W debacie o polskim antysemityzmie pułapką jest już samo nazywanie tej debaty. Czy jest to problem polsko-żydowski, czy polsko-polski? Czy przedmiotem jest wrogość do naszego, czy do cudzego? Czy sens ma mówienie o antysemityzmie bez Żydów, skoro oni zewsząd się wyłaniają i nie pozwalają debacie wygasnąć?
„Wracajcie do Polski, do waszego, naszego kraju (…) Uleczcie nasze rany, a uleczycie swoje. I będziemy znowu razem” – wołał Sławomir Sierakowski w filmie Yael Bartany pt. „Mary Koszmary”, stojąc na płycie niszczejącego Stadionu Dziesięciolecia. Mówił do Żydów, nazywając ich „rodakami” i „ludźmi”. Przekonywał, że tylko ich fizyczna obecność w Polsce pozwoli wyśnić polskie koszmary, a homogenicznemu społeczeństwo dokonać obrachunku splamionych antysemityzmem sumień i nauczyć się od nowa wielokulturowości.
Dziesięć lat później Leszek Jażdżewski w tekście pt. „Wielka Polska Żydowska” („Gazeta Wyborcza. Magazyn Świąteczny”, 17. marca 2018) wysuwa tezę wspartą na odwrotnym rozumowaniu: żydowskość nie jest fantomowym rewersem polskości, lecz jej organicznym komponentem. Nie byłoby polskiej kultury, demokracji, a wreszcie samego narodu bez żydowskiego pierwiastka. A my-Polacy, jak przekonuje Jażdżewski, „robimy wszystko, żeby Żyda z siebie wyprzeć, oddzielić, zaczarować, zachwycić się jego egzotyką”. Nie potrafimy myśleć o polskości-żydowskości jako o syjamskich bliźniętach i nie potrafimy o tej podwojonej tożsamości mówić. Maskujemy swoją niechęć lub wrogość do kulturowego doppelgängera, a czasem po prostu konfuzję podszytą wstydem, dyskutując o „kwestii żydowskiej”, „Polakach minus”, „Polakach żydowskiego pochodzenia”, „polskich Żydach”. Jesteśmy mistrzami mowy dwuznacznej, aluzyjnej i często raniącej. Ostatnio wyjątkowo często raniącej i ksenofobicznej. „O przeszłości rozmawiamy językiem jak z kryteriów norymberskich, co przerzuca się na naszą teraźniejszość” – przestrzega Jażdżewski. Dyskusja o relacjach polsko-żydowskich to dla niego polsko-polska debata, której uczestnicy to ten sam naród – bez względu na to, kto komu jaką etniczną etykietkę przypinał, by na jej podstawie zadecydować o czyim życiu. Osiowym wątkiem tej debaty jest pamięć Holokaustu, gotowość na obrachunek polskich postaw w okresie wojny lub odmowa dokonywania takich rozliczeń, ale – jak pokazał początek 2018 roku – przedłużeniem tego sporu jest kwestia antysemickiej nagonki sprzed 50 lat, której echo jest słyszalne dzisiaj, podczas sporu o nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej oraz o uchwałę mającą upamiętniać Marzec’68 i jego dramatyczne pokłosie. „Ci, którzy pakowali się w 1968 roku, to jesteśmy my. Ci, którzy dziś odmawiają im polskości, to też my. Jeden naród polski” – kończy Jażdżewski.
Ma on rację, gdy w języku debaty i sposobie nazywania tak jej przedmiotu, jak i uczestników dostrzega odwieczną mieliznę sporu, która nie pozwala mu wypłynąć na szerokie wody zrozumienia skomplikowanej przeszłości. Do trafnych uwag Autora chciałabym dołączyć jeszcze jeden apel. Nie mówmy o „kwestii żydowskiej”, ale przestańmy też zasłaniać istotę współczesnej ksenofobii pojęciem „antysemityzmu bez Żydów”. Określenie to było adekwatne w pierwszych dekadach powojennych. Symbolicznie dotykało najtragiczniejszego pokłosia Zagłady, czyli tego, że nawet fizyczna eksterminacja i unicestwienie milionów ciał oraz emigracja setek ocalonych nie doprowadziły do końca długiego trwania antysemityzmu w Europie, w tym w Polsce. Później antysemityzmem bez Żydów zaczęto u nas nazywać podwórkowe wyzwiska „od Żydów”, rywalizację na amatorskie murale piłkarskich kibiców w rodzaju „ŁKS Jude” versus „Żydzew” albo antysemickie żarciki przy stole, na którym stoi – tak na wszelki wypadek – figurka Żyda z pieniążkiem. Antysemityzm bez Żydów został udomowiony i rozgrzeszony jako przypadłość ludzi niekoniecznie łagodnych i dobrych, ale prostych, nieobytych i zabobonnych.
W drugiej dekadzie XXI wieku pojęcie to jest w najlepszym razie mylące. W epoce, w której zapotrzebowanie na tak zwany cyfrowy detoks wydaje się równie ważkie jak walka z cyfrowym wykluczeniem, w erze globalnego migrowania oraz transnarodowych relacji politycznych i międzyludzkich, „Żyda” można spotkać wszędzie: w realu, wirtualu, w przypominaniu złej przeszłości i w pisaniu historii od nowa. Dlatego posługiwanie się pojęciem antysemityzmu bez Żydów służy raczej zaklinaniu rzeczywistości niż jej diagnozowaniu. Pozwala przerzucać odium antysemityzmu na ludzi „niedoinformowanych”, a kryć tych, którzy owszem brzydzą się publiczną etykietką antysemity, ale już nie antyżydowskimi i antyizraelskimi poglądami. I potrafią je racjonalizować na ponowoczesną modłę, przybierającą formę montażu różnych typów wiedzy oraz ignorancji przebranej za wiedzę gwarantowaną emocjami i doświadczeniem samego mówcy. Polska jest mistrzem postmodernistycznego dyskursu ultrakonserwatywnego, w którym sąsiadują niebezpieczne sprzeczności i dramatyczne przeciwieństwa. Oto naród Sprawiedliwych wciąż musi się bronić przed odczłowieczonym Żydem, mitycznymi „Sorosowymi srebrnikami” i „żydowskimi mediami polskojęzycznymi”. Jednocześnie w najprawdziwszej polskiej mediosferze jest honorowe miejsce dla „naszego, dobrego Żyda”, w literaturze zwanego alibi Jew, który potwierdzi najgorsze obawy i potoczne przeświadczenia, bo zna problem „z autopsji”.
Sądzę, że mamy dzisiaj do czynienia z antysemityzmem ludzi „dobrze poinformowanych”, którzy twierdzą, że Żydów dobrze znają, bo przeczytali to i owo, bo bywają tu i tam. Wiedzą, kto jest Żydem w Polsce, kto zagranicą i wiedzą, jak z nimi postępować – i co więcej przestrzegają przez Żydami także rzekomo w ich interesie. Na tym polega sekret postawy polskich elit (głównie prawicowych, ale nie tylko) i niemałej części społeczeństwa. Nazywam ten fenomen antysemityzmem ludzi zapobiegliwych, ponieważ twierdzą oni, że wypełniają określoną misję. Tropiąc wszechobecnego Żyda, chcą zapobiec rozmyciu tak polskiej, jak i żydowskiej tożsamości w magmie transnarodowości, której pochodu zapewne nie zatrzymają. Mogą jednak go spowolnić i wydaje się, że robią to całkiem skutecznie.
Z etnizacją debaty o antysemityzmie mają także problem (choć innego rodzaju) konsekwentni przeciwnicy ksenofobii. Leszek Jażdżewski przekonuje, iż zarówno sprawcy, bierni obserwatorzy, jak i ofiary polskiego antysemityzmu to nie kto inny, lecz Polacy – wówczas Polacy i Polacy dzisiaj. Z jednej strony ma rację. Już Jean-Paul Sartre w „Rozważaniach o kwestii żydowskiej” pisał – co później wielokrotnie powtarzano i rozwijano – że Żydem jest ten, kogo otoczenie uważa za Żyda, że to antysemita tworzy Żyda. Z drugiej strony można postawić pytanie, czy „repolonizacja” ofiar polskiej polityki i życia społecznego po kilku dekadach, jakie upłynęły od ich krzywdy, nie jest też rodzajem zaklinania rzeczywistości? Owszem, za czynieniem z Żyda na powrót Polaka stoi szlachetny cel obrachunku. Komu jednak taka repolonizacja rzeczywiście poprawia samopoczucie? Komu jest potrzebna? Chyba przede wszystkim świadkom i ich potomkom, którzy nie wiedzą, jak moralnie przetrawić wiedzę o trudnej, czasem haniebnej przeszłości społeczeństwa, którego są członkami.
Być może symboliczna repatriacja jest również potrzebna niektórym ofiarom, ale na pewno nie wszystkim. Dla części z nich mogłaby stanowić wręcz akt ponownej przemocy. Ich życie toczy się gdzie indziej – tam, gdzie na szczęście dla nich polskość nie sięga. Galerię zranionych, zmienionych, a w wielu przypadkach eksterytorialnych tożsamości marcowej emigracji zawiera wydana niedawno przejmująca książka Mikołaja Grynberga pt. „Księga wyjścia”, będąca zbiorem rozmów z tymi, którzy naznaczeni jako „straszni Żydzi” z Polski wyjechali oraz z tymi, którzy mimo to zostali. Można uczucie nieprzynależności wyrazić subtelnie, jak czyni to Nina Himelstein: „W Polsce czuję się jak turystka, mimo że kiedyś Polska była moim krajem, »Mazurek Dąbrowskiego« moim hymnem, a polski moim językiem”. Albo dosadniej, jak ujmuje to jej mąż Grzegorz: „To już nie jest moje plemię. Ja już tam nie należę. Pomogli mi się wypisać”. Albo anegdotycznie, jak filmowiec Andrzej Krakowski wspomina rozmowę z ministrem Waldemarem Dąbrowskim, który proponował mu, jako jednemu z „nas”, zaadaptowanie „Ogniem i mieczem” na scenariusz filmowy: „Nie jestem jednym z was, Waldku. Wy mi zabraliście dokumenty (…), zabraliście mi kraj i zabraliście mi obywatelstwo. Mogę być wszystkim, ale na pewno nie jednym z was”. Dla wyrazistości przekazu generalizacje są poręcznym narzędziem, lecz tak jak nie czyńmy innych wbrew ich tożsamości Żydami, tak nie czyńmy ich na siłę Polakami. Zamiast tego wsłuchajmy się w indywidualne historie i sposoby budowania autodefinicji.
Apele takie jak Leszka Jażdżewskiego powstają w atmosferze słusznego oburzenia na antysemicki rys współczesnego dyskursu publicznego. Na usta i pod stukające na klawiaturze palce ciśnie się porównanie z wydarzeniami sprzed pięćdziesięciu lat. „Wielu komunistów miało nadzieję, że ignorując antysemityzm, a nawet z nim flirtując, partia będzie robiła wrażenie bardziej »narodowej«, bardziej »patriotycznej«, mniej sowieckiej, mniej obcej, bardziej prawomocnej” – pisała Anne Applebaum w „Za żelazną kurtyną” o ówczesnej Polsce. Czy można ten opis odnieść do Prawa i Sprawiedliwości? Chyba nie, wszak trudno o bardziej swojską i „suwerenną” partię niż obecnie rządząca. Czy duch tego czasu, którego dziś doświadczamy, to rzeczywiście drugi Marzec? Czy w przypadku antysemityzmu historia niczym fatum cyklicznie się powtarza? Nie – to nie drugi Marzec’68, lecz pierwszy kwartał 2018 roku. I nie jest to konstatacja pocieszająca. Oznacza bowiem, że demokratyczna debata publiczna (co jak co, ale debata wciąż pozostaje w Polsce demokratyczna, co nie znaczy, że jest elegancka i budująca) stoi na kompleksach, resentymentach, poczuciu dziejowej niesprawiedliwości i na imperatywie polityki godnościowej za wszelką cenę, która próby wstawania z kolan zmienia w mozolne czołganie się i to do tyłu. Z pozycji czołgającego się nie widać zaskoczonych, zniesmaczonych i przerażonych twarzy wielu obserwatorów tej polityki i tego dyskursu. Jednakże to nie drugi Marzec, ale początek 2018 roku i – przywołując myśl Mikołaja Grynberga ze spotkania z czytelnikami w Łodzi – większość zniesmaczonych i przerażonych klimatem w Polsce przynajmniej nie musi w upokarzających okolicznościach starać się o paszport. Już go ma.