Jak najlepiej nazwać obecną epokę? Geologicznie rzecz ujmując, żyjemy nadal w holocenie, czyli trwającym około dwunastu tysięcy lat okienku względnie stabilnych warunków klimatycznych, pod których ochroną dokonała się rewolucja neolityczna, powstały pierwsze miasta, a wreszcie urosła w siłę współczesna cywilizacja. Ale gdy przychodzi do rozmowy o katastrofie klimatyczno-ekologicznej, to nie holocen odmieniany jest przez wszystkie przypadki.
W początkach obecnego stulecia karierę zaczął robić „antropocen”, zrazu jako proponowana nazwa nowej epoki geologicznej, ale wnet także, a może przede wszystkim, poręczne wyrażenie ogniskujące w sobie dylematy współczesnej kultury i cywilizacji, słowo-wytrych lub wręcz klucz do zrozumienia tego, co się wokół nas, z nami i w nas dzieje. Owa „epoka człowieka” (od gr. anthropos) ma jednak konkurencję w postaci proponowanych raz po raz nazw alternatywnych, takich jak m.in. homogenocen, mantropocen, nekrocen, plantacjocen, plastikocen, technocen, urbanocen, a nade wszystko – kapitałocen.
Kapitałocen jako wyrażenie alternatywne wobec antropocenu lub go doprecyzowujące przewija się w licznych publikacjach od ładnych paru lat. W Polsce poza artykułami w mediach popularnych (nie wspominając o tekstach akademickich) trafić na nie można także m.in. w książkach „Epoka człowieka” Ewy Bińczyk, „W Polsce, czyli wszędzie” Edwina Bendyka czy „Antropocień” Andrzeja Marca. Podczas gdy Bińczyk i Bendyk doceniają wagę i wartość antropocenu jako pojęcia, w kapitałocenie widząc raczej jego cenne uzupełnienie niźli następcę, Marzec uważa to pierwsze wyrażenie za skazane „na porażkę, by nie powiedzieć katastrofę” jako będące w istocie „skrótem do antropocentryzmu” – za tym drugim jednak jako lepiej oddającym rzeczywistość nie oręduje. By usłyszeć wprost o przewagach kapitałocenu, trzeba sięgnąć po niedawny artykuł Nikodema Szewczyka w Nowym Obywatelu lub tekst Rafała Wosia w Obserwatorze Finansowym.
Teraz polskim odbiorcom kapitałocen jako alternatywę wobec antropocenu podsuwa Jason Hickel w wydanej po polsku w czerwcu głośnej książce „Mniej znaczy lepiej. O tym, jak odejście od wzrostu gospodarczego ocali świat”. Obok również wydanej niedawno po polsku „Ekonomii obwarzanka” Kate Raworth, książka Hickela oferuje kolejną z krążących ostatnio w debacie publicznej nowych wizji zorganizowania gospodarki i społeczeństwa w obliczu kryzysu planetarnego. O książkach Hickela i Raworth pisałem już na tych łamach; teraz chcę wziąć na warsztat tylko jedną tezę Hickela – tę właśnie, jakoby określenie „kapitałocen” lepiej wyjaśniało przyczyny wiszącej nad nami katastrofy i naświetlało sposoby jej uniknięcia.
Hickel rzecze tak oto:
„Epokę dominacji człowieka nazywamy antropocenem, w istocie jednak obecny kryzys nie ma nic wspólnego ogólnie z człowiekiem. Ma jednak związek z dominacją konkretnego systemu ekonomicznego, który wykształcił się niedawno w określonych miejscach i czasach, ale nie został przyjęty w równie szerokim zakresie przez wszystkie społeczeństwa. Socjolog Jason Moore zwrócił uwagę, że właściwie to nie jest antropocen – to kapitałocen.”
A zatem nie człowiek jako taki, tylko system gospodarczy ponosi odpowiedzialność za kryzys planetarny. Na tego samego Moore’a powołują się również Szewczyk i Woś w swoich argumentach za przewagą „kapitałocenu” w nazywaniu rzeczywistości. Według Szewczyka, umożliwione przez słowo „antropocen” redukowanie odpowiedzialności do przyrodzonej dysfunkcji gatunku ludzkiego miałoby być „wygodne”. Dlaczego? Bo jakoby pomaga „rozmyć odpowiedzialność. Sprowadzić tragedię do prostego stwierdzenia: ‘tak musiało być, ponieważ tacy jesteśmy’. Jacy dokładnie? Chciwi, wiecznie nienasyceni i żądni władzy nad światem”. Mówienie wprost o kapitałocenie jako o epoce, „w której to nie człowiek rządzi, a kapitał” miałoby według Szewczyka czynić jasnym, że „to kapitał prowadzi nas do katastrofy”. Podobnie Woś, za Moore’em określający koncepcję antropocenu mianem jednego „z najbardziej szkodliwych wymysłów naszych czasów”, pisze, że Ziemię zniszczył nie człowiek, tylko „pewna bardzo specyficzna forma systemu, który wymknął się człowiekowi spod kontroli” – kapitalizmu. Antropocen „zaciemnia sprawę” i dopiero mówiąc o kapitałocenie, a tym samym wskazawszy „prawdziwego winowajcę kryzysu klimatycznego”, mamy szansę uporać się „ze skutkami jego wielusetletniej i zgubnej dominacji”. Tyle Szewczyk i Woś.
„Mniej znaczy lepiej” sedna problemu upatruje w fundującej kapitalizm hegemonicznej ideologii „wzrościzmu” (growthism), czyli wzrostu dla samego wzrostu, która napędza eksploatację świata – w tym ludzi – nie bacząc na konsekwencje i ofiary. Hickel przestrzega, że posługiwanie się w dyskusjach o ekologicznym kryzysie pierwszą osobą liczby mnogiej („emitujemy”, „nasze odpady”, itd.) jest przejawem ideologii antropocenu, jakoby mylnie zakładającej, że wszyscy ludzie ponoszą jednakową odpowiedzialność za obecną sytuację. To kapitalizm i kapitaliści są odpowiedzialni – więcej: winni – i to na nich trzeba skierować reflektor krytyki, by móc się wykaraskać z dramatycznego położenia, w które nas wpędzili.
Przyjrzyjmy się bliżej argumentacji Hickela.
To prawda, że amerykański miliarder przyczynia się do katastrofy klimatycznej w stopniu nieporównanie większym od afrykańskiego rolnika czy azjatyckiego robotnika – ale czy nie jest też prawdą, że każdy z nich z samej racji bycia człowiekiem dysponuje potencjałem, którego nie posiadają przedstawiciele żadnego innego gatunku? Nie ma i nie będzie miliarderów pośród piżmowców, żadna ropucha nie zainwestuje w wydobycie ropy, to nie gekony pakują żarcie w folię samoprzylegającą. Owo „my”, przed którym przestrzega Hickel, jest problematyczne, gdy wykorzystuje się je do zrównywania niezrównywalnego, ale – wbrew krytykom – „antropocen” wcale nie musi do tego prowadzić, bo nie to jest jego celem. Wartościowość dyskursu epoki człowieka polega na tym, że pozwala uświadomić sobie miejsce i rolę ludzkości w perspektywie i skali planetarnej – oraz wziąć odpowiedzialność. Gdyby było inaczej, to czy wprowadzenie do ”Mniej znaczy lepiej” Hickel zatytułowałby właśnie „Witamy w antropocenie”?
Hickel powołuje się na badania, z których miałoby wynikać, że – wbrew teorii ekonomicznej – ludzie bynajmniej nie kierują się wyłącznie własną krótkoterminową korzyścią. Gdy uczestnicy przywoływanego przezeń na dowód eksperymentu otrzymali przydział zasobów do zagospodarowania, „aż 68 procent” z nich wybierało zrównoważone wykorzystanie przydziału, podczas gdy „samolubna mniejszość” 32 procent decydowała się na szybki zysk, uszczuplając zasoby kolejnego pokolenia: mnożące się straty doprowadzały do wyczerpania zasobów już w czwartym pokoleniu. Gdy jednak – zwraca uwagę Hickel – respondenci podejmowali decyzje kolektywnie, destrukcyjne zapędy mniejszości zostały powstrzymane, samolubne jednostki przechodziły na dobrą stronę mocy, i w rezultacie nie dochodziło do uszczuplenia zasobów na wiele pokoleń naprzód. Te pozytywnie motywujące wyniki wskazują, że większość ludzi potrafi zrezygnować z potencjalnych profitów, by zapewnić dobrobyt przyszłym pokoleniom: poparcie dla gospodarki stanu stałego jest zatem – konkluduje Hickel – powszechne i intuicyjne. Wszystko pięknie, tylko że z samej opowieści Hickela o historii kapitalizmu nie wynika bynajmniej, że „wzrościzm” koniecznie musi mieć poparcie większości, by się ukorzenić. Ba, biorąc pod uwagę potęgę tzw. górnego jednego procenta, pokrzepianie się, że samolubna mniejszość wynosi „tylko” 38 procent jest chyba trochę na wyrost. To, że w społeczeństwie przeważają impulsy pozytywne nie oznacza, że negatywne nie mają szans przejąć sterów: sam Hickel kawał książki poświęca przecież ni mniej, ni więcej, tylko pokazaniu, jak doszło do triumfu właśnie tychże mniejszościowych impulsów negatywnych. Czy zatem warto sobie gratulować, że nie mają 50 procent plus jeden głos?
Dla Hickela ważnym elementem zmierzenia się z kryzysem jest odkrycie na nowo wartości najdawniejszych wierzeń, a konkretnie animizmu, czyli światopoglądu głoszącego, że „wszystkie istoty żywe są wzajemnie powiązane, wypełnia je bowiem ten sam duch bądź ta sama esencja”, dzięki czemu animistów cechują „wyraźnie określone zasady moralne, które zabraniają nadmiernego wykorzystywania innych systemów żywych”. Hickel nie idealizuje animistów: podając przykłady ich udanego współistnienia z ekosystemami, wspomina też o ekologicznych zapaściach, do których doprowadzili, ale nie ma – jak i ja – wątpliwości, że połączenie idei animistycznych z osiągnięciami nowoczesnej nauki daje dzisiaj szansę na prawdziwsze podejście do ludzkiej roli w przyrodzie. Prawdziwsze względem czego? Ano względem światopoglądu dominującego we współczesnej cywilizacji, czyli dualizmu człowiek-przyroda. To ów dualizm tworzy iluzję „środowiska naturalnego” jako istniejącego na zewnątrz od człowieka, umożliwiając bezwzględną eksploatację żyjącego świata. Dla Hickela animizm i koncepcje pokrewne są bardziej właściwe człowiekowi, dualizm zaś jest odchyleniem. Niemniej kreśląc historię kapitalizmu i jego polegania na dualizmie jako na uzasadnieniu dla „czynienia sobie Ziemi poddaną”, Hickel chcąc nie chcąc pokazuje głębokie korzenie tej postawy, od Mezopotamii, przez Księgę Rodzaju i filozofię Platona, po chrześcijaństwo. Cytując Pliniusza Starszego, opisującego trzęsienia ziemi jako wyraz oburzenia „świętej rodzicielki” plądrowaniem jej bogactw, przedstawia to jako dowód przekonania starożytnych, że jeśli będą czerpać z Ziemi zbyt wiele, sprowadzi to na nich nieszczęście. A jednak z samego cytatu wynika, że czerpali, zaś z badań archeologicznych (nieprzywoływanych przez Hickela) wyłania się ogrom skali przetwarzania krajobrazu przez pozyskiwanie surowców i drewna w antyku. Arystoteles, Seneka czy Pliniusz Starszy mogli sobie filozofować o mądrej i czującej przyrodzie, ale górnicy i drwale robili swoje (także po to, by myśliciele mieli dogodne warunki do myślenia).
Nie piszę tego, by dowodzić, że dualizm zawsze triumfował nad animizmem. Nie triumfował. Piszę to, by podkreślić, że człowiek zdolny jest zarówno do wrażliwości animistycznej, jak i do dualistycznej niewrażliwości, oraz wszystkiego pomiędzy. Kreśląc swoją – prawdziwie inspirującą – wizję świata po transformacji systemu gospodarczego i związku człowiek-przyroda, Hickel przejawia (stereotypowo zachodnie) myślenie linearne, wedle którego jeśli już raz pozbędziemy się tego uprzykrzonego kapitalizmu, to historia potoczy się dalej w tak obranym kierunku. Tymczasem przywoływani przez Hickela animiści często hołdowali cyklicznej wizji dziejów, w ramach której wszystko, co odchodzi, prędzej czy później wraca. Zgodnie z cykliczną naturą rzeczy, skoro dualizm, kapitalizm, wzrościzm już raz zaistniały, nie ma żadnej gwarancji, że już nigdy nie „wymkną się nam spod kontroli”. Instynkty i idee ekspansji i eksploatacji mogą na czas jakiś przysnąć, by potem się obudzić i przypuścić ponowny atak. Jeśli uwierzymy, że negatywne impulsy, które doprowadziły nas dziś na skraj przepaści, z zasady nie leżą w naszej naturze, odbierzemy sobie możliwość przygotowania się na ich nawroty, podkopując w ten sposób przyszłość lepszego projektu cywilizacyjnego.
Czytając Hickela (a także Szewczyka i Wosia) mam nieodparte wrażenie, że jeśli coś jest tutaj wygodną narracją, to właśnie odwoływanie się do kapitałocenu. Jest w tej postawie jakiś unik, jakaś ulga, jakieś zrzucenie ciężaru: serca mamy czyste i nieskażone, zdają się twierdzić jej rzecznicy. Kapitalizm jawi się tu nieomal wypadkiem przy pracy, zdarzeniem losowym, nieszczęściem, które spadło jak grom z jasnego nieba na Bogu ducha winny gatunek dwunogów. Tymczasem żaden inny organizm nie miał od zarania takiego wpływu na całą planetę, jak Homo sapiens. Być może poza cyjanobakteriami, które przed miliardami lat zaczęły napełniać atmosferę Ziemi tlenem – ale na pewno żaden gatunek obdarzony układem nerwowym, nie wspominając już o świadomości czy wręcz zdolności do refleksji i przewidywania. Nawet, jeśli wisząca nam teraz nad głowami katastrofa klimatyczna jest rezultatem jednej konkretnej ideologii zrodzonej w jednym konkretnym miejscu i czasie, nie zmienia to faktu, że ideologia ta zrodzić się mogła wyłącznie pośród jednego jedynego gatunku (i że całkiem sprawnie się pośród jego przedstawicieli rozprzestrzeniła). Baczmy, by odrzucenie poczucia gatunkowej winy nie przerodziło się w odrzucenie poczucia gatunkowej odpowiedzialności.
Dyskusja o początkach antropocenu skupia się zazwyczaj na mierzalnych aspektach ludzkiego wpływu na planetę: czy cezurą było „wielkie przyśpieszenie” po II wojnie światowej, rewolucja przemysłowa, kolonizacja, a może wytępienie megafauny?… Ale w innym sensie antropocen rozkręca się dopiero teraz, na naszych oczach. Jesteśmy świadkami początku antropocenu jako epoki – nie tyle w sensie geologicznym, co kulturowym – w której na dobre i na złe zaczynamy budować szeroką świadomość tego, do czego jesteśmy zdolni i niezdolni. Potencjał gatunku Homo sapiens ukazuje się nam w pełnej krasie (a zarazem grozie) i ostatnią rzeczą, jakiej nam potrzeba, jest odgradzanie się od tej świadomości wybiórczymi narracjami. Słowo „antropocen” jest cenniejsze i użyteczniejsze od alternatyw, ponieważ stawia nam przed oczami nas samych w sposób, w jaki dotąd na siebie nie patrzyliśmy: w całej naszej sile-słabości, naszym uwydatnieniu-uwikłaniu. Tak: „nam”, „nas”, „naszej”, „naszym”. „Człowiek” – to niekoniecznie brzmi dumnie. Ale brzmi.
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
Autor zdjęcia: Leonard Regazzo
_________________________________________________________________
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.
