Nie mówimy sobie tego, że rządzonych obywateli trzeba poddawać krytyce tak samo surowo, jak rządzących polityków. Nie mówimy sobie tego, że jedni i drudzy zawiedli, jedni i drudzy okazali się niezdolni do spełnienia wysokich wymogów trwania liberalnej demokracji.
Nie mówimy sobie tego, że kryzys liberalnej demokracji nie jest zjawiskiem ostatnich kilku lat. Nie mówimy sobie tego, że jest to po prostu kolejna, być może krytyczna już faza kryzysu, który poniewiera nasze liberalne demokracje nawet od pierwszego dnia ich istnienia. Nie mówimy sobie tego, że model liberalnej demokracji jest być może zbyt wymagający dla istot ludzkich, a XXI wiek obnaży jego nieprzystawalność do natury człowieka. Nie mówimy sobie tego, że wszyscy ponosimy winę (jeśli można to nazwać „winą”). Nie mówimy sobie tego, że rządzonych obywateli trzeba poddawać krytyce tak samo surowo, jak rządzących polityków. Nie mówimy sobie tego, że jedni i drudzy zawiedli, jedni i drudzy okazali się niezdolni do spełnienia wysokich wymogów trwania liberalnej demokracji.
Poza rajem
Gdyby człowiek i jego świat był idealny, to państwa, rządy, prawa, instytucje i społeczeństwa nie byłyby potrzebne i nie istniałyby. Tak byłoby najlepiej. Życie w całkowitej wolności i pokoju. Tak wygląda przecież wyobrażenie raju, po którym można dowolnie się poruszać, dowolnie spędzać czas, nie obawiać się żadnego niebezpieczeństwa, wszystko jest dostępne w obfitości i bez konieczności włożenia wysiłku; można nawet chodzić nago, co jest swoistym archetypem wyzwolenia. Do raju jednak wkrada się pułapka, zarzewie klęski i dramatu człowieka. To najpierwsza regulacja ze wszystkich, prababka wszystkich zakazów prawnych, obarczone największe możliwą sankcją (wygnania z raju na padół chorób i śmierci) ograniczenie wolności, w gruncie rzeczy nonsensowne. Zakazane drzewo nie jest przecież tak naprawdę „drzewem poznania dobra i zła”, zostało umieszczone pośród innych jako pokusa, jako test posłuszeństwa człowieka arbitralnemu zakazowi prawnemu. Test oczywiście oblany.
W istniejącej poza rajem rzeczywistości, aby przeżyć, człowiek musi pracować. Zwykle ciężko. W tych warunkach próba koegzystencji bez stosowania praw i instytucji rychło okazuje się więc fiaskiem, ponieważ tylko część ludzi jest skłonna utrzymywać się z własnej pracy i dzięki dowolnym umowom wymiany z innymi. Wielu wybiera drogę łatwiejszą, jaką jest rabowanie dóbr pracujących poprzez wycinanie ich w pień oraz wszelkie inne formy stosowania przemocy. To druga lekcja, jaką odbiera człowiek. Z jednej strony regulacje prawne, normy i zasady zawężające jego wolność są złe, bo go ograniczają, często w niepotrzebny sposób (jak w raju). Z drugiej jednak strony życie bez regulacji jest niemożliwe, gdyż kończy się mordem, rabunkiem oraz krzywdą słabszych i uczciwszych. Wiemy więc, że wisi nad nami już na zawsze przymus organizacji życia zbiorowego. Nie mamy innego wyjścia, jak ustalać zasady i ograniczenia. Historia ludzkości zna wiele przykładów niesprawiedliwych modeli rozwiązania dylematu przymusu organizacji. Ci, którzy w stanie natury uczciwie pracowali i byli ofiarami napaści, chcą regulacji w celach prewencyjnych, aby za cenę pokaźnej porcji własnej wolności zyskać w miarę duże bezpieczeństwo. Ale ci, którzy w stanie natury raczej by rabowali i mordowali, często zyskują pozycję dominującą w rodzących się państwach i starają się budować systemy prawne tak, aby w ich ramach, już całkowicie nawet „legalnie”, bo w oparciu o podyktowane przez samych siebie prawa, nadal uczciwych i słabszych rabować. Poprzez pańszczyznę, poprzez niewolnictwo, poprzez nadmierne podatki, poprzez przymusy świadczenia określonej pracy, przywiązanie do ziemi, pozbawienie wyboru zawodu, itd. Krzywda ludzka, w najróżniejszych formach, trwa. Nie zostaje przezwyciężona. Samo prawo i instytucje jako takie nie są panaceum na zły los zwykłego człowieka.
Ta konstatacja prowadzi w kolejnych epokach i pokoleniach światłe umysły do refleksji nad stworzeniem konstrukcji prawno-ustrojowej, która będzie stan wolności jednostki z mitycznego (teoretycznego tylko w gruncie rzeczy) stanu natury w jak największym zakresie imitować i chronić, ale jednak równocześnie będzie usiłować w jak najszerszym zakresie zapewnić ludziom bezpieczeństwo przed mordem i rabunkiem. W toku tej intelektualnej pracy rodzi się w końcu także teoria umowy społecznej, a chwilę potem liberalizm, który po kolejnych 150 latach zmagania z samym sobą wskazuje na liberalną demokrację, jako to, co jest najbliższe marzeniu o wolności w bezpieczeństwie. Liberałowie, gdzieś na pewnym poziomie podświadomości, uznają, że klucz do sukcesu polega na odwróceniu ról. To znaczy optymalnie byłoby, aby to ci w stanie natury ciężko i uczciwie pracujący i padający w końcu ofiarami rabunku stali się rządzącymi liberalną demokracją, zaś ci w stanie natury idący na skróty i skłonni sięgać po bezprawie i przemoc, byli rządzonymi. Wtedy rządzeni będą kontrolowani, zasady prawa i aparat przymusu państwa pozbawią ich bezkarności i odstraszą od stosowania strategii czynienia krzywdy innym. Owi ludzie o niespokojnych duchach, skierują swoją energię na inne pola aktywności, najlepiej gdyby budowali własny (i przy okazji społeczny) dobrobyt jako przebojowi przedsiębiorcy. Aby realizowali ideał pożytecznego egoizmu nakreślony przez Adama Smitha. Rządzący będą zaś ludźmi uczciwymi, sumiennymi, odpowiednio pojmującymi i wypełniającymi ideał służby publicznej rządzonym obywatelom; nie będą nadużywać pozycji formalnej władzy, ale koncentrować się na wdrażaniu zasad autentycznej sprawiedliwości i dbać o dobro wspólne.
Katalogi zobowiązań
Tyle teoria. Aby plan ten funkcjonował w praktyce, rządzący i rządzeni musieliby podjąć, a następnie wypełnić szereg wzajemnych zobowiązań. Podstawowym zobowiązaniem rządzonych jest przestrzeganie prawa, zaś rządzących nieuchwalanie praw, które ograniczają wolność rządzonych w zakresie wykraczającym poza wymogi ochrony wolności jednego obywatela przed aktywnością drugiego. Rządzący zobowiązują się traktować swoją misję w charakterze służebnym, nie nadużywać wpływów i władzy, uznawać i dawać realny wyraz temu, że w zakresie swojej politycznej roli stoją w hierarchii społecznej niżej, a nie wyżej od rządzonych obywateli. Rządzeni zobowiązują się jednak darzyć rządzących estymą i szacunkiem należną urzędowi, rozwijać w sobie etos postawy propaństwowej, w odpowiedzialny sposób dawać posłuch przestrogom wiarygodnych ekspertów i akceptować realia, w których interesy się ścierają i nie zawsze ich interes własny może, a czasem nawet nie powinien zostać uwzględniony.
Już pierwszy rzut oka na te wymagania pozwala dostrzec, że są one dla ludzi żyjących w warunkach demokratycznych trudne do spełnienia. Wymagają nie tylko znacznej dozy racjonalności, ale także umiejętności samoograniczania się, rezygnacji z celów szkodliwych dla państwa i spraw wspólnych, ale w tym samym czasie kuszących realnością ich osiągnięcia. To z jednej strony słynne Actonowskie demoralizowanie przez władzę, a z drugiej przez możliwość wpływu na jej decyzje potęgą ruchu społecznego, zamieszek, gwałtownych strajków zorientowanych na utrudnianie życia współobywateli i niosących znaczny potencjał politycznego szantażu.
Rządzący w realu
Zobowiązanie rządzących do nieuchwalania praw godzących w wolność obywatela (poza sytuacją naruszeń wolności innego obywatela przez tegoż obywatela, która stanowi formę regresu do stanu natury w jej nieakceptowalnym wymiarze) jest restrykcyjnym ograniczeniem władzy w liberalnej demokracji, idącym nawet dalej, aniżeli instytucjonalne rozwiązania checks and balances, związane z państwem prawa i (trój)podziałem władzy. Zakreśla się tutaj głębszą aniżeli kiedykolwiek wcześniej w dziejach ludzkości granicę pomiędzy prywatną (w tym intymną) a publiczną (w tym zawodową) sferą życia. W gruncie rzeczy, wyjąwszy z tego niewątpliwie problematykę walki z krzywdą i przemocą w rodzinie, mamy tutaj do czynienia ze zobowiązaniem wycofania się rządzących, państwa i społeczeństwa z uchwalania jakichkolwiek zasad czy norm określających sposób prowadzenia życia prywatnego przez rządzonych. Co więcej, ten czy inny wybór projektu życiowego w sferze prywatnej przez obywatela musi pozostawać bez jakichkolwiek reperkusji co do jego pozycji w sferze publicznej, nie może on go narażać na jakiekolwiek sankcje, ani nie dawać tytułu do jakichkolwiek szerszych uprawnień lub przywilejów.
Jest najzupełniej oczywiste, że od bardzo dawna rządzący liberalnymi demokracjami nie respektują tego zobowiązania, nawet jeśli zwykli deklarować co innego. W licznych krajach deklaratywnie liberalno-demokratycznych roi się od ustaw i regulacji konstytuujących nakazy i zakazy określonych zachowań w prywatnej sferze życia. Osoby niewypełniające pod kątem niektórych kryteriów nieformalnego schematu obywatela preferowanego (wybierającego projekt życiowy konformistycznie i zgodnie ze stereotypem większościowym), spotykają się z kłodami rzucanymi im pod nogi, ulegają co rusz nieformalnym sankcjom. Rządzący inwigilują ponadto rządzonych, podsłuchują ich, zbierają dane na ich temat. Formalnie służy to niewątpliwie słusznemu celowi walki z przestępczością. Jednak stosowane standardy pozwalają na zapoznawanie się z faktami z życia intymnego wielu niewinnych ludzi, a pokusa nielegalnego wykorzystywania takich danych przerasta rządzących i funkcjonariuszy służb czy aparatu przymusu (którzy także do kategorii rządzących przynależą). Pokusa ta jest tak wielka i tak oczywista, że w krajach, w których atrofia demokracji liberalnej jest posunięta głębiej, nielegalne wykorzystywanie informacji przypadkowo zebranych o wcześniej o nic niepodejrzewanych obywatelach zostaje po prostu uznane za legalne. Tak stało się w Polsce. Wraz z rozwojem technologii wiara w możliwość cofnięcia tych procesów i zawrócenia do standardów liberalno-demokratycznej ochrony prywatności obywatela przeistacza się w iluzję naiwnych.
Gdyby zobowiązanie rządzących co do poddawania się kontroli swoich poczynań przez rządzonych miało zostać realnie wypełnione, to nie mogliby oni mieć wobec obywateli żadnych tajemnic, zgodnie z maksymą Woodrowa Wilsona „Jawne zobowiązania podejmowane w jawny sposób”. Współczesna liberalna demokracja jest całe lata świetlne oddalona od tego marzenia, od tego ideału. Rządzący ukrywają przed opinią publiczną nie tylko newralgiczne dla interesów państwa (ze względu na realne zagrożenia międzynarodowe) informacje o obronności czy żywotnych i krytycznych dla dobrostanu wspólnoty interesach ekonomicznych. Standardem staje się przekazywanie opinii publicznej absolutnego minimum informacji o realiach rządzenia krajem, ścisłe kontrolowanie przekazu, ochrona instytucji i polityków podejmujących błędne decyzje przed konsekwencjami, manipulowanie informacją, przejmowanie puli mediów na cele kłamliwej propagandy sukcesu, zatajanie danych makroekonomicznych, sondaży opinii publicznej, danych o przestępczości, raportów ośrodków analitycznych rządu dotyczących najróżniejszych wyzwań i problemów społecznych. Rządzący nie mają najmniejszej ochoty rzetelnie przedkładać wyniki swojej pracy, rozliczać się z efektów, przyjmować krytykę i akceptować konsekwencję niepowodzeń. Wolą podejmować szeroko zakrojone wysiłki w celu utrzymania obywateli w ignorancji i nieświadomości, a nawet potęgować ich zakres niewiedzy poprzez pogarszanie jakości szkolnych programów edukacyjnych, aby wychowywać kolejne pokolenie obywateli mniej krytycznych, bardziej spolegliwych, łatwych do zadowolenia byle sukcesikiem, pozbawionych dociekliwości i umiejętności samodzielnego myślenia. Ordynarne kłamstwa polityków do tego stopnia wrosły w praktykę demokracji liberalnej, że są powszechnie akceptowane jako jej cecha trwała i nieodzowna. Obecnie przestały one już kogokolwiek dyskwalifikować. Rządzący utrudniają rządzonym kontrolę władzy także poprzez celowe ustanawianie zawiłego prawa oraz licznych przepisów, tak aby ich gąszcz zniechęcał pojedynczych obywateli od podejmowania trudu kontroli legalności i zasadności decyzji i działań instytucji rządowych. Podobną rolę na nieco niższym poziomie odgrywa nadmierna biurokracja, będąca formą rzucania rządzonym kłód pod nogi, a nawet wyrazem odwrócenia deklarowanego porządku nadrzędności obywateli w demokracji liberalnej.
Rządzeni w realu
Ale także rządzeni nie wypełniają swoich, kluczowych dla sukcesu demokracji liberalnej zobowiązań. W praktyce wielu lat jej funkcjonowania utarło się, że rządzony ma tytuł do zwolnienia ze wszelkiej odpowiedzialności (o ile nie łamie prawa). Tymczasem demokracja liberalna nie może przetrwać opierając się na nieodpowiedzialnych obywatelach. Ona konstytuuje obowiązki, bo wolność musi za sobą pociągać odpowiedzialność. Przez zachowania nieodpowiedzialne rządzeni dają władzy pretekst, aby ich wolności stopniowo pozbawiała, aby ją im ograniczała. Tak jak dzieciom. Skoro są oni nieobliczalni, gotowi w dowolnej chwili popełnić jakieś piramidalne i pociągające za sobą opłakane skutki głupstwo, to dla ich własnego już nawet dobra trzeba ich kontrolować, ograniczać prawem także w sferze prywatnej, mówić, w co wierzyć, co jeść, jak się ubierać, co oglądać w telewizji, a czym się lepiej nie zajmować. To zaklęte koło. Władzy łatwiej jest rządzić społeczeństwem słabo wyedukowanym. Ludzie o małej wiedzy częściej zachowują się nieodpowiedzialnie. Ludzi nieodpowiedzialnych trzeba niańczyć i kontrolować. Aby to robić, trzeba poszerzać prerogatywy władzy. Władzy o szerokich prerogatywach łatwiej jest ogłupiać społeczeństwo.
Wydaje się, że rządzeni powinni się buntować przeciwko takiemu traktowaniu, odbierać to jako obrazę ich dumy i wyraz tej słynnej dziś pogardy. Tymczasem wielu z nich jest wygodniej zrzucić z siebie zobowiązanie do odpowiedzialnego obywatelstwa i dać rządzącym carte blanche. Mamy epidemię odmowy myślenia. Mamy tumiwisizm. Gdy przychodzi wybrać, na co poświęcić wolny czas prawie nikt nie stawia spraw publicznych wyżej od zrobienia soczystej karkówki na grillu. Rządzeni nie chcą kontrolować rządzących. Boją się ich, są zajęci życiem zawodowym i prywatnym, nie mają siły lub kompetencji poznawczych, aby wgryzać się materię, kochają „święty spokój”, nie dostrzegają zagrożeń dla własnej wolności, albo jej zwyczajnie nie cenią. W końcu prawdopodobieństwo, że grillowanie zostanie zakazane, jest niewielkie.
Rezygnują więc z aktywności obywatelskiej i zdobywania wiedzy o sprawach publicznych, o problemach kraju i wyzwaniach przyszłości, ale często nie rezygnują z udziału w wyborach. Przy tej okazji w sposób najbardziej czytelny dostrzegamy swoisty sojusz zrzucającego z siebie swoje liberalno-demokratyczne zobowiązania polityka z czyniącym dokładnie to samo obywatelem. To tutaj dochodzi do „dealu”: więcej władzy za świadczenie socjalne, wysoko płatne stanowiska państwowe za uderzenie w prawa niepopularnej mniejszości, akceptacja działań korupcyjnych za kilka ciepłych słów o dumie z pochodzenia narodowego, wielkości naszych przodków czy bycia moralnie lepszymi od sąsiedniego narodu.
Ortega y Gasset opisał jak nikt inny precyzyjnie źródła problemu, przyczyny dla których rządzeni w liberalnej demokracji nie potrafią sprostać zobowiązaniom. Praprzyczyna leży w kolektywizmie, skłonności do tego, aby wtopić się w grupę (tłum, masę) i dołączyć do chóru. Tak jest zawsze łatwiej. W krańcowej fazie wychylanie się z szeregu staje się przedmiotem dezaprobaty. Gdy obywatele liberalnej demokracji popadają w ten stan, zamiera debata publiczna, ginie kluczowa dynamika pomiędzy rządzonymi a rządzącymi, od której zależy przetrwanie liberalnej demokracji. Pozostają trzy opcje: przejście ku autorytaryzmowi (władza kontroluje masę), rewolucja (masa jest władzy wroga) lub wojna domowa (społeczeństwo dzieli się na dwie lub więcej wrogich sobie mas). W każdym przypadku umiera wolność człowieka.
W mniej radykalnym scenariuszu liberalną demokrację zastępuje demokracja grzecznościowa. Obie strony relacji, rządzeni i rządzący, posiadają świadomość najważniejszych interesów drugiej grupy i poszukują modus vivendi, w którym interesy te zostaną grzecznościowo zaspokojone. Żadnego znaczenia nie mają tutaj już fundamentalne normy liberalno-demokratyczne. Wolność może być ograniczana wszędzie, za wyjątkiem kilku zbyt bolesnych miejsc (można więc przykładowo zakazać demonstracji antyrządowych, ale już nie wejść z kontrolą opłacania abonamentu RTV do domów), ludzie władzy mogą jej nadużywać i się bogacić żerując na państwie i podatnikach, o ile nie dadzą się złapać i plastycznie opisać w mediach, wobec czego nawet zdemoralizowana opinia publiczna poczuje się w obowiązku rytualnie oburzona zażądać konsekwencji. Kontrola jest więc przypadkowa, a kariery w polityce zależne od sprytu i przebiegłości.
Potrzeba kręgosłupów
Złudzenie wielu autorów, którzy ciosali wizję liberalnej demokracji 150-200 lat temu, było dziedzictwem Oświecenia i polegało na wierze w to, że rozum poprowadzi ludzi do sukcesu w używaniu tego ustroju. Idealnie przecież racjonalne normy i prawa, sprawne instytucje, rekrutowani z elit merytokratycznych liderzy polityczni i prosperujący obywatele mieli stanowić niepodważalną barierę dla różnorakich zagrożeń. Dzisiaj jednak okazuje się, że strona formalna to za mało, a system ulega degeneracji, gdy brakuje fundamentu humanistycznego. Instytucje nie powstrzymają człowieka o kiepskim charakterze i przewrotnej mentalności przed ich wypaczaniem. Liberalna demokracja potrzebuje kształtowania ludzi na jednostki o głęboko zinternalizowanych potrzebach moralnych, którym drogie są nie (nie tylko) interesy, ale czerpią oni satysfakcję z przyzwoitego postępowania i dopełniania swoich obowiązków. Co szczególnie tutaj ważne, nie wystarczy, aby w ten sposób ukształtować elitę władzy. Doświadczenia Brytyjczyków z Eton i Francuzów z ENA pokazują, że ryba może mieć świetne warunki, aby nie psuć się od głowy, ale i tak zdechnie, jeśli zgnił jej ogon. Obywatele, rządzeni są równie newralgicznym elementem liberalno-demokratycznej konstrukcji stabilności. Nie są zwolnieni z odpowiedzialności, nie powinni być – niczym „święte krowy” – z automatu pomijani, gdy toczy się dyskusja o upadku obyczajów i kryzysie politycznym. Nie są klientami w supermarkecie władzy, nie na tym polega liberalno-demokratyczne państwo. Są raczej w roli słuchaczy na zajęciach uniwersyteckich, gdzie – owszem – jakość zajęć zależy głównie od prowadzącego, ale i oni są zobowiązani wnieść swój wkład w postaci czasu, przygotowania, pracy i wiedzy. Na koniec jest zaś egzamin.
