Wikileaks wstrząsnęły światowymi, a nawet polskimi prowincjonalnymi mediami, tylko po to, żeby ustąpić dwa dni później informacjom o kolejnej odsłonie postępującego zlodowacenia w dużej części Europy, (żyjemy w schyłkowej fazie interglacjału, co ukrywa przed nami wpływowe ekologiczne lobby), a nawet zachodniej Eurazji czyli także Polski – co zaskoczyło wyłącznie ludność tubylczą – krajach cywilizowanych wiedzą bowiem doskonale, że jeśli czegoś w Eurazji akurat nie brakuje, to właśnie śniegu.
Większość polskich komentatorów uznała rozsądnie, że nie ma sensu czytać 251287 ujawnionych depesz wraz z powoli zbliżającą się do tej liczbą medialnych opracowań stwierdzając tyleż lekceważąco co powszechnie, że oni wszystko wiedzieli już wcześniej i że generalnie naprawdę nie ma o czym mówić (co nie znaczy, że w tym momencie postanowili zamilknąć, stwierdzenie tej oczywistej oczywistości zajęło całą poniedziałkową i część wtorkowej ramówki) i, że tylko szukająca taniej sensacji gawiedź może widzieć powód do ekscytacji.
Reprezentując naiwną gawiedź dalece bardziej niż wszechwiedzących ekspertów postanowiłem się pozwolić sobie na odrobinę taniego dreszczyku emocji, z pokorą przyjmując lekceważące spojrzenia na jakie niewątpliwie narażam się skoro #Cablegate traktuję niemal równie poważnie jak kolejne rewelacje „Faktu” o Weronice Rosati (cytat za Cezary Michalski). Niemal, ponieważ Weronikę Rosati miałem okazję kiedyś poznać (tzn. właściwie nie poznałem jej, w związku ze swoją słabą orientacją w reprezentowanej przez Nią dziedzinie sztuki, nazwijmy to popularnej, ale miło się rozmawiało, kiedyś na pewno z braku innych tematów bliżej opiszę to spotkanie 1 stopnia z celebrytką), a większości bohaterów leaku nie tylko nie spotkałem, ale nawet często o nich nie słyszałem).
Także chociaż nie znam osobiście Miedwiediewa – Robina ani samca Batmana alfa, alias „Putina” ani nawet dzielnego Amerykanina irańskiego pochodzenia, który konno uciekł z rodzinnego kraju przez górską granicę (informacja numer 1 na CNN na temat #cablegate dzień po publikacji przecieków) rzuciłem się na doniesienia Guardiana i NY Timesa zaraz po opublikowaniu przez nie pierwszych materiałów (strona Wikileaks była niedostępna). Ba, rzuciłem się nawet na niewiele wnoszące, wobec mojej kawiarnianej, tzn. pozwalającej zamówić croissanta i cafe cortado, znajomości języka, odpowiednio, D’Artagnana i Don Kichota strony Le Monde i El Pais (Spiegla, z racji nieznajomości języka Rumpelstilstkina tylko oglądałem wyszukując znajomo brzmiące nazwy własne).
Z wypiekami na twarzy łamałem dobre obyczaje nieczytania cudzej korespondencji (czy obyczaj powszechnie nieprzestrzegany przestaje obowiązywać jako norma kulturowa?). Gdybym – a nie mogę zgłaszać w tym kierunku żadnych roszczeń – był ojcem amerykańskiej dyplomacji, którą z kolei spokojnie można by uznać za dość trzpiotowatą nastolatkę (skoro dostęp do wewnętrznej sieci SIPRNet, z której nastąpił wyciek miało wg doniesień medialnych ponad 3 miliony osób) nie mógłbym z większym zapałem rzucić się na jej dziennik intymny, pisany bynajmniej nie z myślą o publikacji.
I tym właśnie pornograficznym dziełkiem, tym padłym słoniem nad słonie, na którym żeruje już tylu lepszych ode mnie padlinożerców, ale na którym dość jest jeszcze mięsa bym i ja się mógł w tym blogu pożywić, zwłaszcza z racji wspaniałomyślnego zaniechania przez wspomnianych już przeze mnie wcześniej polskich Wiedzących, będę teraz epatował, dzieląc się co smaczniejszymi kąskami z innymi Naiwnymi, Ad maiorem Dei gloriam.
To be continued
P.S.
Żeby nie być gołosłownym i nie rozsiewać tylko smakowitych zapachów tam gdzie narobiłem apetytu soczystym mięsem rzucam Czytelnikom niemal nieobgryzioną kość w postaci analizy z www.Politico.com, w której K. Hagey opisuje proces montowania medialnej „koalicji chętnych” do opublikowania przecieku. Mało kto np. zauważył, że NY Times materiały otrzymał od Guardiana wiele tygodni po tym jak brytyjska gazeta dogadała się z „CIA should kill him” Assangem.
