Berlin jest obecnie jednym z najbardziej interesujących miast jeśli chodzi o sztukę. Nie tylko dlatego, że dając wspaniałe warunki do pracy i swobodnego tworzenia, ściąga niszowych artystów z całej Europy. Także, a może przede wszystkim dlatego, że stwarza możliwości dla realnego obcowania z talentem konkretnych osób, a stosowane metody popularyzacji sztuki istotnie oddziałują na Niemców. Od 17 lutego w MOCAK-u można obejrzeć wystawę, której autorkami są Eva & Adele poświęconą ich living art. U nas prawdopodobnie jej autorki byłyby w najlepszym razie uznawane za bojowniczki o genderową wolność, w najgorszym miałyby poważne problemy ze spokojnym przejściem ulicą ze względu na jawnie okazywaną wrogość. W Niemczech natomiast w jednym z podręczników do religii poświęcono opisowi ich działalności całą stronę. Miały być dla uczniów przykładem do refleksji nad innymi drogami do szczęśliwego życia. Przedstawiono je jako inny, równoprawny model.

Oczywiście życie Evy i Adele nie jest łatwe. Nie mam tu jednak na myśli problemów związanych z brakiem akceptacji dla ich wizerunku, płci czy związku. Ich życie codzienne wymaga głębokiej dyscypliny i samoorganizacji. Ceremoniał robienia precyzyjnego makijażu oraz starannego dobierania strojów (wszystkiego mają po dwie identyczne pary – każda w swoim rozmiarze) trwa ponad trzy godziny! Bardzo mało miejsca zostaje dla sfery prywatnej. Eva & Adele same uosabiają swoją sztukę i z tej przyczyny nie ma możliwości, by pojawiły się poza domem bez pełnego kostiumu czy makijażu. Jednak dzięki tej determinacji są wszechobecne w świecie sztuki – od ponad dwudziestu lat pojawiają się na wszystkich najważniejszych festiwalach, biennale i wystawach. Nie jako artystki, nie jako zwykli widzowie, ale właśnie jako chodzące, niezamawiane przez nikogo wytwory. Na tym polega ich performance. Ubrane w ultra kobiece, wymyślne kreacje własnego projektu, z mocnym makijażem i głowami ogolonymi na łyso przechadzają się po galeriach sztuki. Wzbudzały sensację, zainteresowanie, szokowały, czasem inny artysta oskarżał je o „kradzież sceny”, ale trzeba przyznać, że konsekwencja, praca i pomysł na siebie ugruntowały im artystyczną pozycję. Symboliczne z wyrazistym stylem – aż dziw bierze, że nikt jeszcze nie pokusił się o wariację polegającą na umieszczeniu Evy & Adele na jednym z obrazów Bruegela lub jako różowych plam, na którymś z płócien impresjonistów…
Bezkompromisowość, totalność – te słowa według mnie najlepiej opisują ich living art, na którym podczas prezentowanej wystawy skupia się MOCAK. Możemy oglądać amatorskie zdjęcia wykonane przez fanów artystek, ich kostiumy, kopie różowych luster, przy których codziennie wykonują make-up czy kopie ich zapisków bardzo dokładnie określających, jak i kiedy nosić dane stroje. Ekspozycja podejmuje temat z perspektywy performance‚u. Na wystawie brakuje jednak sztuki materialnej, wytwarzanej przez Evę & Adele, która daje im źródło utrzymania. Wiem, że MOCAK chciał skupić się na idei, bardzo potrzebnej w Polsce, mianowicie promowaniu otwartości i tolerancji w stosunku do osób transseksualnych (czego dowodzi też zaproszenie posłanki Anny Grodzkiej do współtworzenia katalogu towarzyszącego wystawie), zastanówmy się jednak, czy brak prezentacji choćby kilku dzieł malarskich pary (mających zazwyczaj formę futurystycznych projekcji, bardzo autobiograficznych) nie stanowi innego rodzaju zaszufladkowania? Sądzę, że prace stanowiłyby ciekawe uzupełnienie, gdyż – tak jak ich twórczynie – również zawierają w sobie wiele sprzeczności. Są różnorodne i pełne napięcia. Łączą w sobie siłę i delikatność, śmiałą erotykę z pastelowymi barwami przywołującymi na myśl świat dziecka.

Oczywiście, wcale nie lekceważę tego, że Eva i Adele są gender-bojowniczkami. Ich wspólną karierę rozpoczął inscenizowany ślub w 1991 roku, który odegrały (oczywiście w cudownych sukniach własnego projektu) w berlińskim Martin-Gropius-Bau. To wydarzenie rozpoczęło walkę o prawo do legalnego zawarcia związku małżeńskiego. Eva, będąca biologicznie mężczyzną, starała się bardzo długo o zmianę płci, co łączyło się z koniecznością uzyskania różnorodnych lekarskich ekspertyz, a także nieustannym tułaniem się po sądach. Kiedy ostatecznie udało jej się udowodnić swoje racje – Eva i Adele mogły wziąć ślub homoseksualny. Niektórzy uznają to za wariactwo i niepotrzebne komplikowanie sobie życia, bo gdyby wcześniej zdecydowały się na tradycyjny związek rozwiązałyby sprawę szybciej i łatwiej. Zwłaszcza, że Eva korzysta z konstytucyjnego orzeczenia niemieckiego sądu z 2011 roku, które zezwala transseksualistom prawnej zmiany płci bez konieczności zmiany ciała. Fizycznie więc dla pary artystek nic się nie zmieniło. Mogły wcześniej wziąć legalny ślub lub nie brać żadnego poza swoim performance’m z 1991 i żyć jak wiele par współcześnie – za nic mając nakazy prawne. One jednak walczyły bezkompromisowo aż do osiągnięcia celu. Walczyły symbolicznie, dając swoją wytrwałością przykład – nie tylko dla homo- czy transseksualistów – jak żyć w zgodzie ze sobą, unikając hipokryzji.
Główne hasło Evy & Adele to „Gdziekolwiek jesteśmy my – jest muzeum”, ale nie mówi się tego z przekorą, by odciąć się od etykiet nadawanych przez ludzi. Eva i Adele chcą być dla swoich fanów i odbiorców łączem ze światem wysokiej sztuki. Pomysł bycia ruchomym muzeum kojarzy się z Marcelem Duchampem i jego boîte-en-valise. Poprzez fakt „przenośności”, Duchamp chciał zwrócić uwagę instytucjom sztuki na coraz bardziej zwiększające się przemieszczanie dzieł sztuki i tym samym poddać pod wątpliwość ważność oryginalności prac artystycznych. Eva & Adele kwestionują natomiast typowy porządek odbioru ich sztuki przez publiczność. Same, wychodząc do ludzi, pobudzają ich zainteresowanie i budują popyt na własne osoby. Piękno bycia chodzącym dziełem sztuki jest tym, co wynagradza im koszty codziennych poświęceń, na jakie zdecydowały się, obierając swoją drogę
