Samotność
Jak pisała wspaniała poetka Halina Poświatowska „Mijam, mijasz, mijamy – a każdy tak samotnie.” A przecież jesteśmy stworzeniami stadnymi. Wyobcowanie się z natury i zdobycze cywilizacji zrodziły w ludzkim świecie, obok wielu innych nieszczęść, prawdziwą plagę samotności. Młode single nie martwią się tym, bo tylko chwilami odczuwają smutek, że nie mają przy sobie bliskiej osoby. Dla starych ludzi, szczególnie tych biednych i schorowanych, samotność jest dotkliwa jak fizyczny ból. Zwłaszcza ci, co mają niby jakąś rodzinę, nawet wychowane w pocie czoła dzieci, ale zostali przez wszystkich z jakiegoś powodu opuszczeni, cierpią okropnie wyglądając jakiegoś dowodu, że się o nich pamięta. Pieski i kotki pomagają to jakoś znosić. Jednak, po długiej tyradzie do ukochanego zwierzątka nachodzi nas okropna refleksja, że ono nie tylko nie odpowie, ale pewnie niczego nie rozumie z naszych zwierzeń Owszem, odwzajemnia uczucia. Nie mamy jednak pewności, czy nie jest to tylko przedłużenie oczekiwania na jedzenie i nadzieja na zapewnienie mu bezpieczeństwa. Samotność dopada każdego, nawet władców otoczonych tłumami, pochlebcami i oddanymi ludźmi gotowymi na każde skinienie. A może właśnie ich samotność jest wprost proporcjonalna do hołdów, jakie towarzyszą im bez przerwy. Są królowie, których otacza prawdziwa miłość podwładnych. Może nie wszystkich, ale przynajmniej większości. Do takich z pewnością należy Królowa Elżbieta, czczona nie tylko z powodu zacnego wieku i najdłuższego na świecie panowania, ale też z racji swoich osobistych zalet szlachetnej pani, których nie podważyły spory z niekompetentnymi księżniczkami. Ich pazerność i rozwydrzenie, tak przedziwnie gorąco popierane przez prosty lud, pozostawiły blizny na wizerunku Królowej, ale kiedy z każdego konfliktu wychodzi zwycięsko, naród kocha ją jeszcze bardziej. A przecież jest samotna, szczególnie teraz, kiedy odszedł jej mąż, tak kłopotliwy, ale najbliższy sercu. Wyobrażam sobie długie chwile, jakie spędza z dala od ludzi, czekając jak każdy stary człowiek na niechybną śmierć. Może wyobraża sobie, bo ma do tego pełne prawo, swój wspaniały pogrzeb i tysiące ludzi pogrążonych we łzach bez żadnego przymusu, jaki towarzyszył żałobie po Stalinie. Bo samotność dyktatorów jest inna. Otoczeni wojskiem i policją domyślają się, że za tą barierą jest morze nienawiści do nich i pragnienie, by odeszli z tego świata jak najszybciej. Myślą, że pewnie też doczekają się po śmierci godnego pochówku w eksponowanym miejscu i salw honorowych. Ale jeśli są tak niekochani, że potem ich pomników będą musiały pilnować uzbrojone oddziały, a większość narodu będzie w swoich domach radośnie świętować kres ponurej dyktatury, to samotność takiego władcy jest z pewnością bolesną ceną, jaką płaci za przywileje i poczucie, że wszystko mu wolno i nikt się nie odważy mu sprzeciwić.
Seks
W mojej debiutanckiej powieści „Boskie życie” zacny ksiądz tłumaczy głównej bohaterce Weronice zagubionej w meandrach dojrzewania że „…związek mężczyzny i kobiety nie oparty na sakramentalnej misji powołania nowego życia jest, prędzej czy później, skazany na niepowodzenie, a w dalszej przyszłości na potępienie wieczne. Nieczystość lubieżnych uciech cielesnych znajduje swoje ostrzegawcze unaocznienie w nieczystości narządów płciowych, które Stwórca tak przemyślnie wyposażył, że normalny człowiek w sposób naturalny reaguje na nie wstrętem. Dlatego właśnie nagość pozostanie na zawsze w czołówce zakazów po to, by człowiek rozpoznawał właściwie cel i jakość swoich uczuć i potrafił oddzielić w sercu swoim miłość od pożądania”. Weronika która właśnie przeżywa swoją pierwszą miłość reaguje na słowa „nieczystość narządów płciowych” z oburzeniem. Czuje się normalnym człowiekiem, ale nie reaguje ze wstrętem na owe narządy. Wręcz przeciwnie. Ta przepaść pomiędzy zdrowym podejściem do nagości, a chorym traktowaniem jej jako źródła zła wszelkiego wydaje się nie do pokonania, mimo rewolucji obyczajowych, wolności seksualnej w krajach cywilizowanych i powszechnej dostępności do pornografii. Wciąż człowiek nie może się uporać z problemami swojej seksualności i popełnia w ich rozwiązywaniu błąd za błędem, odtwarzają starodawne lęki pochodzące z dzieciństwa, bolesnych doświadczeń i legend równie pięknych co nieaktualnych. Bzdury o Stwórcy, który celowo urządził połączenie organów rozmnażania z organami wydalania nieczystości po to, by obrzydzić człowiekowi rozkosz płynącą z podrażnień zakończeń nerwowych wokół tych organów, powtarzane są jak w transie przez pokolenia szamanów, którzy sami w ukryciu doświadczają tych rozkoszy na różne sposoby, a potem zadręczają się poczuciem grzechu i dręczą tym wszystkich dokoła. Wierzący i praktykujący niech mi wybaczą, że zaliczam nasz ojczysty kler do szamanów, ale dają tyle powodów, żeby ich tak traktować, że nie mogę inaczej. To oni są odpowiedzialni za zepchnięcie życia seksualnego do podziemi i piętnowanie go przez rodziców, dziadków i wszystkich krewnych w poczuciu, że tylko to uchroni córki przed niechcianą ciążą. A przecież wynaleźliśmy już sposoby, by się rozmnażać kiedy chcemy, a nie kiedy ślepy los tak zdecyduje. Wynaleźliśmy już sposoby, by mieć pewność ojcostwa, więc nie trzeba żon trzymać w zamknięciu i kamienować je za posiadanie kochanków, chociaż męskie pożądanie zaspokajane jest od początku świata bezkarnie również dzięki najstarszej profesji. Więc może dajmy seksualnym potrzebom zielone światło i przestańmy je traktować jak plagę wszelkich nieczystości. Higiena ciała i jego narządów, coraz powszechniejsza wśród narodów świata, wystarczy, by seks mógł być czysty i radosny. Raczej tak to Stwórca zaprojektował, jeśli mamy wierzyć, że jest mądry i miłujący. I to raczej ludzie z czasem odkryli zalety wierności małżeńskiej i monogamii. Król Salomon miał więcej żon i dzieci, niż się to śniło Mahometowi. Jezus nie miał ich wcale z jakichś jemu tylko znanych powodów. Ale wielożeństwo nie było przez długie wieki grzechem, a potrzeba prokreacji w świecie, gdzie średnia długość życie była o połowę mniejsza niż dzisiaj, rodziła pomysły na zapewnienie jak najliczniejszego potomstwa, niezależnie od rozkoszy seksualnych. Jednak przecież to one właśnie są motorem rozmnażania! Indie przodujące w tej dziedzinie stają się najliczniejszym narodem obok Chin, gdzie posiadanie kilku żon było normą. Żydzi odeszli od zwyczajów Salomona, a dzisiaj z lękiem patrzą na miliony gwałtownie rozmnażających się Arabów, otaczających ich maleńkie państwo. Biała rasa, idąca drogą wytyczoną przez bezdzietnego Jezusa wydaje się być skazana na wymarcie w niedługim czasie, jeśli nie porzuci swojej ideologii pogardy i wstrętu wobec seksu, rzekomo miłej Bogu. Wściekły atak Kościoła pełnego bezdzietnych ofiar celibatu na wszelkie ruchy promujące swobodny seks i edukację dzieci w tej materii wolną od siania lęku, winy i obrzydzenia w sercach dojrzewających w cieniu konfesjonałów dziewcząt i chłopców, nasuwa podejrzenia, że służy zaciemnieniu prawdy o tak licznych krzywdach, jakie wyrządzają ci wrzuceni w nienaturalny tryb życia mężczyźni małym dzieciom uzależnionym od ich opieki. Raczej przydałoby się nauczanie, że seks może pozytywnie kształtować rozwój ludzkości, jeśli tylko wyruguje się z niego przemoc i wykorzystywanie nieletnich, niegotowych jeszcze do korzystania z jego dobrodziejstw. Można przekonać szukających odpowiedzi na zawiłe zagadki seksu, że ważne jest w nim partnerstwo i szacunek dla drugiej osoby, a warunkiem bezwzględnym jest obustronna zgoda na dobranie się do owych tajemniczych narządów wyposażonych przez Stwórcę w niespotykane w innych rejonach ciała zakończenia nerwowe. Ale od tradycji obrzezania dziewczynek po całkowitą tolerancję dla parad równości, gdzie nikt nikomu nie czyni krzywdy droga jeszcze daleka. Może jesteśmy w połowie, ale zobaczycie z jaką nienawiścią odezwą się komentarze na ten wpis, żeby zdać sobie sprawę, że to jeszcze nie za naszego życia powróci naturalny spokój w tej sferze i przekonanie, że to indywidualna sprawa każdego człowieka, w jaki sposób osiąga rozkosz.
Sekta
Moja nienawiść do tej formy wspólnego odczuwania, myślenia i działania nie bierze się tylko z pobudek osobistych. Byłem kiedyś żonaty z kobietą, która mimo wielkich talentów i silnej osobowości, wiele lat później po rozstaniu ze mną, uległa magii pewnej sekty. Wciągnęła się w jej ideologię, poddała się wpływom oszusta kierującego grupą fanatyków i zagubiła się całkowicie w irracjonalnym świecie emocji, bredni pseudofilozoficznych i wiary w nadprzyrodzone moce. Jej niedoskonały umysł uległ zwichnięciu, straciła kontakt z rzeczywistością, bliskimi, swoim zdrowiem i w końcu zmarła samotna i zrozpaczona. Takich ofiar manipulacji ludźmi jest ostatnio coraz więcej, bo żyjemy w dobie kryzysu zaufania do nauki, która wciąż nie odpowiedziała na wszystkie pytania, nie dała nam glejtu na uzyskanie szczęścia i przede wszystkim nie zapewniła ochrony przed śmiercią. Antyrozumowcy proponują więc ludziom drogę na skróty. Zastępy obłąkanych, albo całkiem zdrowych na umyśle, ale cynicznych i sprytnych ideologów poczynają sobie coraz śmielej w atmosferze lęków ogarniających ginącą planetę i masy ludzkie, przerażone zachwianiem się porządku, jaki jednak panował w przodujących krajach globu. Mozolne budowanie tego porządku zapoczątkowali Grecy pół tysiąca lat przed Chrystusem, który też zaproponował drogę na skróty, ale przynajmniej nic nie wiadomo o tym, by wykorzystywał i krzywdził swoich wyznawców. A to zdarza się wielu innym fałszywym prorokom i moja nienawiść do sekt wszelkiego rodzaju bierze się właśnie stąd, że szubrawcy korzystają z lęku i rozpaczy maluczkich i obdzierają ich z dóbr wszelkich, materialnych i duchowych. Traktują ich jak zwierzynę łowną, albo hodowlaną, dzięki której pasą swoje brzuchy, zaspokajają żądze panowania, chwały i wreszcie tę pospolitą żądzę seksualnego posiadania bezbronnych istot płci obojga. Zdarzają się wśród nich sadyści, którzy znęcają się nad wyznawcami zadając im ból i tortury. Wreszcie bywają i tacy, których satysfakcjonuje zbiorowe samobójstwo, kiedy wierni oddają swoje i swoich dzieci życie, towarzysząc w śmierci obłąkanemu przywódcy, by udowodnić miłość do niego i bezwzględne posłuszeństwo. Może nie powinienem potępiać takiego aktu? Może dla wyznawców większą rozkoszą i szczęściem jest ofiarowanie swego nędznego żywota jakiejś idei, czy domniemanej potędze, niż kontynuowanie egzystencji w strachu i łzach. A przecież chodzi o to, żeby w życiu zaznać szczęścia, chociaż przez chwilę. Na tym polega siła sekty, że jak alkohol daje szczęście i uzależnia od niego. Dlatego jest tak niebezpieczna i jak alkoholizm powinna być zwalczana, bo rujnuje istotę ludzką na wszystkich jej poziomach, dając w zamian owo upragnione szczęście – sztuczne ożywienie emocjonalne z wyłączeniem racjonalnej analizy i samooceny. Daje złudzenie przynależności do wspólnoty lepszej od innych wspólnot. Jest się wtedy w gronie wybrańców. Jest się kimś ważnym i mądrzejszym, bo wtajemniczonym w sekrety bractwa. Żałosne to i straszne dla postronnych, ale dlatego sekta musi być otoczona murem i niedostępna dla bezdusznych obserwatorów. Tym się różni od innych transparentnych organizacji ludzkich. Ciekawe, że to zamknięcie w bańce tajemnicy i poczucia wyższości nad światem rodzi w sekciarzach szczególną agresję i potrzebę zniszczenia wszystkiego, co jest inne, obce, nie poddające się regułom wyznaczonym przez przywódcę, czy tradycję sekty. To chyba nosi znamiona choroby.
Serce
Jego błogosławiona i jednocześnie natrętna obecność trwa przez całe życie. Bicie dzień i noc, w które wsłuchujemy się z lękiem, że pewnego dnia zapadnie cisza. Lęk o każdy ból, kłucie, czy zmianę rytmu, bo przecież to może być znak, że życie dobiegło końca. Statystyki mówią nam, że ten niestrudzony towarzysz jest jednocześnie niebezpiecznym wrogiem, bo to on najczęściej zabija. Ale nie będę się tutaj znęcał nad sercem, tylko na jego przykładzie chcę podziwiać potęgę mitu w ludzkim świecie. Dzisiaj wiemy, że serce jest tylko pompą mięśniową posłuszną bodźcom elektrycznym przesyłanym z głębin mózgu, gdzie zapadają decyzje niezależne od naszej świadomości. Kiedyś, gdy ludzie odczuwali jego istnienie jak by był żywym stworzeniem w głębi piersi, przypisywali mu siedlisko swoich stanów emocjonalnych, bo przecież kiedy je przeżywali, serce biło szybciej pod wpływem gniewu, podniecenia, czy strachu. Szczególnie miłość była okolicznością kojarzoną z sercem od niepamiętnych czasów. To w nim się rodziła i umierała w przekonaniu wszystkich, a po odkryciu, do czego naprawdę służy serce, wciąż w przekonaniu większości, bo wyedukowana należycie zawsze była mniejszość. I tak serduszko stało się symbolem uczuć, a przebite strzałą Kupidyna, czy Amora, jak kto woli, symbolem gorącej miłości niezależnej od naszej woli. Mowa ciała zawiera wiele gestów związanych z sercem, dzięki którym bez słów okazujemy uczucia, a w chwilach uroczystych często składamy przysięgi z ręką na sercu, chociaż nasza pompka nie ma o przysięgach, uczuciach, czy jakiejkolwiek prawdzie, żadnego pojęcia. O niczym nie ma pojęcia. Jest jak biceps, albo triceps, który na znak elektrycznego impulsu może się skurczyć, lub rozkurczyć. Owszem, jako pompka jest nieco bardziej skomplikowana, niż pojedynczy mięsień. Ma komory, przedsionki, zastawki i niespożytą wytrzymałość, bo gdyby taki biceps musiał pracować dzień i noc przez całe życie, to jego ból byłby nieznośny. Ale mimo tej skomplikowanej budowy nie powstają w sercu żadne uczucia, żadne emocje, czy myśli. Siedliskiem tych wszystkich cudów jest galaretowata szara masa pod sklepieniem czaszki i tylko ona wie coś o miłości, gniewie, patriotyzmie, honorze, odwadze i strachu. Tylko ona jest godna, by ją uznać za prawdziwe źródło naszego człowieczeństwa. Tylko jak z tej cicho pracującej dzień i noc galarety, brzydkiej i w dodatku nie czującej żadnego bólu, nawet jeśli się ją przy otwartej czaszce dotknie skalpelem, uczynić piękny symbol, nadający się na przykład jako emotka do wysłania ukochanej osobie? A Walentynki? Jak uczcić ten dzień zakochanych takim prawdziwym obrazkiem siedziby naszej miłości? Kształt i kolor wizerunku serca uczyniły z niego chyba na zawsze znak tego, co dzieje się wyłącznie w mózgu. Prawda anatomiczna nie ma tu żadnego znaczenia. No może dla nielicznych sfrustrowanych oszustwami edukacyjnymi, jak ja, ma to jakieś znaczenie. Większość nie zastanawia się nad prawdą o zjawiskach. Żyje w świecie mitów i symboli, bo one są wygodne, proste i ładne. Leżymy na kocyku w trawie, czy na plaży i podziwiamy opalające nas niebezpiecznie słoneczko jako Dobrodzieja tego świata, który wędruje sobie po niebie. A to przecież ogromna kula ognia, niewyobrażalnie odległa. A to niebo, to przecież tylko 10 kilometrowy pas atmosfery, za którym dalej jest czarna otchłań. A pod nami nie tylko kocyk i trawka, ale też 10 kilometrowy pas twardej ziemi pod którym mieści się prawie 13 tysięcy kilometrów roztopionej lawy. Teoria, że samo centrum planety jest twardą żelazną kulą wcale nie uspokaja, jeśli się dobrze zastanowić. Żyjemy więc pomiędzy tymi 10 kilometrami wzwyż i w głąb upierając się że Bóg rozpiął ten piękny nieboskłon specjalnie dla nas nad ziemią, która została nam dana na zawsze, a dla niektórych do dzisiaj wciąż jest płaska. Potęga mitu jest mocniejsza niż prawda naukowa i większość ludzi nigdy nie pogodzi się, że życie jest tylko przejściową formą istnienia samolubnego genu z jego potrzebą replikacji. On nie dba o swoją siedzibę, która rozpada się po śmierci w proch, a jej atomy łączą się z materią świata tego tutaj, bo do żadnego innego nie aspirują. Na szczęście nasza wspomniana szara galaretka potrafi nie tylko generować uczucia, ale też poezję i tworzy piękne mity, pomocne w przetrwaniu pełnym smutków zaprawionych odrobiną radości. To mózg ratuje nas przed zwierzęcym przemijaniem bez celu i tworzy piękno takie jak muzyka, taniec, śpiew, mądre wiersze i niewesołe zapiski, jak te o sercu.
Solidarność
Kiedyś namawiałem prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, żeby z okazji jubileuszu powstania Solidarności nadać Pałacowi Kultury jej imię i urządzić w sali Kongresowej wielki koncert, na którym spotkaliby się wszyscy założyciele i działacze Solidarności. Wierzyłem, że to słowo to dużo więcej niż nazwa związku. Wierzyłem i wierzę nadal, że hasło odwiecznej solidarności ludzi dobrej woli zostało w Polsce ucieleśnione na niespotykaną skalę i w nadzwyczajnie pięknej formie. Uważam, że to specyficzny wkład mojej Ojczyzny do dziejów Europy i innych kontynentów. Popularność Lecha Wałęsy na całym świecie była symbolicznym potwierdzeniem wagi tego wkładu i żadne manipulacje nie są w stanie sfałszować tej prawdy. To były wielkie chwile jedności narodowej nie tylko tych dziesięciu milionów zapisanych do organizacji i noszących znaczek z czerwonym napisem i powiewającą nad nim chorągiewką. To była wspólnota poglądów, wartości i nienawiści do garstki łajdaków oraz pozostałej masy zastraszonych i przekupionych miernot. Nigdy nie zapomnę wzruszenia, kiedy stojąc na dachu przy placu Komuny w czasie pogrzebu Jerzego Popiełuszki, bohatera zamordowanego przez dyktaturę rękami ubecji, patrzyłem na niesamowite morze ludzkich głów pode mną i słyszałem ryk stu tysięcy gardeł „so-li-darność, so-li-darność…” Nauczyłem się wtedy raz na zawsze, że o sile narodu świadczy jego zdolność do jednoczenia się w obliczu zła.
Solidarność to był nie tylko gniew ludu, ale też wzajemna pomoc w opresji. Obrona słabszych, wymiana informacji o prześladowanych, uporczywe nękanie władzy domaganiem się przestrzegania prawa – wiele takich postulatów stało się niezmiennym kanonem działań wobec przemocy państwa pod każdą szerokością geograficzną. Sama nazwa przylgnęła na stałe do związku zawodowego opanowanego z czasem przez karierowiczów i demagogów wmawiających ludziom, że są obrońcami ich godności i zarobków. Znałem wielu działaczy związkowych. Część z nich wierzyła w swoją misję i służyła Solidarności uczciwie i z poświęceniem. Jednak politycy nie pozwolili na „samorządność i niezależność” wpisaną do statutu. Dzisiaj to są puste słowa. Wydawało się, że ta pustka grozi też słowu „solidarność”. A jednak idee zawarte w tym haśle okazały się nieśmiertelne. Pojawiło się wiele odmian Solidarności. Używa tego słowa Unia Europejska na określenie słusznej jedności zwaśnionych od wieków państw i narodów. Używają tego opozycjoniści na Białorusi i w Rosji. Używamy go w naszej Ojczyźnie, gdzie opór wobec opresyjnych działań jest wciąż aktualny i ma piękną tradycję. Zaimponowała mi niezłomna solidarność prześladowanych uporczywie sędziów. Wczoraj zatryumfowała symboliczna solidarność pomiędzy Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy a Strajkiem Kobiet. Wściekłość władzy z tego powodu pokazała, że Solidarność jako ruch społeczeństwa obywatelskiego działa niezawodnie. Oby tak było zawsze.
Spokój
Już Słowacki w słynnym wierszu „Uspokojenie” rozpoczynającym się od słów „Jest u nas kolumna w Warszawie…” ostrzega przed ułudą spokoju i poczucia bezpieczeństwa w czasach bezkrwawego dobrobytu. Dzisiaj w dniach świętowania i obżarstwa ludzie pragną, żeby dać im spokój z ostrzeżeniami, przypominaniem o zagrożeniach i mobilizowaniem sumień. Religia „świętego spokoju” panuje w sercach ponad różnymi wyznaniami i zbiorowymi praktykami oddawania czci bogom. Coraz częściej ludzie życzą sobie Spokojnych i Zdrowych Świąt. Pragnienie, by się wreszcie przestać, choć na jakiś czas, lękać i denerwować, jest tak powszechne, że każdy, kto oferuje jakiś sposób na wymazanie z pamięci niepokojących myśli, wspomnień, czy obaw otaczany jest wdzięcznością, obsypany lajkami i wynoszony w górę w rankingach zaufania. Na szczęście nie wszyscy ulegają tej psychozie kultywowania spokoju, jako największego dobra, jakim może się cieszyć człowiek w swoim krótkim życiu. Strażnicy sumień bez wytchnienia przypominają o tym, że istnieją ważniejsze obowiązki niż trwanie w błogim poczuciu, że wszystko zmierza ku dobremu. Mimo potępienia, powszechnej niechęci i oskarżeń o jakieś niecne pobudki kierujące tymi, co burzą społeczny spokój, zawsze znajdą się tacy, którzy nie pozwalają zapomnieć o tym, ile zła istnieje wokół nas, za które ponosimy odpowiedzialność jeśli nie bezpośrednią, to taką jaka wynika z obojętności i zwykłego milczenia. Los Niespokojnych bywa nie do pozazdroszczenia. Najwybitniejsi z nich często kończą w więzieniach, bo każda władza dba o to, by „religia świętego spokoju” panowała w sercach poddanych i kierowała ich wdzięczność za ten spokój ku władcom dbającym o wyciszanie pytań, pretensji i wątpliwości. W historii Polski takim symbolicznym więźniem był Walerian Łukasiński trzymany 40 lat w odosobnieniu i nieludzkich warunkach, żeby jego niezgoda na panujący spokój została wyciszona i zapomniana. Takim więźniem w czasach mojej młodości był Adam Michnik, który mojemu pokoleniu nie pozwolił pogrążyć się w błogiej akceptacji istniejącego systemu i który przez całe swoje długie życie budzi sumienia Polaków swoim „rozrabianiem”, kiedy większość rozrabiać już nie chce. Dzisiaj takimi więźniami są Andżelika Borys i Andrzej Poczobut, o których w wielu polskich domach myśli się, rozmawia przy wigilii, tak jak o umierających w lesie przygranicznym oszukanych przez reżim Łukaszenki migrantach. Dla mnie osobiście takim więźniem, o którym nie wolno zapomnieć, jest Aleksiej Nawalny, który zamiast świętego spokoju na emigracji wybrał powrót do imperium Putina, żeby budzenie sumień, jakie uważa za swój obowiązek, miało rzetelne zaplecze w jego cierpieniach. Oderwany od rodziny, wyniszczony i ciężko chory po próbie otrucia trwa na swoim posterunku, i to o nim myślałem przy moim stole wigilijnym siedząc bezpieczny i spokojny wśród swojej rodziny. Miałem przed oczami jego pożegnanie z żoną na lotnisku, jego serce jakie pokazywał jej złożonymi dłońmi ze szklanej klatki sądowej i o liście przesłanym z więzienia. Fotografię tego listu zostawiam tu na cześć tego wielkiego człowieka i wielu takich jak on.
Starość
Kiedyś nie było aż takich z nią problemów. Rzadko kto dożywał sędziwego wieku. Dzisiaj starych ludzi jest tyle ile reszty, więc utrzymywanie ich, leczenie i wysłuchiwanie to poważny kłopot. Oczywiście, że należy nam się opieka po długich latach pracy i utrzymywania poprzednich pokoleń. Mniej oczywiste, że należy nam się automatycznie szacunek z racji wieku. Moim zdaniem na szacunek trzeba sobie zasłużyć i nie wystarcza długo żyć, tylko trzeba żyć godziwie, a z tym wielu ma przecież problem. Nie czuję obowiązku szanowania kanalii, choćby dożyła stu lat. Widzę jak starcy opanowali świat i kierują nim egoistycznie, dzięki bogactwu, wpływom i władzy, jaką nie zawsze zdobyli uczciwie i zgodnie z wolą większości. Utrzymuje się na świecie duża ilość paskudnych dziadów, których żądza przetrwania kosztuje miliony ludzi zbyt wiele. Skrajnym przykładem takiego dziadygi jest dyktator Białorusi, ale przecież ani w przeszłości, ani teraz , ani w przyszłości jego postawa, metody, kłamstwa i wszelkie obrzydliwości nie są niczym wyjątkowym. Patriarchat światowy wykształcił wiele narzędzi ucisku i jeszcze długo banki, kościoły, korporacje i parlamenty będą domeną siwych dziadersów, którzy wykorzystują wszystko, by nie wypuszczać cugli z rąk i poganiać uzależnione od ich władzy tłumy do wytężonej pracy. Czasem tłum się zbuntuje i rozprawi się z satrapą jak Rumuni, ale to zdarza się rzadko. Starcy u szczytów władzy dysponują takimi środkami i narzędziami utrzymywania posłuszeństwa, że zorganizowanie buntu dzisiaj, wobec doskonałych środków inwigilacji, wydaje się niemożliwe. Na szczęście, nam starym ludziom, zegar nieubłaganie wydzwania bliską godzinę kresu wędrówki, więc nie ma co się łudzić, że dominacja nad światem będzie trwała wiecznie. Te ostatnie godziny wcale nie są tak godne pozazdroszczenia, jak to się niektórym wydaje. Nękają nas następcy, spadkobiercy, dziedzice tronów i setki chorób. Codzienne przebudzenie wiąże się z jakimś nowym bólem fizycznym i duchową troską. Coraz częściej rozmyślamy o śmierci i boimy się, że będzie nas kroiła długo zamiast pozbawić głowy jednym machnięciem kosy. Rozstajemy się każdego dnia z jakimś kolejnym złudzeniem, bliską osobą, siłą mięśni i wydolnością oddechową. Rozstajemy się z rozkoszami obcowania z drugim człowiekiem. Kobiety wypierają swoje wspomnienia o nich, stając się cnotliwymi matronami, a większość samców odwrotnie, czepia się wspomnień, mitologizuje swoje dawne osiągnięcia i poszukuje nowych, chociaż wstyd ujawniać swoje pragnienia z tym wyglądem do jakiego się dojrzało. Wszystko to sprawia, że starość z dnia na dzień staje się coraz bardziej nieznośna i jak pisał nasz największy poeta Zbigniew Herbert „rankiem mgły coraz cięższe, łysieje powietrze…” Aż nadchodzą takie dni, że stajemy się cichymi zwolennikami eutanazji, bo przepaść między wcieleniem piękna i młodości jakim był Tadzio z filmu „Śmierć w Wenecji”, a jego wyglądem dzisiaj, dla wielu z nas staje się nie do wytrzymania. Pozazdrościć można tylko tym świętym starcom, którzy zachowali pogodę ducha i dobroć serca do końca. Nie jest ich wielu, ale jednak są, i ich przykład powinien stać się latarnią morską na wzburzonych wodach powolnego umierania i degradacji cielesnej. Trzymać się mądrego ducha i pełnego humoru dystansu do własnych boleści – oto jest zadanie dla każdego dzielnego człowieka. Czego i Wam wszystkim życzę.
Strach
Wciąż nie dość szacunku do Karola Darwina i jego przełomowego odkrycia praw ewolucji. Obrońcy godności ludzkiej oburzają się na prawdę naukową, że pochodzimy od małpy i wysuwają setki argumentów, że to niemożliwe. Jako w miarę wykształcona małpa jednak przyznaję się, że moje wieloletnie przywiązanie do biblijnej wersji powstania człowieka, wiara w istnienie czegoś, co potocznie nazywamy duszą i wreszcie wspomniana już godność – wszystko to uległo zachwianiu dzięki żelaznej logice i dowodom naukowym ewolucjonistów z genialnym Dawkinsem na końcu ich sztafety i pomogło dotrzeć do prawdy, kim faktycznie jestem. Dzięki temu mocniej pokochałem zwierzęta i lepiej je rozumiem, niż w czasach, kiedy uważałem swojego kotka, czy psa za bezduszne istoty niższe. Obserwuję więc ze zdumieniem nie tylko odkrycia podobnych genotypów z minimalną różnicą ludzkich od świńskich, ale też wstrząsające podobieństwa psychologiczne pomiędzy nami, a stadami innych gatunków. Taką wspólną cechą, jaka mnie ostatnio fascynuje jest strach. Wiadomo, że bez niego żadna żywa istota nie pożyłaby długo. Decyduje o naszych instynktownych wyborach dotyczących pokarmu, przemieszczania się, reagowania na zagrożenia żywiołów i dobierania partnerów. Decyduje też o potrzebie trzymania się jakiegoś ludzkiego stada, bo pochodząc od małpy jesteśmy stworzeniem zdecydowanie stadnym. W dodatku nie jesteśmy stadem drapieżników, chociaż i takie się zdarzają, ale raczej zwierząt płochliwych, skłonnych do powierzenia losu silnym przywódcom. W sytuacji realnego zagrożenia garniemy się zbiorowo do zaufanego przewodnika, wodza, pasterza, czy kogoś, w kogo moc wierzymy. W przyrodzie to naturalne i nie warto by było o tym pisać, bo setki mądrych ksiąg już powstały na ten temat. Jednak dostrzegam w ludzkiej historii pewną osobliwość związaną z kategorią strachu. Oto są przywódcy, pasterze, wodzowie i czy inne tego typu osobniki, które po to, by spokojnie rządzić stadem wzniecają strach wobec zagrożeń, które realnie nie istnieją. W mojej Ojczyźnie stało się to ostatnio prawdziwą plagą. Wystraszone, znerwicowane tłumy boją się wymyślonych przez spryciarzy klęsk i wrogów tak powszechnie, że same potęgują złe wieści dzieląc się między sobą strachem i powodując, że wodzowie i pasterze bezkarnie manipulują narodem i, nakłoniwszy go by właśnie ich wybrał i powierzył im rządy, grabią przerażoną gawiedź, szczują jednych na drugich, wymyślają rzekomych wrogów, jak na przykład mówiących inaczej, modlących się inaczej, kochających inaczej, czy nawet wyglądających inaczej, niż reszta stada. To wydaje mi się jeszcze straszniejsze niż wrogowie prawdziwi, których przecież w świecie nie brak. To podsycanie strachu stało się najskuteczniejszym narzędziem w rękach cwaniaków, którzy też działają pod wpływem strachu, że ich oszustwa wyjdą na jaw i zostaną w końcu ukarane. I tak strach stał się naczelną emocją narodu, który już tyle razy w historii dawał dowody wspaniałej odwagi. Ostatnim takim przejawem odwagi mojego stada był bunt kobiet wobec tchórzliwych oprawców i demagogów. Ale przemoc jednak ten bunt poskromiła. Strach powrócił. Mam nadzieję, że nie na długo.
Szacunek
Ostatnio w ramach poprawności politycznej często używa się zdania „szanuję twoje poglądy, ale…” po czym następuje polemika, w której te szanowane poglądy zostają podważone, ośmieszone i sprowadzone do absurdu. A przecież szacunek to sprawa poważna i nie warto tym uczuciem szafować. Szanujemy ludzi starszych, szczególnie staruszki, które wielu utożsamia z najdroższą na świecie matczyną opieką. Ale jeśli szanuję Babcię Kasię za jej odwagę i prawość, a nie szanuję jej rówieśniczek wrzeszczących na korytarzu sądu „prostytutki!” pod adresem nieletnich i niepełnosprawnych dziewczynek, które molestował drań w sutannie, prowadzony na rozprawę z towarzyszącymi mu okrzykami tych pań „przejście dla świętego!”, to nie mogę ogólnie stwierdzić, że szanuję starsze kobiety. To samo dotyczy dziadków i innych grup wiekowych. Obejmowanie swoim szacunkiem całej zbiorowości, czy narodu bez wyszczególnienia konkretnych osób, których zalety zdołaliśmy poznać, nie jest chyba do końca uczciwe. Oczywiście jeszcze mniej uczciwe jest potępianie jakiejś społeczności sprowadzonej do jednego mianownika narodowego, rasowego, czy wyznaniowego. Uogólnianie jest zawsze nadużyciem, jeśli nie poparte jest wiedzą o indywidualnych cechach zgrupowanych w naszym wartościowaniu osobników. Wiadomo, że to wymaga wysiłku i staranności, ale można przecież oszczędniej gospodarować naszymi emocjami, które, jeśli szanujemy samych siebie, powinny być zalążkiem konkretnych działań, skoro nazwy naszych uczuć nie mają być tylko pustymi słowami. Zdarzają się wspaniali ludzie, którzy deklarując swój „szacunek dla prostego człowieka”, dają temu świadectwo, pomagając każdemu w potrzebie i promieniując dobrymi uczynkami, bez względu na to, kogo napotkają. Jednak większość z nas jest nader skąpa w czynieniu dobra innym ludziom, bo czuje do nich niechęć podszytą lękiem. Nie należy więc mówić o ogólnym szacunku do ludzi, tylko powinno się zawężać możliwie precyzyjnie swoją deklarację do tych, wobec których rzeczywiście moglibyśmy uczynić coś dobrego, by udowodnić swoje pozytywne emocje. Jeśli kogoś szanuję, to gotów jestem mu pomóc tyle, ile mogę i potrafię. Jeśli mijam go obojętnie, kiedy jest w potrzebie, to znaczy, że nie szanuję go, bo widocznie nie widzę do tego powodów. Obowiązkiem w naszej kulturze jest szacunek dla zmarłych. Zawsze mnie nurtował niepokój, czy sam fakt, że ktoś zakończył życie, jest wystarczającym powodem, by obdarzyć go szacunkiem, chociaż ten konkretny człowiek, kiedy żył, budził moje negatywne emocje i uważałem go za łajdaka. Niedawno odbył się pogrzeb arcyłotra, którego chowano z honorami, bo tego wymagała aura polityczna wokół jego osoby. Więc taki udawany szacunek na użytek publiczny wszedł nam już głęboko w krew i stąd nadużywanie szacunku w fałszywym kontekście jest zjawiskiem powszechnym. To nikogo nie dziwi, a więc nie zachęca do traktowania tego słowa z należytą mu powagą. Iluż to było władców chowanych z wielką pompą i szacunkiem, a nawet rozpaczą tłumów, a po jakimś czasie opluwanych powszechnie, strącanych z pomników, a nawet wydobywanych z grobu i przenoszonych w mniej godne miejsca, a w dawnych czasach wręcz wrzucanych na przykład do Tybru. Szacunek trwały demonstrujemy w budowaniu i urządzaniu muzeów wielkich ludzi. Zawsze z czcią i wzruszeniem zwiedzam taki dom, w którym mieszkał i tworzył wielki człowiek. Nawet jeśli spędził w nim tylko kilka pierwszych lat życia, jak Chopin w Żelazowej Woli. Często z bólem serca oglądam dom Wyspiańskiego w Krakowie. Może teraz jest wyremontowany, bo byłem tam kilka lat temu. Wtedy to była ruina urągająca deklaracjom szacunku wobec autora „Wesela”, największego tekstu teatru polskiego. Ostatnio natknąłem się na fotografię przedstawiającą dom, w którym przez całe życie mieszkał i pisał największy filozof w historii tej dyscypliny umysłowej, czyli Immanuel Kant. Kaliningrad nazwano imieniem jednego z bolszewickich dygnitarzy, zamiast nazwać to miasto od imienia najsłynniejszego obywatela ówczesnego Królewca, z którego Kant nie ruszył się nigdzie przez całe swoje długie życie. Poczułem fizyczny ból, że Rosjanie nie uszanowali go na tyle, by miał tam swoje muzeum, do którego pielgrzymowaliby wielbiciele jego książek z całego świata. Jedyne, co mogłem zrobić w tej sprawie, było napisanie listu do władz miasta, z prośbą, by doceniły skarb znajdujący się na ich terenie. Odpowiedzi nie było, a ja mogłem uczcić pamięć o wielkim filozofie jedynie przeczytaniem raz jeszcze „Krytyki czystego rozumu”, co gorąco polecam każdemu miłującemu mądrość, czyli Sophię.
Szatan
Kto wie, czy to nie największy celebryta mitologii dawnej i najnowszej. Popularnością przewyższa Jezusa, Buddę i Mahometa. Jest obecny we wszystkich religiach od prastarych kultów animalistycznych po dzisiejsze nowoczesne sekty scjentologów. Niezliczone rzesze ludzi dałoby się poćwiartować za wiarę w jego istnienie, a popkultura filmowa kontynuuje intuicje i wyobrażenia wykreowane przez tysiące wybitnych artystów wszystkich minionych epok. Dla mnie najbardziej przejmująco nazwał szatana Mickiewicz w „Dziadach” pisząc o nim „Boga nieprzyjaciel stary…”
Wizerunków ma niezliczoną ilość od zwierzęcych kombinacji rogatego pyska wykrzywionego wściekłością, poprzez takie pomysły jak Czarny Łabędź Czajkowskiego, po piękną twarz Emmanuelle Seigner z genialnego dzieła Romana Polańskiego. Może jest tak, że każdy wyobraża go sobie według własnych lęków i obsesji. Nawet ci, co nie wierzą w jego istnienie, próbują go sobie wizualizować zgodnie ze swoim talentem. Ta potrzeba stworzenia wizerunku zła obecnego w każdym ludzkim życiu jest próbą odpowiedzi na zagadkę jego pochodzenia, jaka dręczy człowieka od niepamiętnych czasów. Tak więc najwięcej portretów ma osobnik, którego nikt nigdy nie widział i który w myśl wiedzy naukowej nigdy nie istniał. Święty Augustyn zdumiewał się, jak to możliwe, że dążąc ku dobru fascynuje się złem. I dzisiaj zdumiewa nas ilość wyznawców szatana, liczne odmiany jego kultu i próby upodabniania się do jego ewentualnego wyglądu, tak liczne wśród młodzieży buntującej się przeciw porządkowi trzymającemu świat w ryzach. Dzieciaki cierpiące w samotności z powodu licznych lęków malują się, tatuują, obwieszają się atrybutami grozy, by w grupie sugerować, że są po stronie ciemnych mocy i sieją postrach wśród rówieśników z sąsiedniego podwórka, czy wrogiego klubu piłkarskiego. Agresja, bójki i naturalne odruchy stosowania przemocy, również tej internetowej, ozdabiają estetyką zaczerpniętą z satanistycznej ikonografii, która usprawiedliwia moralny zamęt panujący w ich głowach. A przecież nie tylko nie ma szatana, ale nie ma też takiego bytu jak ogólne zło, czyli mityczna ciemna strona mocy. Każdy przypadek wystąpienia zła trzeba traktować odrębnie, dociekać jego źródeł i ewentualnie piętnować je i karać, jeśli wyjaśnimy rzetelnie jego istotę. Inne jest zło jako naruszenie norm społecznych od tak powszechnego przekroczenia przepisów drogowych, po zdradę wspólnoty, szczególnie w jej skali państwowej, za co kiedyś groziła kara śmierci. Inne natomiast jest zło polegające na wyrządzeniu krzywdy zwierzęciu, lub drugiemu człowiekowi. Tu skala wyjaśnień jest ogromna. Stąd tak istotna jest rola sędziów, którzy niedoskonale, ale jednak jakoś próbują ocenić winę i ukarać złoczyńcę, jeśli nie ma dość wiarygodnego usprawiedliwienia. Są też sytuacje, kiedy zło nie znajduje żadnego usprawiedliwienia. Taką jest fakt skrzywdzenia dziecka, obojętnie w jaki sposób. Bicie czy gwałt powinno w takich wypadkach być karane najsurowiej jak się da. I w tych przypadkach zdarza się, szczególnie wśród molestujących dzieci kapłanów, że odwołują się oni do szatana jako prawdziwego sprawcy ich czynu. Niektórzy nawet szczerze wierzą, że ta niepojęta dla nich potrzeba seksualnego zaspokojenia na bezbronnym dziecku została wymuszona przez bestię o rogatym pysku, czy też węża, który był pierwszym wizerunkiem szatana wykreowanym przez pustynnych pasterzy, tak często zagrożonych przez ten gatunek zwierzęcia. A może niektórzy z nich widzą „nieprzyjaciela Boga” jako słynne oko Saurona tak bardzo przypominające monstrualny narząd kobiecy w kultowym filmie o władcach pierścienia zniszczonego w końcu przez bohaterskich chłopczyków zwanych Hobbitami. Tropienie zła i przypisywanie jego stworzenia Szatanowi przybrało w naszej cywilizacji już tak pokrętne formy, że większość ludzi gubi się w tej problematyce i nie jest w stanie zaufać nikomu, kto próbuje odczarować te brednie i skierować uwagę na nasze własne nieprzemyślane, czy wynikające z paskudnych upodobań czyny. A przecież innej drogi nie ma.
Autor zdjęcia: Olha Ivanova
