Śmierć
Czy może być poważniejszy temat na chwilę refleksji zanim nadejdzie powszechna zagłada? Każdy przecież musi się z tym zmierzyć – chce, czy nie chce. Większość się mierzy tak, że wierzy. Wierzy, że istnieje życie po śmierci i w dodatku, że to drugie życie jest wieczne. Zazdroszczę optymizmu. Podziwiam, że pomimo braku istnienia jakiegokolwiek dowodu od początku świata na to, że istnieje tamten świat, ludzie z cudownym zaufaniem oczekują na spotkanie się tam z bliskimi, na obcowanie z bóstwami i rajskie bytowanie. Grzesznicy nie mają tak pogodnych planów i obawiają się smażenia w piekle i dokuczania im w tych boleściach przez diabły z widłami. Jedni i drudzy jednak traktują śmierć podobnie, czyli jako przejście z jednego brzegu na drugi. Niepokojące jest, że nikt stamtąd realnie nie powrócił, by dać świadectwo, że ten drugi brzeg nie jest tylko wymysłem spryciarzy ciągnących zyski z tej opowieści, jak mityczny Charon, który za obola nas tam dowiezie. Ten piękny brzeg ( po francusku joli bord – w spolszczeniu Żoliborz) istnieje gdzieś tam, nie wiadomo gdzie, ale niechybnie wszyscy się na nim kiedyś znajdziemy. Przy całym szacunku do fundamentów wiary w metafizykę, nie sposób pozbyć się wrażenia, że w tym wszystkim przewija się diabelski pierwiastek humorystyczny. Od zawsze ludzie starali się oswoić lęk przed nieuchronną śmiercią próbą szyderstwa i komediowego żywiołu. Kościotrup z kosą przeszedł swoją ewolucję od jasełkowych przebierańców po breloczek wiszący w wielu autach na wstecznym lusterku. Temu oswojeniu na wesoło służy, tak potępiane ostatnio w mojej Ojczyźnie, święto Halloween. Nasi biskupi i teolodzy z lokalnych uczelni nie rozumieją go i widzą w nim działania Szatana. Podobnie jak w jednej z teorii naukowej zwanej gender. Niestety nie ma wśród nich mędrców na miarę Józefa Tischnera, więc wszystkie głupstwa swoje wygłaszają ze śmiertelną powagą jak ta ostatnia rewelacja: „Gender jest gorszy niż głód” A przecież „śmiertelna powaga” może być dla każdego autorytetu zabójcza. Kiedyś reżyser Bergman w „Siódmej pieczęci” probował nadać postaci Śmierci tajemniczą grozę, ale dzisiaj jej staroświecka charakteryzacja i kostium raczej śmieszą. Każda personifikacja tej zgrozy jest tylko poczciwą fantazją w porównaniu z tym, co wiemy o jej wizerunkach prawdziwych. Od pól bitewnych, zmasakrowanych zwłok z tysięcy wojen i katastrof po ostatnio codziennie nam towarzyszące obrazy ofiar pandemii – wszystko to nijak się ma do symboli i metafor. Ich mnogość w kulturze i sztuce świadczy o wielkiej potrzebie ludzkości na odreagowanie paniki towarzyszącej każdej myśli o nieodwracalnym finale życia i braku potwierdzonego doświadczalnie Happy Endu. Popularność postaci Śmierci jest też źródłem poważnych dochodów artystów, którzy potrafią odkryć w tym temacie coś nowego i zabarwić znaną do bólu ponurą melodię jakąś swoją niepowtarzalną nutą. Moim zdecydowanym faworytem w tej dziedzinie jest Jacek Malczewski, którego ojciec staruszek lękał się nadciągającego zgonu i nie mógł sobie z tym poradzić. Genialny syn namalował mu więc postać, która podchodzi pod okno czekającego na nią w trwodze człowieka, ale nie jest tak straszna, jak się wydawało, lecz obiecuje mieszane emocje w tej decydującej dla każdego chwili. To piękne, że nie ma to nic wspólnego z obietnicą rajskich hurys tam, na drugim brzegu. Wszystko dzieje się tu i teraz, jeszcze w ostatnich chwilach przytomności. Jeśli taka przyjdzie do mnie, nie będę się bał.
Śpiew
Prawie każdy coś sobie czasem zaśpiewa. Wszystko, co pisałem o tańcu, dotyczy też śpiewu, jako równie starej aktywności artystycznej, zakorzenionej w naszych zwierzęcych fundamentach. I jedna i duga dyscyplina wywodzi się przecież z zalotów godowych i do dzisiaj służy pozyskaniu uznania przyszłej partnerki, czy partnera, a w dalszej perspektywie do prób zapłodnienia. Dzisiaj z chęci zapłodnienia niewiele zostało, ale rytuał uwodzenia i radość z pełnego sukcesu finału, pozostawiły nas w potężnych okowach przyrody. Myślę o tym, kiedy słucham operowych popisów moich kochanych koleżanek i kolegów, podziwiając ich niezwykły kunszt i pracowitość. Oto doprowadziliśmy pradawne zachowania do niezwykłej finezji dodając im skomplikowany sens ludzkich wartości, wzniosłość, piękno i całą bogatą otoczkę teatralną, porównywanie której do godowych fundamentów jest głupotą, prymitywnym materializmem i hańbą dla ludzi cywilizowanych. Ale przecież śpiew, doprowadzony na tak wyrafinowane szczyty artyzmu, jak opera, jest poza nią prawdziwym oceanem najróżniejszych odmian wydobywania dźwięków przy pomocy dwóch niewielkich wiązadeł głosowych w krtani. Olbrzymia część tego bogactwa służy religiom i ma na celu wychwalanie Boga w najróżniejszych jego odmianach. Czy wspaniałe chóry katedralne, czy szamani przy ogniskach – wszyscy niezliczeni śpiewacy wydobywają z siebie rytmiczne dźwięki, ubierając je w zaklęcia i modlitwy, po to by przypodobać się nadprzyrodzonym mocom i zapewnić sobie ich przychylność. Druga wielka porcja śpiewania związana jest z przygotowaniami do oddania życia za Ojczyznę. Emocje, jakie przepełniają śpiewających hymny i inne pieśni patriotyczne na całym świecie, są często prawdziwe i niejedna łza spłynęła z tego powodu. A trzecia część, najbliższa pierwotnym źródłom, poświęcona jest miłości we wszystkich jej odmianach. Próbujemy je nazwać, opisać, odmalować, wytańczyć i wyśpiewać, a wciąż co chwila ktoś odkrywa te uczucia po raz pierwszy i ratuje się przed utratą rozumu śpiewem mniej lub bardziej udanym, czasami swoim, a częściej wsłuchując się w arie i piosenki już wykonane przez artystów, kojarząc je z konkretną ukochaną osobą. Ktoś mógłby pomyśleć, że drwię sobie z piękna śpiewu, wskazując na dwa wiązadła głosowe jako na jego źródło. Ale to niesłuszne podejrzenie. Cóż z tego, że cudowne dźwięki wydobywają się dzięki powietrzu przepychanemu przez zaciśnięte mniej lub bardziej wiązadła. One mają tę tajemniczą właściwość, że jak nic innego w człowieku, ani jego ciało w ruchu, ani natchnione pióro, czy genialny pędzel, potrafią ujawnić jego duszę, serce, czy burzę neuronów, jak kto woli nazwać te emocje. Tylko głos ludzki ujęty w karby śpiewu pokazuje światu najpełniej prawdę o osobie, której krtań rezonuje i pozwala przekazać ten rezonans innym. To jest wielka tajemnica sztuki śpiewu w każdej jego odmianie. Można się ukryć ze swoją prawdą za tańczącym ciałem, ale nie można jej ukryć za śpiewającym głosem. W dodatku ciało jest bardziej na zewnątrz naszego „Ja” niż głos i jest mniej posłuszne. A czasami nie ma siły, czy należytej sprawności, by się ruszyć. Natomiast głosu nie można wydobyć z siebie w bardzo rzadkich okolicznościach zdrowotnych. Może być cichy i zachrypnięty, ale wciąż jest nasz. I potrzeba wyśpiewania choćby kilku dźwięków jest silniejsza i chyba bardziej pierwotna. Nie było mnie u zarania ludzkości, więc nie mam pewności, co było pierwsze, ale oglądałem niezwykły film o myszce ryjówce podglądanej z bliska precyzyjną kamerą. Cały dzień myszka pracowała przy budowaniu sobie ścieżek i gniazdka, a wieczorem, kiedy wielki księżyc pojawił się nad łąką, usiadła na wzniesieniu, wyciągnęła ku górze swój długi ryjek i zawyła cieniutko, ale dramatycznie jak wilk. Ten jej śpiew był wstrząsający. Pomyślałem, jak niezwykłą i długą ewolucję przeszło takie małe, proste stworzenie, żeby dotrzeć na szczyt artyzmu jako Maria Callas.
Nie lubimy rozmyślać o ewolucji, bo jest zbyt długa i ślamazarna, jak na miarę naszego życia, ale kiedy spróbujemy ogarnąć ją jednym spojrzeniem od początku do końca, to możemy przeżyć prawdziwy wstrząs doceniając jej cud.
Śpiewacy
Opowiadałem już o tym, że moje pierwsze zauroczenie operą zawdzięczam nieziemskiemu głosowi Bernarda Ładysza. Pierwsze lata pracy w Teatrze Wielkim upłynęły mi w cieniu największego polskiego artysty opery czyli Andrzeja Hiolskiego. Zaszczytem była dla mnie przyjaźń z Bogdanem Paprockim, którego sile ekspresji żaden polski tenor jeszcze nie dorównał. Ta światowej klasy trójka królowała na największej scenie świata przez całą dekadę i tylko draństwo komunistycznych nadzorców naszego sowieckiego więzienia spowodowało, że żaden z nich nie miał szans na karierę w MET, jak ich dzisiejsi koledzy, wspaniali śpiewacy – Piotr Beczała, Mariusz Kwiecień, Tomasz Konieczny, Rafał Siwek, Artur Ruciński, Adam Palka czy Józef Orliński. Jest ich spora grupa nie dlatego, że są lepsi od moich nieżyjących już przyjaciół i dorównują największym na świecie jakimi byli Franco Corelli, Nikołaj Giaurow, czy Ruggero Raimondi. Jest ich tylu, bo wysiłki milionów ich wielbicieli doprowadziły do upadku murów więziennych. Jesteśmy w Europie, gdzie od naszej wschodniej granicy do Portugalii możemy sobie przejechać autem bez zatrzymywania się na godziny celnych odpraw. Możemy dostać się do dowolnego teatru na świecie bez pytania o zgodę urzędnika w Pagarcie, który na biurku miał zawsze telefon do bezpieki. Możemy sobie kupić dom w dowolnym miejscu w Europie i mieszkać tam jak u siebie w Łodzi, czy Koluszkach. To wolność i równouprawnienie wszystkich obywateli zachodniej cywilizacji daje nam poczucie, że gdyby się okazało iż dysponujemy wielkim talentem artystycznym i dajmy na to przepięknym głosem, to tylko od nas samych zależy, czy ten dar natury zmarnujemy, czy nie. I nie dotyczy to tylko śpiewaków operowych. Niezwykły piosenkarz, jakim był Czesław Niemen pod kierunkiem wytrawnego agenta na przykład z Columbia Artists sprzedałby na świecie miliony płyt i mieszkałby w Beverly Hills obok Micka Jaegera, czy Freddiego Mercury. Ale agenci zatrudnieni w Estradzie mieli tyle kompetencji, kontaktów i znajomości języków, co ci z Pagartu. Więc Czesław mieszkał sobie w ukochanej Warszawie i ciułał pieniądze na jakiś droższy sprzęt muzyczny. A mój ukochany kolega Marek Grechuta? Gdzie było takie drugie zjawisko? A kto się nim zajął? Sam się musiał sobą zajmować, co przy jego nadwrażliwości nie mogło się skończyć dobrze. Tak oto wspomnienia o śpiewakach stały się laudacją wolności i wyznaniem gniewu wobec sowieckich sługusów, którzy zapewnili nasze zdyscyplinowanie na spacerniakach RWPG. Ale jest też potrzeba wyrażenia gniewu wobec debili i kanalii głoszących dzisiaj swój „eurosceptycyzm”. Kim trzeba być, żeby dążyć do zmarnowania dorobku całego dwudziestolecia i oddania Polski największemu wrogowi naszego narodu jakim jest Rosja? Ktoś powie, żeby nie zapominać o Niemcach i że Europa jest ich agendą. Ale tak mówić może tylko ktoś, kto Europy nie zna i nie rozumie, że to wspólnota bardzo różnych narodów, zwalczających się od niepamiętnych czasów, a dzisiaj po apokalipsie Drugiej Wojny odmienionych i zbudowanych na nowych pokoleniach, wykształconych na racjonalnym rozumieniu świata i odrzucających fałszywe ideologie głoszone przez oszustów i psychopatycznych przywódców. Oczywiście, że głupota ludzka jest nieśmiertelna i zawsze znajdzie się grono idiotów tęskniących za silną władzą i praniem po pysku słabszych, zwłaszcza jeśli są kobietami. Tak właśnie uważam, że pokusy neofaszystowskie mają swoje podłoże seksualne tak bardzo wspólne z pokusami religijnymi. Bo władza kapłanów też jest podniecająca, kiedy można coś kobietom zakazać, czy nakazać i obserwować jak męczą się w swoich niewolniczych rolach społecznych. Takie to myśli jawią się niekiedy, gdy słucha się wspaniałych śpiewaków i obdarza się ich tą samą miłością, co śpiewaczki, bo miłość jest ponad podziałami płciowymi, ponad podziałami rasowymi i ponad granicami archaicznych państw.
Śpiewaczki
Różnica pomiędzy Marią Callas a „Boską Florence” nie tylko polega na tym, że ta druga fałszowała. Nieczysty dźwięk może się wydarzyć w życiu każdej śpiewaczki. Jedna i druga kochała śpiew tak samo. Jedna i druga ciężko pracowała, żeby opanować niezwykle trudną sztukę wydobywania dźwięków przy pomocy powietrza tłoczonego w szczelinę pomiędzy dwiema maleńkimi strunami głosowymi w krtani. Jedna i druga była marzycielką, której dzieciństwo pełne było magii i lęków małych dziewczynek. Ale życie każdej z nich, ukształtowane przez miliony okoliczności, zbudowało dwie różne osobowości, dwa różne charaktery i dwie różne sumy cierpień. A tajemnica tych dwóch mięśni zwanych strunami głosowymi polega na tym, że wiernie, jak zeznający w sądzie pod przysięgą, przekazują światu prawdę o człowieku, który odważył się wyrazić coś śpiewem. Okazało się, że zupełnie inna jest prawda o wielkiej artystce Marii, a inna o pozbawionej talentu i wyobraźni Florence. Przez trzydzieści lat pracy w operze powtarzałem, że pięknie jest mieć piękny głos, ale do tego, żeby być wspaniałą śpiewaczką, trzeba mieć też bagaż własnych przeżyć i rozumienia świata, by ten głos mógł opowiadać coś więcej, niż zawierają przeważnie banalne libretta operowe. On musi się zmierzyć z genialną muzyką Mozarta, Verdiego, Pucciniego czy Wagnera i przeciwstawić jej swoją osobę żywą i niepowtarzalną. To samo dotyczy artystek śpiewających zupełnie inną muzykę. Amy Winehouse, Janis Joplin, czy Whitney Houston dodawały do swoich piosenek wstrząsającą porcję swoich emocji, a setki ich koleżanek uważały że też mają świetny głos, a z niewiadomych powodów nie daje on takich sukcesów i uwielbienia jakiego się spodziewały. Opera, jazz, czy pop podlegają tym samym prawom artystycznym, które wymagają od śpiewaczek, by prawda o nich przekazywana przy pomocy strun i powietrza była ciekawsza dla słuchających, niż wokalne próby, które przecież każdy podejmuje przy stole biesiadnym, na uroczystościach i meczach, albo w zaciszu własnej łazienki. Ludzie są gotowi zapłacić za słuchanie nawet wielkie pieniądze pod warunkiem, że usłyszą radość, rozkosz, ból, czy melancholię wyrażone tak, jak oni chcieliby wyrazić swoje doznania i emocje, ale nie potrafią. A najszczęśliwsi są wtedy, gdy głos wielkiej śpiewaczki opowiada o cudach miłości tak, że ich własna miłość staje im przed oczami w całej przejmującej okazałości. W znakomitym filmie o „boskiej” Florence jest wzruszająca scena, kiedy pianista, który miał akompaniować w jej lekcji, gra fragment wielkiej muzyki a śpiewaczka siedzi i słucha ze łzami w oczach, bo to właśnie chciałaby wyrazić swoim śpiewem, a przecież zdaje sobie sprawę, że nie potrafi. Te, które potrafią, wzbudzają w nas uczucia, które bez przesady można nazwać miłością. Jeśli kocha się wielkie śpiewaczki, to warto nie przekraczać z nimi progu fizycznej zażyłości. Wtedy jest szansa na „miłość czystą”, która pozwoli podziwiać potęgę ludzkiego głosu bez żadnych zniekształceń spowodowanych wiedzą o słabościach ludzkiego ciała. Dzięki temu mogą być prawdziwymi gwiazdami, których nieosiągalność pozwala nam podziwiać je z daleka i porównywać je do aniołów, nieistniejących w szarej rzeczywistości, a przecież obecnych w wyższym wymiarze sztuki i dostępnych naszym zmysłom inaczej niż zwykłe kobiety. Ta „anielskość” jest szalenie niebezpieczna dla psychicznej równowagi, więc do wszystkich warunków zrobienia prawdziwej kariery, oprócz talentu, pracowitości, szczęścia i nieprzeciętnej osobowości potrzeba jest odporność na uwielbienie. Bardzo szybko można wpaść w samouwielbienie i przekonanie, że głos nigdy nie zawiedzie, że wielbiciele są wierni, a uroda nieprzemijająca. Kiedy okazuje się, że te nadzieje są złudne, niejedna królowa scen operowych, czy estrady wpada w nałogi, psychozy i zadręczanie świata swoją niechcianą już przez nikogo osobą. Najgorsze jest to, że kiedy jakaś gwiazda wpadnie w kłopoty i zapomnienie, zmienna publika nie tylko nie lituje się nad nią, ale uważa tę zmianę losu za sprawiedliwe wyrównanie rażącej nierówności pomiędzy ich szarą masą, a pysznym aniołem. Bywa też, że ci najpodlejsi cieszą się z takiego obrotu koła fortuny.
Autor zdjęcia: Bernard Hermant
