W obliczu zaniepokojenia powszechną konsumpcją oraz zasięgiem propagandy i fake news w trakcie minionego cyklu wyborczego w Stanach Zjednoczonych, wielu zwolenników postępu nawołuje do zwiększenia zaangażowania w programy na rzecz medialnej piśmienności. Inni głośno domagają się wprowadzenia rozwiązań, które skupiałyby się na eksperckim weryfikowaniu informacji i etykietowaniu fałszywych newsów. Oba te podejścia mają marne szanse na sukces – nie dlatego, że są z założenia błędne, ale dlatego, że nie uwzględniają kulturowego kontekstu konsumpcji informacji, który sami stworzyliśmy na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat. Problem, z jakim się obecnie zmagamy, jest znacznie większy niż się wydaje dużej części społeczeństwa.
Jakie masz źródła?
Pamiętam pogawędkę, jaką ucięłam sobie w trakcie prowadzenia badań w środkowo-wschodniej części USA z pewną nastolatką. Wiedziałam, że jej szkoła propaguje abstynencję jako jedyną opcję w ramach edukacji seksualnej, jednak nie pamiętam jak to się stało, że zaczęłyśmy rozmawiać o ciąży. Pamiętam jednak, że opowiadała mi, że razem ze swoimi znajomymi często dyskutuje o ciąży i „chorobach”, które można złapać podczas seksu. Jak dowiedziałam się później, z przekonaniem wyjaśniła mi cały szereg „faktów”, które – jak słyszała – są całkowicie niepoprawne. Nie można zajść w ciążę przed 16. rokiem życia. AIDS można złapać przez pocałunek. I tak dalej. Gdy zapytałam ją, czy rozmawiała o tym z lekarzem, spojrzała na mnie jakby z czoła wyrastały mi rogi. Wyjaśniła, że razem z przyjaciółmi sami przeprowadzili odpowiedni research – przez co miała na myśli, że znaleźli strony internetowe, które „potwierdzały” ich przekonania.
Przez lata ta rozmowa tkwiła w mojej głowie jako jeden z powodów, dla których potrzebujemy lepszej medialnej piśmienności w zakresie internetu. Jak wyjaśniam w mojej książce It’s Complicated: The Social Lives of Networked Teens, zbyt wielu uczniom, których poznałam, wmawiano, że Wikipedia jest nierzetelnym źródłem informacji i zamiast tego byli zachęcani do samodzielnych dociekań. W rezultacie, wniosek, który większość z nich wyciągała był taki, że należy zasięgać języka w Google i posługiwać się pierwszym wynikiem wyszukiwania, jaki wyskoczy. Słyszeli, że Google jest wiarygodny, zaś Wikipedia – nie.
Świadomość jakie źródła są wiarygodne jest podstawową zasadą edukacji w zakresie medialnego piśmiennictwa. Gdy dydaktycy zachęcają uczniów by ci skupiali się na jakości informacji, zachęcają ich jednocześnie do kwestionowania źródła publikującego daną treść. Czy dana strona cieszy się poważaniem? Czy autorzy mogą być stronniczy? Podstawowe założenie w tym wszystkim jest takie, że istnieje uniwersalna umowa, iż na wiodących agencjach informacyjnych typu New York Times, czasopismach naukowych oraz ekspertach z wyższym wykstałceniem w swojej dziedzinie zdecydowanie można polegać.
Zastanówmy się jednak jak to wygląda w naszym społeczeństwie, gdzie „media liberalne” są postrzegane z pogardą jako niewiarygodne źródła informacji… czy też te, w których nauka jest uważana za zaprzeczającą wiedzy ludzi religijnych… czy też gdy stopnie naukowe są postrzegane jako broń wykorzystywana przez elity do uzasadniania opresji ludzi pracujących. Nie trzeba mówić, że nie każdy zgadza się z tym, co stanowi o wiarygodnym źródle.
Uczniowie są także zachęcani do refleksji nad motywacjami ekonomicznymi i politycznymi, które mogą powodować stronniczość w dziennikarstwie. Prześledź, skąd płyną pieniądze – wpaja im się. Teraz zobacz, co się stanie, gdy dostaną listę kluczowych graczy na rynku mediów informacyjnych ze Wschodniego Wybrzeża, których nazwy są ewidentnie pochodzenia żydowskiego. Witamy we wstępie do ideologi antysemickiej!
Ludzie z możliwościami…i bronią
Wpajaliśmy młodym ludziom, że są najbystrzejszymi śnieżynkami na świecie. Od ruchu budującego pewność siebie w latach 80-tych, po normatywną logikę współczesnego wychowania, młodym ludziom mówi się, że mają być mili i kompetentni oraz powinni ufać swoim instynktom w podejmowaniu mądrych decyzji. To wszystko przygotowuje ich do życia w zgodzie z kolejnym wielkim amerykańskim ideałem: odpowiedzialnością osobistą.
W Stanach Zjednoczonych wierzymy, że ludzie, którzy na to zasługują, są w stanie wspiąć się w górę pociągając za własne sznurówki. W praktyce oznacza to, iż każda jednostka powinna znać się na finansach na tyle dobrze, by skutecznie zarządzać własnym funduszem emerytalnym. I że od każdej jednostki oczekuje się świadomości potencjalnego ryzyka utraty zdrowia na tyle, by mogła ona podejmować własne decyzje odnośnie ubezpieczenia. Odebranie jednostce władzy kontroli nad własnym losem jest uważane za anty-amerykańskie przez wielu ludzi w kraju. Jesteś panem własnego losu.
Dzieci indoktrynuje się na modłę tej kulturowej logiki dość wcześnie, nawet gdy ich rodziny wciąż ograniczają ich mobilność i dostęp do sytuacji społecznych. Jednak jeśli chodzi o informacje, uczone są, iż są wyłącznymi posiadaczami wiedzy. Jedyne, co muszą zrobić, to samodzielnie „przeprowadzić dochodzenie”, a będą wiedzieć lepiej od kogokolwiek, co jest prawdziwe.
Połączmy teraz to przekonanie z głębokim brakiem zaufania do źródeł medialnych. Jeśli jakieś media donoszą o czymś, a ty im nie ufasz, to twoim obowiązkiem jest zakwestionować ich autorytet, wątpić w informację, którą ci się podaje. Jeśli owe media podejmują ogromny wysiłek, sprowadzjąc „ekspertów” by obalić jakąś informację – coś tu może nie grać i warto to sprawdzić.
Teraz zastanów się co to oznacza dla #pizzagate. W całym kraju kluczowe agencje informacyjne robiły, co tylko w ich mocy by podać w wątpliwość konspiracyjne doniesienia, które łączyły Johna Podesta i Hillary Clinton z szajką zajmującą się handlem dziećmi, która rzekomo była zarządzana z pizzerii w Waszyngtonie. Większość ludzi nigdy nie słyszała owych teorii konspiarycjnych, jednak w zaciekawieniu wytężali słuch, gdy mainstreamowa prasa oszalała próbując obalić te historyjki. Dla wielu ludzi, którzy nie darzą zaufaniem mediów „liberalnych” i z góry nastawionych by nie ufać Hillary Clinton, ogromna ilość informacji na ten temat oznaczała, że coś jest na rzeczy i należy to sprawdzić.
Wielu ludzi spośród tych, którzy pojawili się w pizzerii Comet Ping Pong by zobaczyć ją na własne oczy przewinęło się niezauważonych. Jednak któregoś dnia facet z bronią w ręku doszedł do wniosku, że „chce zrobić coś dobrego” i „uratować te dzieci”. Był pierwszym, który przyznał, że „agencja wywiadowcza nie była pewny na 100%”, ale on zrobił tylko to, czego go nauczono – zakwestionował informację, na którą się natknął i chciał dociec prawdy na własną rękę.
Doświadczenia zamiast wiedzy eksperckiej
Wiele marginalizowanych grup przejawia uzasadnione rozgniewanie sposobem, w jaki przez dekady ich historie były niejednokrotnie ignorowane przez wiodące media. Najdotkliwiej odczuwają to społeczności o odmiennym kolorze skóry. I nie chodzi tylko o przeszłość. Sprawa Ferguson znalazła się w głównych mediach po pięciu dniach. Sprawa rurociągu Dakota została podchwycona przez dziennikarzy dopiero po kilku miesiącach i interwencji licznych celebrytów. Jednak poczucie marginalizacji ze strony mediów informacyjnych nie dotyczy tylko ludzi o odmiennym kolorze skóry. Dla wielu Amerykanów, którzy byli świadkami znikania lokalnych gazet z rynku, kluczowe dziennikarstwo informacyjne z dużych miast sprawia wrażenie oderwanego od rzeczywistości. Problemy i tematy, które w ich odczuciu najbardziej dotykają ich życia, są często pomijane.
Przez dekady liderzy obrony praw człowieka podkreślali znaczenie respektowania doświadczenia ponad wiedzą ekspercką, zwracając uwagę na konieczność wysłuchania głosów osbób o odmiennym kolorze skóry, które często były ignorowane przez ekspertów. Przekaz ten zyskał dużo szersze znaczenie, szczególnie w gronie białych przedstawicieli klasy niższej i średniej, którzy czują się ignorowani przez establishment. Biali także domagają się dostrzeżenia ich doświadczeń i oni również podkreślają konieczność zrozumienia i poszanowania doświadczeń „przeciętnego człowieka”. Postrzegają oni media informacyjne o charakterze „liberalnym”, „miejskim” i „z wybrzeża” jako antytezę ich własnych interesów, ponieważ powołują się one na opinie ekspertów, w debatach opierają się na estetycznie wyglądających specach i mają tendencję do robienia ze zwykłych ludzi widowiska dla mas.
Spójrzmy, co dzieje się w medycynie. Wielu ludzi miało kiedyś lekarzy pierwszego kontaktu, których znali od dziesięcioleci i ufali im bardziej jako osobom, niż jako specjalistom. Dziś, wielu ludzi postrzega swoich lekarzy jako aroganckich i patrzących na nich z góry, zbyt kosztownych i lekceważących ich potrzeby. Lekarze nie mają czasu by spędzić z jednym pacjentem więcej niż kilka minut i wielu ludzi zaczyna mieć wątpliwości, że zalecone leczenie jest w ich najlepszym interesie. Ludzie czują się wpuszczani w ogromne koszta za zabiegi, których nie rozumieją. Wielu ekonomistów nie jest w stanie pojąć dlaczego tak wielu ludzi jest przeciwnych Affordable Care Act (ACA), ponieważ nie rozumieją, że ta „uspołeczniona” medycyna jest postrzegana przez ludzi, którzy nie mają zaufania do polityków wmawiających im, co jest w ich najlepszym interesie w kategoriach „ekspertyza ponad doświadczeniem”. I podobnie nie ufają swoim lekarzom. A zaufanie publiczne względem lekarzy drastycznie spada.
Czemu dziwi nas, że większość ludzi czerpie informacje medyczne z własnych profili na mediach społecznościowych i internetu? To dużo tańsze niż wizyta u lekarza, a w internecie zarówno znajomi, jak i obcy są skłonni wysłuchać, współczuć i porównać doświadczenia. Po co zatem ufać specjalistom, skoro w zasięgu ręki możemy mieć całe grono dobrze poinformowanych osób, które mogły kiedyś doświadczyć tego samego co my, a teraz chcą nam pomóc?
Zastanówmy się nad tą dynamiką w kontekście dyskusji wokół autyzmu i szczepionek. Zaczęło się od tego, że pewien artykuł naukowy opublikowany przez specjalistę wskazał na związek między autyzmem a szczepionkami. Odbił się on szerokim echem wśród rodziców, którzy mieli podobne doświadczenia. Następnie, inni specjaliści podważyli pierwszy raport, podali w wątpliwość motywację badacza oraz zaangażowali się w kampanię w mainstreamowych mediach by „udowodnić”, że związku takiego nie ma. To, co nastąpiło później, przypominało wojnę między doświadczeniami – i siecią rodziców, którzy połączyli siły by pokonać tę nową grupę ekspertów, których postrzegali jako protekcjonalnych, zamożnych ignorantów. Im bardziej media skupiały się na odpieraniu tych sieci rodziców za pomocą języka naukowego, tym bardziej publiczność była przychylna argumentom przytaczanym przez anty-szczepionkowców.
Pamiętajmy, że anty-szczepionkowcy nie twierdzą, że szczepionki bez wątpienia powodują autyzm. Twierdzą, że tego nie wiedzą. Twierdzą, że specjaliści zmuszają dzieci do podania się szczepieniom wbrew ich woli, co brzmi jak przejaw opresji. Chcą możliwości wyboru – by nie szczepić. I chcą informacji o ryzykach płynących ze szczepień, które w ich odczuciu nie są im udostępniane. W skrócie: robią to, czego ich nauczono: kwestionują źródła informacji i podają w wątpliwość motywację stojącą za tymi, którzy promują jednostronną informację. Wątpliwości stały się narzędziem.
Zmagania z „fake news”
Od czasu wyborów wszyscy zwariowali na punkcie fake news, podczas gdy eksperci obwiniają „głupich” ludzi o brak świadomości, co jest „prawdą”. Solucjonizm wokół tego zjawiska ma charakter zgoła protekcjonalny – w najlepszym razie. Potrzeba większej liczby ekspertów by rozpoznać treści o charakterze fake news. Potrzeba większej medialnej piśmienności by nauczyć ludzi jak nie dać się nabrać. A jeśli uda nam się zmusić Facebooka by położył kres rozprzestrzenianiu się fake news, będzie po sprawie.
Trudno nie wybuchnąć śmiechem, gdy dotrze do nas ironia stojąca za przykładem grup rozsierdzonych zjawiskiem fake news i przytaczających historyjkę, jakoby rzekomo papież udzielił poparcia Donaldowi Trumpowi. Powodem, dla którego tak wielu postępowców zna tę historię jest fakt, iż rozprzestrzeniła się ona szalenie szybko w kręgach liberalnych, które przytaczały ją jako przerażającą i fałszywą. Jak rozumiem, wydawało się dużo bardziej prawdopodobne, że to właśnie liberałowie, a nie konserwatyści, rozpuszczą tę opowieść dalej. Czego więcej chcieć, jeśli prowadzisz stronę z fake news, a twoim celem jest zbijanie kasy na ludziach, którzy szerzą dezinformację? Skłonienie niedowiarków do kliknięcia na clickbait jest dużo bardziej dochodowe niż kliknięcia osób już w to wierzących, gdyż szanse, że ci pierwsi udostępnią ten content dalej by go tym samym podważyć są dużo większe. Eureka!
Ludzie wierzą w informacje, które potwierdzają ich własne przekonania. Właściwie, jeśli przedstawisz im dane przeczące ich przenonaniom, zaostrzą swoje przekonania zamiast włączyć nowouzyskaną wiedzę we własny punkt widzenia. Dlatego właśnie pierwsze wrażenie jest takie ważne. Dlatego też żądanie by Facebook pokazywał treści przeczące przekonaniom użytkowników nie tylko wzmoże ich wrogość względem samego Facebooka, lecz także zwiększy polaryzację w ramach całej sieci. I to właśnie dlatego tak wielu liberałów rozpowszechnia historyjki ze stajni „fake news” w sposób, który dodatkowo podpiera ich przekonanie, że zwolennicy Trumpa są głupi i zacofani.
Przypięcie opowiastce o papieżu łatki fałszywej nie przyczyniłoby się do tego, że ludzie skłonieni by wierzyć w prawdziwość tej historii przestaną w nią wierzyć. Nie zapominajmy, że użytkownicy mogą uważać Facebooka za wartościowe źródło informacji, ale niekoniecznie muszą ufać samej firmie. Więc jej „wiedza ekspercka” dla większości ludzi nie jest nic warta. Oczywiście, byłby to ciekawy eksperyment; zastanawia mnie ilu liberałów nie udostępniło by jej dalej danego fałszywego newsa, gdyby był on od razu jasno oznaczony jako sfabrykowany. Czy nie uznaliby za konieczne ostrzec każdego w sieci, że konserwatyści są szaleni? Czy nie pomogliby zasilić fakenewsowej maszynki do robienia pieniędzy? Być może.
Sądzę jednak, że etykietowanie dalej zwiększyłoby polaryzację – wydawałoby się jednak, że jakieś działania zostały podjęte. Sceptycy używaliby tej etykietki by wzmocnić własne przekonanie, że informacja jest fałszywa (i zminimalizować jej rozprzestrzenianie się, co zapewne jest korzystnym zjawiskiem), podczas gdy „wierzący” po prostu zignorowaliby taką etykietkę. Czy to jednak doprowadza nas do punktu, w którym chcieliśmy się znaleźć?
Rozwiązanie kwesti tzw. „fake news” będzie wymagało dużo więcej niż wprowadzenie etykietowania. Będzie wymagać zmiany kulturowej w zakresie tego, jak interpretować informacje, do kogo mamy zaufanie i jak mamy pojmować naszą własną rolę w zmaganiach z informacjami. Łatwe i szybkie rozwiązania mogą pozwolić na pozbycie się kontrowersji, jednak nie rozwiążą kluczowych problemów.
Czym jest prawda?
Jako zwolenniczka propagowania medialnej piśmienności od ponad dekady sama zmagam się z przypadkami, gdy zdarzało mi się nie zauważyć czerwonej chorągiewki. Prawda jest taka, że wiele założeń i przekonań nie idzie w parze z poglądami większości Amerykanów.
Ponieważ mam przywilej bycia naukowcem, rozumiem jak wiedza specjalistyczna i informacje są tworzone i żywię głęboki szacunek dla zarówno mocnych stron, jak i ograniczeń wynikających z dociekań naukowych. Obracając się w otoczeniu dziennikarzy i ludzi pracujących w branży rozpowszechniania informacji widzę, jakie motywacje kształtują produkcję i rozpowszechnianie informacji oraz dostrzegam linie uskoku tych procesów. Jestem przekonana, że pośrednicy informacji są istotni, że wiedza ekspercka doprowadzona do perfekcji ma znaczenie oraz że nikt nie jest w stanie być w pełni poinformowanym. W rezultacie, od dawna wierzyłam, że musimy zlecić pewne kwestie innym i ufać, że będą oni względem nas fair – zarówno względem jednostek, jak i społeczeństwa jako całości. To właśnie istota życia w systemie demokratycznym, a przede wszystkim: życia w społeczeństwie.
W Stanach Zjednoczonych coraz bardziej zbliżamy się do ustroju plemiennego i odwracamy społeczne tworzywo naszego kraju poprzez polaryzację, brak zaufania i autosegregację. Czy nam się to podoba, czy nie, nasza kultura krytyki i podawania w wątpliwość, doświadczeń ponad wiedzę ekspercką oraz odpowiedzialności osobistej spycha nas coraz bardziej w głąb tej ścieżki.
Medialna piśmienność zmusza ludzi do podawania w wątpliwość informacji, które otrzymują. Tak też czynią. Niestety, to właśnie powód, dla którego się rozmijamy.
Nie jest jasne, jak ruszyć naprzód. Musimy dać ludziom możliwość usłyszenia różnych perspektyw by sami mogli zrozumieć bardzo skomplikowany – i często przytłaczający – krajobraz informacji. Nie możemy zdać się na standardowe podejścia w edukacji, ponieważ kontekst społeczny uległ zmianie. Nie możemy także po prostu założyć, że pośrednicy informacji – czy to tradycyjne media informacyjne, czy media społecznościowe – naprawią ten problem za nas. Musimy wykorzystać naszą kreatywność i stworzyć społeczną infrastrukturę niezbędną by ludzie mogli w znaczący sposów zaangażować się ponad istniejącymi granicami strukturalnymi. Nie będzie to zadanie ani szybkie, ani łatwe, ale jeśli chcemy odnieść się do takich problemów jak propaganda, mowa nienawiści, fake news, czy stronniczość treści, musimy skupić się na kluczowych zagadnieniach. Zwykły plasterek nie wystarczy.
Szczególne podziękowania dla Amandy Lenhart, Claire Fontaine, Mary Madden i Monici Bulger za ich cenne uwagi!
Danah Boyd – badaczka w zakresie technologii i społeczeństwa, Microsoft Research, Data & Society, NYU
Artykuł pierwotnie ukazał się na: https://points.datasociety.net/did-media-literacy-backfire-7418c084d88d?gi=ce99b87c926
Z angielskiego przełożyła Olga Łabendowicz