Osiem lat temu, kiedy dzielni chłopcy z Teksasu i najemnicy z Blackwater instalowali demokrację w Iraku, gospodarka miała na wieki wieków rosnąć dzięki cudotwórczym zdolnościom Alana Greenspana, a amerykańska doktryna obronna zakładała, że armia USA ma być silniejsza od wszystkich pozostałych armii świata razem wziętych, David Frum i Richard Perle znaleźli sposób na trwałą eliminację zła ze świata. Wśród koniecznych działań neokonserwatywni ideolodzy poprzedniej republikańskiej administracji wymienili przyznanie, iż Francja wcale nie jest przyjacielem Ameryki. Paryż nie krył się przecież ani ze swoimi wątpliwościami na temat Iraku, ani z ambicją ściślejszej politycznej integracji Europy. Co z tego przyznania miało wynikać do końca nie wiadomo, ale Francuzi powinni byli mieć się na baczności.
Kilkanaście pierdylionów dolarów później (upowszechnienie tej poręcznej miary wielkości jest niewątpliwym wkładem prof. Rybińskiego w rozwój myśli ekonomicznej), sprawy przestały być równie proste. Jedną z niewielu kwestii, w których prawicowa Tea Party zgadza się z lewicowymi okupantami Wall Street, jest to, że USA powinny wydawać mniej na wojsko. Motywacje są oczywiście różne, ale rządzący demokraci, a nawet duża część republikanów są tego samego zdania. Sprawa wydaje się więc przesądzona. Równocześnie, jak donoszą dobrze poinformowane źródła, Amerykanie są pod dużym wrażeniem libijskiej operacji: mimo reklamowych chwytów Sarkozyego i Camerona, po raz kolejny okazali się „niezbędnym narodem” – i szczerze mówiąc, mają tej niezbędności dość.
Stąd jasne przesłanie, z jakim przyjechali do Warszawy przedstawiciele centrum analitycznego działającego przy Departamencie Obrony: w czasach kryzysu, kiedy USA nie będą mogły wydawać na wspólne transatlantyckie bezpieczeństwo równie dużo jak do tej pory, Europa musi wziąć na siebie większą odpowiedzialność. Ponieważ również – a może nawet przede wszystkim – Europie brakuje pieniędzy, wzięcie większej odpowiedzialności oznaczać powinno wydawanie ich w bardziej efektywny sposób. A konkretnie – stworzenie jednej unijnej armii, w której wydatki na żołnierza i zdolność mobilizacyjna do interwencji za granicą będą równie duże jak w armii amerykańskiej (ponad 500 tys. dolarów i 50 procent). Utrzymując dotychczasowy poziom wydatków – ok. 300 mld dolarów w 27 państwach członkowskich UE – Unia mogłaby sobie pozwolić na armię wielkości około 540 tysięcy żołnierzy (łączna wielkość wszystkich armii narodowych przekracza dziś 1,6 miliona żołnierzy).
Wątpliwe, by temat został podjęty przez europejskich przywódców, ale przesłanie jest jasne: Stany Zjednoczone po raz kolejny chcą Europy silnej i zjednoczonej, nawet za cenę pozbycia się tradycyjnych atrybutów narodowej suwerenności.