Spałam, gdy się kończył świat. Żadnych dźwięków, tylko błysk. Na tarczę Słońca Luna naszła, wzmógł się wiatr (…) Nie śpię, żyję, lewituję tu. Nie mam za co chwycić, nie mam o co oprzeć stóp – tak w utworze otwierającym jedenasty album grupy muzycznej Hey pt. Błysk Katarzyna Nosowska rozpoczyna umożliwiający mnogość interpretacji monolog o końcu świata. W całości obrazu doszukiwać się można nawiązań do Solaris, traumatycznego poczucia odosobnienia jednostki czy – faktycznie – nadchodzącej ostateczności.
Przez całą lekturę książki Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka, ponad czterystustronicowej pozycji wydawnictwa Biblioteki Liberté!, regularnie wracały do mnie wersy Błysku, a z każdym kolejnym rozdziałem zasychało mi w gardle, fotel stawał się coraz mniej wygodny. I to mimo, że zajmuję się zawodowo zagadnieniami środowiskowymi, żaden z tematów poruszonych w lekturze nie był mi obcy, a dużą część przytaczanych danych dobrze znam.
Eseje Juraszka to diagnoza. Diagnoza postawiona bez eufemizmów, bez nadziei na cud czy choćby względnie udaną rekonwalescencję. To okrutnie prawdziwy i pozbawiający złudzeń obraz rzeczywistego przekształcenia planety w miejsce, które jest ludzkości coraz mniej przyjazne. To jawne oskarżenie, wyrzut sumienia, zarówno w wymiarze indywidualnym – każdego mieszkańca/ki, czy bardziej – użytkownika/czki Ziemi, jak i zbiorowym. Czyli coś, na co w absolutnej zupełności – jako gatunek Homo Sapiens – zasłużyliśmy.
Stopień przekształcenia i degradacji planety, na której żyjemy, jest bezprecedensowy. Człowiek – co zauważa z nieukrywaną dozą melancholii Juraszek – wskutek rozwoju wszelkich maści technologii, a także braku umiaru w eksploatacji i szacunku dla natury, pozbawił się możliwości odkrywania miejsc jeszcze nieodkrytych, a te odkryte są najczęściej w stanie agonalnym. Trwamy już jedynie w fazie bolesnej i nieodwracalnej przyrodniczej recesji.
Upadek bioróżnorodności, wymieranie gatunków, wszechobecne betonowanie i wylesianie, hodowla przemysłowa zwierząt, toksyczne zanieczyszczenie powietrza, gleb i wód, a już przede wszystkim zmiana klimatu, które możemy bez cienia wątpliwości zaobserwować do tej pory, w logiczny sposób dostarczyć winny ludziom wystarczających powodów, żeby zacząć obawiać się o choćby względnie stabilną przyszłość. Najwyraźniej jednak to zbyt mało, a większość społeczeństw wciąż wypiera fakty, badania i prognozy licząc na dalszy wzrost gospodarczy lub ignorując problem. Autor rozprawia się z reprezentatami wciąż obecnego jeszcze negacjonizmu klimatycznego, w analityczny sposób przedstawiając nieścisłości procesów myślowych – lub nieczyste intencje – ludzi, którzy nieświadomie bądź z premedytacją utrzymują innych w przekonaniu, że tak naprawdę nie ma powodów do zmartwień. Juraszek analizuje skomplikowany system zależności w sferze bio- i antroposfery, ukazując w nowym świetle pozornie nieznaczące relacje, które decydują o równowadze całej misternej machiny nazwanej przez nas Ziemią – jednocześnie wyliczając skalę dokonanych zniszczeń.
Proza esejów na temat nadchodzącej zapaści, punktów krytycznych, analiza zjawisk neomanii, eksploatacyjnej czy rabunkowej wręcz twarzy kapitalizmu oraz rozważania nad traconym intelektualnym potencjałem społeczeństw przeplatane są przez Juraszka zgoła odmiennymi formami literackimi. Pośród tekstów o wymierających gatunkach znaleźć można oniryczne opisy przyrody, literaturę piękną, teksty piosenek Depeche Mode, wspomnienia z osobistych podróży czy wersy Inwokacji. Nadaje to pewnej głębii sprzyjającej pogłębionej refleksji, poszerza perspektywę o aspekty kulturowe oraz pozwala na bardziej intymne utożsamienie się z treściami. Pozwala też zastanowić się nad tym jak młode pokolenie formułuje własne przekonania i wartości i jaki kanału przekazu używa aby o nich mówić.
O ile bohaterami „Antropocenu…” są zarówno sam okres antropocenu w ujęciu historycznym, geologicznym, technicznym, gospodarczym, społecznym czy kulturowym i w metaforycznym sensie spersonifikowana Ziemia, o tyle ludzie stanowią tu szkodliwe, degradujące tło. Nie brakuje odniesień do innych, licznych publikacji traktujących o temacie zapaści klimatu, kryzysu ekologicznego, upadku bioróżnorodności czy wymieraniu gatunków, a ich autorzy, m.in. Naomi Klein, Marcin Popkiewicz, Jonathan Watts czy Henry David Thoreau stanowią dla wspomnianego tła – pozornie jednak tylko – odciążającą równowagę.
O tytułowych pandemiach jest niewiele. Nieliczne odniesienia do wirusa SARS-CoV-2 dają poczucie, że to nie dosłowny wymiar pandemii w tych rozważaniach jest kluczowy. To my jesteśmy od kilku tysiącleci epidemią trawiącą Ziemię, od prawie dwóch wieków szkodzącą jej śmiertelnie, rozprzestrzeniającą się w każdym zakątku jej wyniszczonego ciała i prowokującą „przerzuty” swej działalności w każde kolejne, z nielicznych nietkniętych jeszcze toksycznym tworem Homo Sapiens, miejsc.
Niewiele uwagi poświęcono również nierównościom w ujęciu społecznym i zdrowotnym, oprócz nierówności ekonomicznych – opisywanych w nawiązaniu do śladu węglowego czy uprawnień do emisji. Obok stosunkowo pokaźnej dozy nostalgii za minionymi czasami, kulturami czy osobistymi wspomnieniami autora nie znajdujemy zbyt wiele empatii względem ludzi, którzy każdego dnia masowo umierają wskutek zmiany klimatu czy degradacji ekosystemów. Kwestie zdrowotne traktowane są w książce daleko poza priorytetem, a ich występowanie w publikacji można określić jako krótkie podsumowanie wpływu zanieczyszczonego powietrza czy kataklizmów na zdrowie, traktowane jako argument – tu bezsprzecznie – czysto egocentryczny, gdy wszystkie pozostałe, zwłaszcza zachowanie funkcjonujących jeszcze ekosystemów dla przyszłych pokoleń i uniknięcie katastrofy w ujęciu ogólnym, zawiodą. Marginalizowanie tego tematu w tak obszernej pozycji wywołuje u mnie – rozumiejąc koncepcję i nie oskarżając o mizantropię – poczucie niewykorzystanej szansy przekazu.
Można by zarzucić autorowi, że w jednym z rozdziałów wytyka – nawet ekologom – zbyt optymistyczne podejście do tego co nas czeka, a jednak sam w pewien sposób – co zrozumiałe – próbuje zaszczepić w czytelniku nadzieję, że przy mobilizacji wszystkich sił pewna zmiana na lepsze jest możliwa. Nie jest to łatwa sztuka napisać książkę o końcu świata, odwlekając jednak jego widmo i próbując jednocześnie zagrzewać do działania. Nie jest również prosto opisać ogrom zniszczeń planety przy zachowaniu proporcji pozwalającej tlić się nadziei na przetrwanie. Ile potrzeba chłodnego, przytłaczającego realizmu do wzbudzenia motywacji i zmiany zachowań, ile ostrożności, by nie wywołać sprzężenia zwrotnego i pragnienia eskapizmu przed nadmiernym poczuciem odpowiedzialności, czy wręcz – winy? Z racji braku obiektywizmu i mojego własnego zaangażowania w kwestie klimatyczne nie jestem w stanie ocenić, co w tej konkretnej narracji przeważy, trzymając się nadziei, że Ziemia nie sturla się z szal w milczącą otchłań.
Jedno jest pewne, dom mamy jeden. Spaliliśmy go, zniszczyliśmy, rozjechaliśmy samochodami, czołgami, zalaliśmy betonem, zadaliśmy mu wiele ciosów, zatruliśmy i pluliśmy nań bez żadnej refleksji i szacunku. Jego mury głośno krzyczą z rozpaczy, ale wciąż chcą nam dawać schronienie. Wykorzystajmy tę szansę i zjednoczmy siły, byśmy nie legli w gruzach własnej głupoty, krótkowzroczności, konformizmu i megalomanii. Jesteśmy już w tym krótkim ulotnym momencie przed „za późno”, zaczynając nieuchronnie mnożyć się przez pustkę – jak w późniejszych wersach wspomnianego przeze mnie utworu.
Dołączam do pytania ukrytego pomiędzy wierszami każdej strony „Antropocenu dla początkujących…” – czy zdążymy?