Robert F., twórca witryny AntyKomor.pl, biorąc pod uwagę charakter jego aktywności nie jest człowiekiem z mojej bajki. Jego serwis to niewątpliwie jedno z tych miejsc w sieci, które ociekają żółcią. Sęk w tym, że jedno z wielu. Wyjątkowe jest jedynie pod tym względem, że akurat nim interesują się władze.
Oto źródło zamieszania:
§ 2. Kto publicznie znieważa Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej,
podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. (art. 135. K.K.)
Przepis, z którego drwiono – i słusznie! – gdy po postawieniu w stan oskarżenia po mało wybrednych uwagach na temat urzędującego wówczas prezydenta Hubert H. stał się najbardziej znanym bezdomnym w Polsce powrócił w zeszłym roku. Wówczas to do mieszkania F. rano zastukali nie mleczarze, lecz funkcjonariusze ABW. Ani panów z Agencji, ani śledczych z prokuratury nie przekonały argumenty, że mamy do czynienia z satyrą. Art. 135. na ten gatunek dowcipu nie zezwala.
Przedstawianie prezydenta jako „prostytutkę, homoseksualistę, pijaka, uczestnika czynności seksualnych” oraz tworzenie gier, w których strzela się do wizerunku głowy państwa trudno nazwać przykładem satyry najbardziej wysublimowanej. Jednak w Internecie znajduje się wiele stron, gier czy obrazów, które w co najmniej porównywalnym stopniu kłócą się z poczuciem dobrego smaku. Nie wspominając już o rozmaitych komentarzach i wpisach na forach – choć i te przejawy działalności antypaństwowej próbował swego czasu ścigać minister Sikorski. Robert F. staje się więc kozłem ofiarnym w społeczności pełnej winnych.
Co więcej, taki obrót spraw czyni go niejako męczennikiem za sprawę – wolności słowa, wolności krytykowania władz. A powoływanie się na niego jako na ofiarę nadgorliwości służb państwowych będzie uzasadnione tym bardziej, że niejako przy okazji poza znieważeniem głowy państwa oskarżono go również o fałszowanie dokumentów (mowa o legitymacji studenckiej, skierowaniu do szpitala oraz zaświadczenia lekarskiego). Nawet jeśli zarzuty mają realne podstawy, a uzyskiwanie korzyści w wyniku oszustwa jest obiektywnie godne potępienia i rozliczenia, to dziwi jednak moment, w którym te przewiny zostały F. wyciągnięte. Tworzy to wrażenie, że twórca AntyKomora jest w oczach opinii publicznej dodatkowo zohydzany (jakby kaliber dowcipu nie był wystarczający).
Całe zamieszanie wynika jednak z jednego problemu, który w Polsce niezwykle rzuca się w oczy. Pożądane zachowania obywateli wobec państwa i jego przedstawicieli próbuje się wymusić prawem, zamiast budować pewną obyczajowość, kształtować kulturę polityczną.
Jest jednak państwo, na które swobodnie moglibyśmy spojrzeć jako na wzór w dziedzinie wolności słowa. Mowa mianowicie o Stanach Zjednoczonych. Prezydent USA jest jedną z tych postaci, wobec których padają najcięższe zarzuty – Barack Obama jest przez niektórych oponentów przedstawiany jako ten, który w USA wprowadzić zamierza komunizm, a George W. Bush porównywany był choćby do Adolfa Hitlera. Różnica w zestawieniu z polskim podwórkiem jest jednak taka, że w związku z lekceważeniem takich głosów nie nadaje się im żadnej istotnej rangi, a sam urząd prezydenta cieszy się dużym szacunkiem. I nie potrzeba do tego żadnych dekretów ani zapisów w Kodeksie Karnym.
Czas więc na wyciągnięcie konsekwencji z dotychczasowych doświadczeń. Tak amerykańskich, jak i naszych. Skoro w Stanach bez artykułów prawnych da się uzyskać efekt powszechnego szacunku do głowy państwa, a u nas pomimo obostrzeń o charakterze karnym wciąż wydaje się to trudne do osiągnięcia, rozwiązanie nasuwa się samo. Niepotrzebne jest zresztą zestawianie z mocarstwem zza oceanu. Wystarczy zadanie sobie jednego pytania: kto jawi się nam jako wart wyśmiania – ten, który głupim i nieprawdziwym dowcipem na swój temat się nie przejmuje, czy ten, który w wyniku takowego dostaje furii?