Mój przyjaciel ostatnio powiedział mi, że jest „zielony” i w związku z tym chciałby wstąpić do partii zielonych, ale nie chciałby być „arbuzem” – tj. zielonym z wierzchu a czerwonym w środku. Marzy mu się racjonalne i ekologiczne państwo minimalne. Chłopak, zapewne pod naporem mojej agitacji, zdaje sobie sprawę, że polityka państwa opiekuńczego jest kontrproduktywna ekonomiczne, wypiera spontaniczne reakcje społeczeństwa obywatelskiego oraz przyczynia się do demoralizacji i infantylizacji jej beneficjentów. Jak zatem połączyć ogień z wodą?
Thomas DiLorenzo sądzi, że nie-arbuzowy ekolog
„[n]ie proponuje rządowego przymusu rozdzielenia człowieka i natury przez nacjonalizację ziemi i innych zasobów, konfiskatę prywatnej własności, zakaz hodowania niektórych rodzajów zwierząt, regulację ludzkiego spożycia żywności itp. Nie jest ideologicznym socjalistą, który jest zdeterminowany, aby zniszczyć kapitalizm. Nie wyraża publicznie życzeń, aby przyszedł „nowy wirus” i zabił miliony, jak to zrobił kiedyś założyciel Earth First. Częściej szuka sposobów wykorzystania instytucji kapitalizmu do rozwiązania problemów ochrony środowiska. Jest nawet nowe słowo na taką osobę: enviropreneur (environment — środowisko, entrepreneur ― przedsiębiorca ― przyp. tłum.). Może się też nazywać wolnorynkowym ekologiem, który rozumie jak prawa własności, prawo zwyczajowe i rynki mogą rozwiązać wiele problemów ekologicznych.”
DiLorenzo swoją bezkompromisowość wyraża ciętym językiem, ale ja bym ujął to tak, że z ekosocjalizmem są dwa, te same problemy, które dotyczą także tradycyjnego socjalizmu: moralny i ekonomiczny. Moralny można ująć tak: to, że chcesz chronić pandy w Chinach nie oznacza, że masz prawo siłą zabrać mi pieniądze na ten szczytny cel. Ekonomiczny jest taki: jak zabierzesz pieniądze ludziom i wydasz je na ochronę środowiska, to nie zrealizują się inwestycje w kapitał, od których dobrobyt nas wszystkich jest uzależniony – także wolne środki na ochronę środowiska są bezpośrednio zależne od ilości kapitału. Innymi słowy: przemoc i nędza to nie są rozwiązania problemów przyrody. Żeby ekologia miała sens musi być dobrowolna i nie może ograniczać akumulacji kapitału (wzrostu produktywności).
Problem ekonomiczny można ująć po hayekowsku: systemy rozproszone i zdecentralizowane są wydajniejsze niż systemy scentralizowane, bo w tych pierwszych lepiej wykorzystuje się niejawną, rozproszoną, nieuświadomioną wiedzę konieczną do działania systemu. Innymi słowy: centralny architekt ochrony środowiska naturalnego nie ma zdolności kognitywynych, dzięki którym mógłby skutecznie w sposób „zrównoważony” zarządzać rozwojem środowiska i gospodarki. Czy też jak ujął to Friedrich A. von Hayek w „Zgubnej pysze rozumu”:
„Osobliwym zadaniem ekonomii jest pokazanie ludziom jak mało w istocie wiedzą o tym, co w ich mniemaniu da się zaprojektować.”
Ale nawet gdyby centralne planowanie było realne – jest jeszcze inna strona tego problemu. Teoria wyboru publicznego nam mówi, że alternatywa dla prywatnej własności, mianowicie własność państwowa, jest paraliżowana tym, co ekonomiści nazywają problemem przełożonego-agenta (principal-agent problem). Przełożonym w tym wypadku jest społeczeństwo, które ma rozmyte i rozproszone cele (czasami nawet sprzeczne i skonfliktowane), których nie może nawet jednoznacznie wyrazić i przekazać do swojego agenta za wyjątkiem być może polityki (a ta czyni prawdopodobnie problem jeszcze gorszym). Agent, tj. rząd, jest na luźnej wodzy i realizuje swoje własne cele. Pytanie do którego nas skłaniają ekonomiści, a którego ekolodzy nie zadają sobie zbyt często: jaką rząd ma motywację, żeby wykonywać wolę społeczeństwa i chronić środowisko? Nie wspominając już o tym, że taka spójna, kolektywna „wola ludu” w ogóle nie istnieje – zawsze to będzie narzucona wola pewnej grupy całej reszcie.
Mówiąc krótko: społeczeństwo obywatelskie ma tę przewagę moralną nad państwem, że jego działania są dobrowolne i nikomu nic nie narzucają (wola każdej jednostki nie jest gwałcona przez wolę tej czy innej grupy) – i ta właśnie dobrowolność determinuje jego zalety ekonomiczne: używanie siły, przymusu i przemocy jest kosztowne i nieuchronnie musi wiązać się z centralizacją decyzji oraz biurokratyzacją jej realizacji. Wymiana wiedzy i współpraca jest znacznie wydajniejsza pomiędzy ludźmi, którzy utrzymują relacje dobrowolne – a gorsza w przypadku, gdy jedna osoba rozkazuje drugiej. Państwowy przymus stwarza strukturę bodźców, w której ludzie mają motywację do marnotrawstwa: windowania kosztów i obniżania efektywności (czego najdoskonalszym przykładem jest proces sądowy w Polsce, który trwa w nieskończoność, kosztuje majątek, jego wyroki rzadko mają coś wspólnego ze sprawiedliwością, a klienci – ta nieliczna część społeczeństwa, którą na niego w ogóle stać – nie wychodzą z sądu zadowoleni). Ludwig Lachmann opisał tę różnicę w ten sposób:
„Forma organizacji oparta na dobrowolnej kooperacji i uniwersalnej wymianie wiedzy jest niezaprzeczalnie lepsza od jakiejkolwiek struktury hierarchicznej, nawet jeśli w tej drugiej istniałby test sprawdzający kwalifikacje tych, którzy wydają polecenia. Ci, którzy są zdolni uczyć się w oparciu o rozsądek i doświadczenie, wiedzieli to już wcześniej. Natomiast mało prawdopodobne jest, by ci, którzy tego nie rozumieją, pojęli to teraz.”
Jest też kwestia samej „ekologicznej efektywności” centralnego planowania zielonej polityki. Najlepiej chroni się środowisko naturalne w bogatych krajach kapitalistycznych, a najgorzej w biednych krajach socjalistycznych. Rozwój technologiczny powodowany akumulacją kapitału, sprawia, że produkcja staje się „czystsza”. Ale tego rozwoju nie da się wymusić – subsydiowanie wiatraków jest tak samo przeciwskuteczne, jak subsydiowanie przemysłu ciężkiego za komuny. W takiej sytuacji struktura bodźców tworzy motywację do podwyższania kosztów i obniżania efektywności. Dodatkowo tworzy się tysiące miejsc pracy w sektorze publicznym i w subsydiowanych firmach, które są całkowicie kontrproduktywne – sprawiają, że biedniejemy. A i tak nie wiadomo czy wyprodukowane za unijne pieniądze wiatraki, nie skończą tak, jak komunistyczny przemysł. Część być może nawet przetrwa, ale pytanie: za jaką cenę? Ilość kapitału w gospodarce jest ograniczona: jeśli wydamy połowę na wiatraki, to tylko połowa zostanie na inne, być może bardziej produktywne, zajęcia.
Często gdy mówi się o tym ile miejsc pracy i ile prądu powstaje dzięki subsydiowanym wiatrakom, nie dostrzega się tego, ile miejsc pracy nie powstało i ile inwestycji nie zostało zrealizowanych przez to, że te pieniądze rząd ludziom zabrał i przeznaczył na wiatraki. Jest to tzw. koszt alternatywny i trudno jest go oszacować, bo nie wiemy, jakby wyglądał świat, gdyby rząd zostawił nasze pieniądze, nasze umowy i nasze życie w spokoju. Tyler Cowen przytacza na swoim blogu badania dotyczące skutków inwestycji w zielone technologie w Hiszpanii z których wynika, że na każde nowe cztery miejsca pracy stworzone przez rząd za pomocą subsydiów, zniknęło dziewięć miejsc pracy w reszcie gospodarki. A trzeba zauważyć, że Hiszpania od 2000 roku wydawała na „zielone innowacje” 0,5 mln euro ze swojego budżetu i ponad 1 mln euro z budżetu unijnego rocznie. Jest to 20 mln euro zainwestowane w nędzę mas. Prof. Cowen kwituje to tak, że tam, gdzie dzisiaj mówi się o „zielonej energii” wystarczy wsadzić „rolnictwo” i otrzymujemy ulotkę propagandową z końca XIX wieku. Dodaje jeszcze, że „Petycja producentów świec” Bastiata to nic, przy tym, co współczesna polityka nam serwuje.
Historia lubi się powtarzać. Podobnie jest z ropą naftową: co kilka-kilkanaście lat ogłaszają intelektualiści-wróżbici wyczerpanie jej złóż i wiążący się z tym masowy, międzynarodowy kryzys energetyczno-ekonomiczno-społeczny. Dokładnie to samo mówiono o węglu sto lat temu. Milton Friedman na jednym ze swoich wykładów czyta fragmenty traktatu Williama Stanely’a Jevonsa, który zapowiadał upadek gospodarczy świata w wyniku wyczerpania się złóż węgla. Wystarczy podmienić słowo „węgiel” na „ropa” i otrzymujemy tekst uderzająco aktualny. Błąd myślowy jaki się popełnia w tego typu argumentach, jest klasycznym przypadkiem pułapki maltuzjańskiej. Thomas Malthus w 1798 roku zauważył, że skoro liczba ludności rośnie w postępie geometrycznym, a produkcja żywności w arytmetycznym, to nieunikniony jest stan przeludnienia. No i tak się działo do czasów rewolucji przemysłowej: ilość ludności nie mogła się podnieść, bo rozwój rolnictwa był zbyt wolny. Kapitalizm sprawił, że ludzie wreszcie mieli warunki do rozrostu populacji – i to, jak Malthus zauważył, w tempie geometrycznym. Malthus sądził, że ten przyrost spowoduje głód, a sytuacja miała się odwrotnie – ten przyrost w ogóle nie byłby możliwy bez uprzedniej likwidacji głodu.
Prof. Winiecki, porównując dobrobyt przed nastaniem kapitalizmu i dzisiaj, podsumował na swoim blogu (zresztą komentując ten sam temat) różnicę tak:
„PKB na mieszkańca ówczesnego świata przekraczał nieznacznie $400; w roku 2000 jest to ponad $4500. A więc 11 razy więcej. Następny krok, to liczba ludności: wtedy ok. 300 mil., dzisiaj ponad 6 mld. A więc 20 razy więcej. Wreszcie, nie tylko żyjemy lepiej, ale ponadto dwa i pół razy dłużej. Czyli tym większym bogactwem cieszymy się przez znacznie więcej lat niż niegdyś.”
Zresztą to nawet nie chodzi o prawdopodobną nędzę materialną spowodowaną ograniczeniem zużycia zasobów, ale niezrozumieniem, jak funkcjonuje mechanizm cen. Jak węgla na świecie zacznie brakować to jego wydobycie stanie się kosztowniejsze. Cena węgla będzie rosnąć, więc konsumenci zaczną wybierać inne, tańsze źródła energii. Oczywiste jest, że jeśli węgiel stanie się droższy niż gaz to zaczniemy kupować gaz. A nawet wcześniej – zanim się przestawią konsumenci, jeszcze wcześniej przestawią się inwestorzy – zwrot z kapitału stanie się wyższy w inwestycjach w inne źródła energii, więc stopniowo nowe inwestycje nie-węglowe zaczną wypierać wydobycie węgla. Ta zmiana – jeśli faktycznie kiedykolwiek nastąpi – będzie stopniowa – ze wzrostem cen węgla o każdą złotówkę coraz bardziej będzie opłacało się wykorzystywać alternatywne źródła energii.
Znakomita większość dogmatów ekosocjalistycznych jest przyjmowana na wiarę. Nie wymagają żadnego potwierdzenia, żadnych badań, żadnych dowodów, a nawet spójnej logicznie teorii: kto nie jest z nami, ten jest przeciw planecie. David Friedman w książce „Ukryty Ład” pokazuje ciekawy przykład jak zawodne może być to intelektualne zacietrzewienie:
„Większość drewna wykorzystywanego do produkcji papieru pochodzi z drzew, które zostały posadzone w tym właśnie celu. Recykling powoduje spadek popytu na masę celulozową, a tym samym spadek cen tej masy. Niższe ceny powodują z kolei to, że nie opłaca się już sadzić nowych drzew. W efekcie liczba drzew maleje, tak samo jak maleje ilość bydła, kiedy ludzie przechodzą na wegetarianizm.”
Bywa też, że pewni „zwolennicy wolnego rynku” (tzw. prawica) przeginają w drugą stronę – nie dostrzegają, że subsydiowane od stu lat budowania dróg i przemysłu motoryzacyjnego przyczynia się nie tylko do zaburzeń w alokacji kapitału, ale co gorsza sprawia, że inwestycje w alternatywne środki lokomocji stają się nieopłacalne. Nie wspominając już o tym, że jest to zazwyczaj redystrybucja od tych, którzy nie posiadają samochodów (zazwyczaj ludzie biedniejsi), do tych, którzy je posiadają i często ich używają (zazwyczaj bogatsi). Walka z subsydiowaniem przez rząd budowy dróg może przywrócić równowagę i skłonić inwestorów do finansowania innowacji transportowych.
Są ekonomiści, którzy twierdzą, że własność prywatna chroni środowisko lepiej niż własność publiczna. Akumulacja kapitału wywołująca rozwój technologiczny sprawia, że nie musimy mieć już „lasu kominów”, jak w XIX-wiecznym Manchesterze. Jest rozpowszechniony i głęboko zakorzeniony nawyk myślowy wyrobiony przez ekosocajlistyczną propagandę, który mówi, że rozwój gospodarczy jest negatywnie skorelowany z ochroną środowiska. Prosty eksperyment myślowy dowodzi, że tak być nie musi: im więcej mamy wolnych środków, tym lepiej możemy chronić środowisko – zarówno indywidualnie, jak i w skali kraju czy też całego świata. Dlatego też ekologia powinna sobie stawiać dwa główne cele: edukację ekologiczną i rozwój kapitalizmu na świecie.
I taką też mam radę dla mojego „zielonego” przyjaciela: nie polityka, a ekologia liberalna jest rozwiązaniem. Ekologia, która szanuje wolność człowieka, a nie ją gwałci; ekologia, która wspiera rozwój gospodarczo-cywilizacyjny, a nie go niszczy. Moja propozycja: załóżmy prywatny park narodowy i walczmy z rządowym subsydiowaniem budowy dróg. Nie róbmy polityki, promujmy ekologię. 😉