie z tamtej skromnej uroczystości, zrozumiałem, co jest prawdziwym powodem jubileuszowych namiętności, tak łatwo topionych w rutynowych obrzędach. Przecież jednym z największych marzeń człowieka, każdego człowieka, jest pragnienie zatrzymania czasu, czy wręcz cofnięcia go i ponownego przeżycia jakiejś szczęsnej chwili. Ta nieubłagana rzeka Heraklita, która nigdy nie znieruchomieje, ani tym bardziej nie zawróci swego biegu, to przecież rzeka bólu. Nie nadążamy za nią. Nie potrafimy zrozumieć, czym jest tak naprawdę „czwarty wymiar”. Patrzymy codziennie na zegarek, który oblicza umowne jednostki przemijania i cierpimy, że czas, ten największy wróg egzystencji, to bezlitosny morderca nie tylko wszystkich naszych uczuć, ale i komórek naszego ciała, które tak dramatycznie pragnie nieśmiertelności, że wymyślamy dla jego uspokojenia najróżniejsze religie i wierzenia w odnawialność naszego JA. To przecież niemożliwe, że mamy tak niewiele z nieskończoności jaką czas dysponuje! Jeśli to jednak możliwe, a nawet pewne, to palące pragnienie, by cofnąć go i przeżyć wszystko jeszcze raz, jest potężną siłą napędową tworzenia sztuki i wielkich dzieł, jak „Faust”. W skromniejszej skali każdego z nas, ta siła pomaga w dokonaniu rachunku sumienia, w rozważaniu, co możemy jeszcze naprawić w tych niewielu dniach, jakie nam pozostały. Tak to pozornie banalna rocznica może dla każdego być okazją do odzyskania utraconego szczęścia, nie przez zawrócenie rzeki, czy jej zatrzymanie, ale poprzez wejście w jej tajemniczy nurt z większą rozwagą i mądrością nabytą dzięki wspomnieniom.
Rosja
W poprzednim tekście nazwałem Rosję największym żulem na świecie. Podtrzymuję to przekonanie jeśli chodzi o sytuację polityczną i mentalność imperialną władz rosyjskich. Ekspansywność tego narodu i jego powszechne przekonanie co do praw zarządzania losem innych narodów, praw wynikających z monstrualnego terytorium, jakim Rosja dysponuje, jest jak ekspansywność największego żula na osiedlu, który czuje się bezkarny, bo wiadomo, że nikt mu nie da rady. Zwycięstwo w ostatniej wojnie, tak krwawo okupione, ugruntowało w Rosjanach przekonanie o swojej potędze. Rozpad Związku Radzieckiego poważnie zachwiał tym przekonaniem, ale niespożyte siły ogromnego kraju i powrót do imperialnego myślenia przywódcy rodem z KGB, który utrwalił swoje rządy despoty nie tylko siłą, ale też dzięki prawdziwej miłości wielu milionów Rosjan, wdzięcznych za odbudowanie ich dumy narodowej, spowodowały, że znów spoglądamy z lękiem na wschód. Moja Ojczyzna wtłoczona między dwa najpotężniejsze i najbardziej agresywne narody świata przeżywa ten lęk szczególnie histerycznie, czemu nie ma się co dziwić. Niechęć większości Rosjan do naszego poczucia odrębności w Słowiańszczyźnie, naszego katolicyzmu i tradycji wiązania się z zachodnią cywilizacją i twardej obrony przed wpływami Wschodu, powoduje, że wzajemna wrogość i brak zaufania wydają się wieczne. Ale to wszystko nie wyklucza licznych przyjaźni pomiędzy poszczególnymi jednostkami po obu stronach. Szczególnie w środowisku artystycznym te przyjaźnie są wspaniałym przykładem, że możliwy jest inny przebieg współistnienia dwóch dumnych i zadziornych nacji. Taką parą przyjaciół, wśród wielu innych, byli Wołodia Wysocki i Daniel Olbrychski. Takich przyjaźni sam miałem szczęście doznać i docenić ich wagę. Sztuka rosyjska jest jednym z najpiękniejszych wytworów ludzkości w historii świata. W muzyce i literaturze Rosjanie od dwustu lat wiodą prym i dostarczają nam niezliczonej ilości pięknych wzruszeń. Ich teatr i film wychowały dwa pokolenia polskich artystów z niepodważalną wzajemnością. Ostatnim takim aktem wspólnego wstrząsu artystycznego była premiera „Katynia” Wajdy w publicznej telewizji rosyjskiej. Ponad podziałami politycznymi zawsze była muzyka wielkich kompozytorów od Musorgskiego po Szostakowicza i nieśmiertelne książki Tołstoja, Czechowa i Dostojewskiego. Ale i w życiu politycznym mamy wspólnych bohaterów, wielbionych po obu stronach nieprzekraczalnej, wydawałoby się, przepaści. Dla mnie takim bohaterem godnym szacunku i pamięci jest Aleksiej Nawalny. Jego powrót do Rosji po próbie otrucia go przez władzę i świadomość, że zostanie co najmniej uwięziony, wymagały heroizmu i dały nadzieję, że jeśli przeżyje i uda mu się przejąć władzę w Rosji, kraju budzącego się dzięki niemu z głębokiej apatii, może być tym przywódcą, który zmniejszy nienawiść pomiędzy sąsiadującymi milionami zacnych Słowian. Jeśli w dodatku okaże się, że nami znów zaczną zarządzać rozsądni ludzie pod wodzą Donalda Tuska, będziemy mieli szansę, bez propagandowych insynuacji, na zadzierzgnięcie pozrywanych przyjaźni i na poczucie bezpieczeństwa w tej części świata.
Autor zdjęcia: Anoop Surendran
