Przywództwo zdobyte poprzez emocjonalne podjudzanie większości przeciwko mniejszościom, do których należą intelektualne elity, staje się zakładnikiem uprzedzeń, przesądów i klaustrofobii owej większości. To wejście w spiralę populizmu.
Żyjemy w czasach specjalizacji, w których ogólne czy totalne przywództwo staje się szkodliwym anachronizmem. Jest tak między innymi dlatego, że w dzisiejszym – coraz bardziej zdywersyfikowanym i skomplikowanym – świecie nie ma i nie może być nikogo, kto byłby w stanie podejmować w rozmaitych dziedzinach racjonalne decyzje, przynoszące całej wspólnocie korzyści w perspektywie dłuższej niż wyborcza kadencja. Dziś polityczne przywództwo, nawet w tak homogenicznych i monokulturowych krajach jak Polska, wymaga przekraczania społecznych, religijnych i politycznych ograniczeń oraz ustawienia celów polityki na dalszą przyszłość. Polityka polegająca na umizgiwaniu się w każdej trudnej kwestii do większości, zwłaszcza jeśli najbardziej rozpowszechnione przekonania są nawet dla tej większości szkodliwe, prowadzi najprostszą drogą do gospodarczych i społecznych katastrof.
Tu warto podkreślić, że przywództwo zdobyte poprzez emocjonalne podjudzanie większości przeciwko mniejszościom, do których należą intelektualne elity, staje się zakładnikiem uprzedzeń, przesądów i klaustrofobii owej większości. To wejście w spiralę populizmu. Cena utrzymania się przy władzy staje się przy każdym kręgu tej spirali staje się coraz wyższa i coraz bardziej ciągnie całą wspólnotę ku katastrofie. Utrzymanie władzy w takich sytuacjach wymaga kolejnych, coraz silniejszych środków mobilizujących większość oraz umacniania aparatów władzy i represji, kosztem równomiernego rozwoju wspólnoty. Tego typu państwowe organizmy stają się albo piekielnymi machinami wojny i agresji, albo zaściankowym skansenem.
Dwa najlepiej ilustrujące ten paradygmat historyczne przykłady to hitlerowskie Niemcy i frankistowska Hiszpania. W obu przypadkach utwierdzanie szerokich mas w zbrodniczych, klaustrofobicznych oraz totalitarnych przekonaniach pozwoliło słabym emocjonalnie oraz intelektualnie jednostkom na zdobycie pełnej władzy nad każdym aspektem życia swoich społeczeństw. Obaj przywódcy, Führer i caudillo, nie byli w stanie udźwignąć ciężaru takiej władzy i zostali skazani na wcześniejszą (Hitler) czy późniejszą (Franco) porażkę. Obaj zafundowali swoim krajom i społeczeństwom piekło totalitarnego (Niemcy) czy autorytarnego (Hiszpania) państwa. Bolesne blizny po rządach Führera i caudillo ich kraje noszą do dziś, mimo iż oba społeczeństwa zrobiły w ostatnich dziesięcioleciach bardzo wiele, żeby w przyszłości uniknąć tego rodzaju fatalnego zauroczenia wszechwładzą i centralizmem.
Niestety wraz upływem czasu, oczywiste skutki tego fatalnego przywództwa zaczynają się zamazywać w społecznej pamięci, a kolejne pokolenia słabych emocjonalnie oraz intelektualnie, politycznych aspirantów zaczynają sięgać po skompromitowane poglądy i metody zdobywania poparcia. Mówiąc metaforycznie, próbują podlewać zasuszone – jak się wydaje – ziarna tęsknoty do politycznej wszechwładzy i narodowej imperialnej potęgi. Oczywiście takie tendencje odżywają jak świat długi i szeroki. Tym silniej, im dalej od koszmarów ostatniej totalnej wojny. Niemcy i Hiszpanie rozmontowali golema totalitaryzmu stawiając na wzmocnienie autonomii regionów oraz samorządów terytorialnych i zawodowych, a także na ustanowienie niezależnych od władzy centralnej instytucji demokratycznego państwa, które skutecznie ograniczają pokusę politycznej wszechwładzy. Od dziesięcioleci towarzyszy temu powszechna edukacja, która ma umocnić przekonanie, że siłą każdego państwa i społeczeństwa nie jest jego armia i aparat władzy, lecz różnorodność.
Różnorodność kulturowa, etniczna, religijna i światopoglądowa. To ona daje codzienną wymianę doświadczeń, inspirację do rozwoju, pozytywną w skutkach konkurencję oraz tolerancję i ciekawość świata. To ona stanowi antidotum na klaustrofobię, tendencje totalitarne i autorytarne a także imperializm i społeczną przemoc. To ona daje wreszcie przyjazną przestrzeń, w której ma szansę zmieścić się każdy człowiek bez względu na to, jakie są jego losy, skąd pochodzi, do jakiego modli się Boga et cetera. To ta wielokulturowość notabene pozwala setkom tysięcy Polaków od kilkudziesięciu lat wieść dobre, spokojne życie w Niemczech. To ona – mimo wszelkich problemów i przypadków nagłaśnianych przez nieodpowiedzialne, goniące za sensacją media – pozwala milionom imigrantów i uchodźców znajdować spokojne przystanie poza granicami krajów, z których z takich czy innych powodów musieli wyjechać czy uciekać. Żeby ten dobry stan – tak różny od tego, co w Europie było typowe w przeszłości – utrzymać, potrzebne są polityczne elity, które nie tracąc dumy ze swoich narodowych osiągnięć, będą wspierały bezpieczną przestrzeń wolną od szowinistycznych demonów przeszłości.
Doświadczenie ludzkości uczy, że nie da się zbudować dobrostanu żadnego społeczeństwa, kosztem poniżenia i krzywdy innych. To zawsze prowadzi do zbrodni i wojny. Dzisiejsze przywództwo nie może być budowane na nacjonalizmie i klaustrofobii. Musi mieć fundament w postaci otwartości, tolerancji i chęci współpracy na forum europejskim i światowym. Dzisiejszy polski przywódca nie może wykrzykiwać nacjonalistycznych haseł, bo oszukuje w ten sposób ludzi, że możliwa jest Polska zamknięta na świat, niekonkurująca na międzynarodowych rynkach, budująca wspólnotę na swoich urazach, kompleksach i zakłamanej historii. Taka Polska nie ma żadnych szans, żeby na dłuższą metę się utrzymać. Położenie między Wschodem a Zachodem daje nam szansę korzystania ze współpracy z jedną i drugą stroną. Jednak naraża jednocześnie na stanie się ofiarą jakiejś kolejnej europejskiej czy globalnej konfrontacji.
Naszym żywotnym interesem jest wspieranie demokracji na Wschodzie oraz pełne wpisywanie się w demokratyczną kulturę zachodniej cywilizacji. Tylko te dwie wartości mogą dać nam i naszym kolejnym pokoleniom dobrobyt i pokój. Wrogość i nieufność wobec Wschodu, a jednocześnie okazywanie wschodnich standardów na zachodnich forach osłabiają naszą pozycję i skazują nasz kraj na odosobnienie i stopniową, nieuchronną marginalizację. Potrzebni są nam polityczni liderzy, którzy będą się dobrze czuli na europejskich salonach, a jednocześnie będą umieli znaleźć sposób na Putina, Łukaszenkę oraz ukraiński chaos. Modus vivendi z Rosją nie może polegać na blokadzie kontaktów i wzajemnej wrogości. Można nie być „ruskim kondominium” i czerpać poważne korzyści z tego sąsiedztwa, którego nie jesteśmy przecież w stanie się pozbyć! Rosja może być naszym „śmiertelnym wrogiem”, ale może również być partnerem kulturalnym czy gospodarczym. Polska może mieć również pozytywny wpływ na cywilizowanie się Rosji i osłabianie neoimperialnych ciągot jej politycznych elit.
Niemcy są najważniejszym partnerem Polski, zarówno w polityce, jak i w gospodarce. Wytwarzanie nieufności wobec władz i obywateli tego kraju, zohydzanie polskiej opinii publicznej dobrych kontaktów z takimi liderami jak Angela Merkel, osłabia nas i skazuje na sojusz z niemieckimi politykami, którzy nie mają takiej jak ona sympatii i cierpliwości do polskiej polityki. W Niemczech nie brakuje polityków, którzy – gdy okaże się to opłacalne – zaczną budować swoją pozycję na nieufności, a z czasem na nieskrywanej pogardzie wobec Polski. Niszczenie relacji z pragmatyczną i rozumiejącą nasze postkomunistyczne urazy Angelą Merkel, skaże nas na konfrontację z Niemcami nacjonalistycznymi i zapatrzonymi w imperialną przeszłość albo pragmatyczną prorosyjską lewicą, alergicznie reagującą na polski – zaściankowy z jej punktu widzenia – nacjonalizm. To na szczęście dla nas i świata jeszcze margines niemieckiej sceny politycznej, ale nie możemy zapominać o tym zagrożeniu, a już na pewno nie możemy wspierać pozycji nieprzyjaznych nam politycznych opcji. Postawa polskich władz będzie miała wpływ na wzrost albo osłabienie pozycji tych sił w Niemczech. Polski nacjonalizm będzie dobrym argumentem dla niemieckich nacjonalistów. Wśród Polaków i Niemców można wzniecić szowinistyczne zapały. Ich gaszenie byłoby bardzo trudne i kosztowne.
Polscy liderzy powinni więc wystrzegać się siania ziaren złych emocji i pogardy. Obecnie w Niemczech panuje niebezpieczna susza ideowa i zagrożenie politycznym pożarem. Mogą go wzniecić także iskry lecące z polskiego szowinistycznego ogniska. Zwłaszcza jeśli polskie władze będą go podsycały w imię pozyskania wyborczego poparcia radykalnych środowisk. Politycy ponoszący odpowiedzialność za kraj powinni mieć świadomość tego zagrożenia i przynajmniej zacząć zdobywać w tej kwestii elementarne rozeznanie. Pseudopatriotyczne pohukiwania i przechwałki nie są skutecznym instrumentem w polityce międzynarodowej. Mogą natomiast stać się paliwem nienawiści i pogardy. To alfabet każdego polskiego polityka aspirującego do pozycji przywódcy.
Przywództwo nie polega na sprawności w manipulowaniu opinią publiczną czy wzniecaniu emocji w celu zdobywania poparcia w kolejnych wyborach. Nie jest ono również sprawnym rozgrywaniem politycznych rywali. Przywództwo to kształtowanie opinii publicznej, opieranie się w decyzjach na opiniach mądrzejszych od siebie i budowanie postaw korzystnych z punktu widzenia wspólnoty. To także umiejętność publicznego rozpatrywania trudnych kwestii i podejmowania trudnych decyzji, nawet jeśli mogą spowodować spadek wyborczego poparcia. Z perspektywy kraju nie jest istotne, ile kadencji kto będzie rządził, tylko jakie kwestie uda mu się uporządkować dla wspólnego dobra. Najgorszą zbrodnią, jakiej można tu dokonać, jest zniszczenie trudnych i kosztownych politycznie reform poprzedników, tylko dla wzmocnienia własnej pozycji. To bywa równoznaczne z przerzuceniem nieuchronnych kosztów finansowych i społecznych takich anty-reform na przyszłe pokolenia.
Osoba aspirująca do tytułu przywódcy musi rozpoznawać zagrożenia i szukać rozwiązań najtrudniejszych problemów. Usypianie opinii publicznej poprzez unikanie konfrontacji i niepodejmowanie trudnych tematów może dać na jakiś czas spokój takiej czy innej grupie politycznej, ale nie jest nigdy dobre dla wspólnoty. W systemie przedstawicielskim ludzie oddają głosy zawierzając swoim reprezentantom własny los. W takich krajach jak Polska niska aktywność społeczna powoduje, że politycy zdobywając władzę mogą zajmować się głównie alchemią jej utrzymania i pomnożenia. Nikt im specjalnie nie patrzy na ręce i nie zmusza do rozpoznawania zagrożeń. Politycy w takich realiach żyją od pożaru do pożaru, w przerwach nie zajmując się sposobami ich unikania, bo może mieć to dla nich niekorzystne skutki.
W tym miejscu warto wspomnieć polityczną katastrofę pewnego szefa rządu, który odważył się wspomnieć o tym, że jednym ze sposobów ograniczania negatywnych skutków katastrof naturalnych jest ubezpieczanie mienia. Oczywiście zrobił to w nieodpowiednim momencie i poniósł polityczne konsekwencje. I na tym sprawa się skończyła. Problem pozostał nierozwiązany, a politycy nauczyli się jedynie, że nie wolno drażnić rozdrażnionego suwerena. Ktoś jednak powinien wrócić do tej kwestii i podjąć społeczny dialog na temat sensu i warunków tego rodzaju ubezpieczeń. U nas nikt takich kwestii nie rusza, bo trzeba by przekazać wyborcom niemiłą wiadomość, że muszą ponieść nieuchronnie koszty ochrony przed katastrofalnymi wydarzeniami. Ogłupiany od dziesięciolecia wyborca, który i tak w taki czy inny sposób ponosi wszystkie tego rodzaju koszty, alergicznie podchodzi do rozmowy na ten temat. Woli żyć w przekonaniu, że to rząd zapłaci za wszystko, zapominając o prostej – jak by się wydawało – prawdzie, że rząd nie ma własnych pieniędzy, tylko opłaca wszystko z kieszeni podatników albo bierze w ich imieniu kredyty, które to właśnie ci podatnicy, a nie rząd, będą musieli kiedyś spłacić. Zadaniem przywódcy powinno być tłumaczenie tego rodzaju kwestii swoim wyborcom, czyli budowa społeczeństwa obywatelskiego i społecznego kapitału. W dzisiejszych warunkach łatwiej jest jednak mydlić ludziom oczy, ukrywać trudne problemy i prawdziwy stan rzeczy. Jak śpiewał Wojciech Młynarski: „Po co babcię denerwować? Niech się babcia cieszy!”
Nad Polską wiszą dwa poważne zagrożenia. Pierwsze z nich to katastrofa demograficzna. Polskie społeczeństwo się starzeje w najszybszym w Europie tempie. Na dodatek około trzech milionów młodych Polaków mieszka i pracuje za granicą tworząc PKB innych, zwykle dużo bogatszych, krajów. Na dodatek mamy bardzo niski poziom aktywności zawodowej osób po 50. roku życia i kobiet. Lukę na rynku pracy zapełniają głównie Ukraińcy. To wszystko pogłębia deficyt Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, którego kasa musi być uzupełniana z podatków. Te pieniądze, zamiast budować nasz dobrobyt i finansować inwestycje zabezpieczające naszą przyszłość, są przejadane na bieżąco. Zjawisko ma charakter nasilający się i stanowi potężne zagrożenie. Zwłaszcza w czasie kryzysu, który zgodnie z logiką gospodarki wolnorynkowej jest nieuchronny. Jednym ze sposobów zmniejszenia ryzyka bankructwa systemu emerytalnego w Polsce jest jego reforma, której najważniejszym elementem musi być zwiększenie aktywności zawodowej, czyli podniesienie wieku realnego przechodzenia na emeryturę. W Polsce to bardzo drażliwy temat. Racjonalne w teorii podwyższenie wieku przechodzenia na emeryturę zostało dokonane bez głębokiej społecznej debaty i publicznej analizy sytuacji i skutków zmian. Reforma została podjęta w zaciszu gabinetów władzy bez próby przekonania do niej większości społeczeństwa. Reforma była słuszna, zgodna z opiniami większości ekspertów (demografów, ekonomistów, aktuariuszy itp.), ale bez przekazania obywatelom racjonalnych argumentów i bez zapytania o zgodę, na przykład w formie referendum.
Władza przyjęła taktykę rozmywania tej sprawy, bo z sondaży wiedziała, że zdecydowana większość Polaków odrzuci podwyższenie wieku emerytalnego. Nie podjęto skutecznego wysiłku przekonania opinii publicznej o słuszności i konieczności podjęcia takiej reformy. Założono, że większość jest niezdolna do myślenia w kategoriach dobra wspólnoty i będzie się kierowała swoim egoistycznie pojętym interesem. Mówiąc wprost: ktoś zapomniał, że robienie komuś dobrze wbrew jego woli, może zostać odebrane po prostu jako gwałt. Zabrakło prostych słów o międzypokoleniowej solidarności. O tym, że nie możemy przechodzić sobie na emeryturę, kiedy nam wygodnie, bo mamy obowiązki wobec rodziców i dziadków, którzy już nie mogą pracować oraz wobec dzieci, które jeszcze nie mogą pracować. O obowiązkach wobec tak zwanej Ojczyzny już nie wspomnę. Politycy założyli, że większość obywateli to nieświadomy motłoch, nie będący w stanie zrozumieć podstawowych zasad funkcjonowania społecznej wspólnoty. Liczyli na społeczną bierność i pewnie też rozsądek oraz pragmatyzm swoich politycznych rywali, którzy tak czy owak korzystali z ich decyzji. Decyzji – jak się wydawało – koniecznych do podjęcia ze względu na realne uwarunkowania.
I tu się przeliczyli! Ich następcy, już i tak korzystający z politycznego osłabienia rywali, którzy podjęli tak niepopularną decyzję, postanowili skorzystać jeszcze bardziej. Nie licząc się z nieuchronnymi skutkami w przyszłości przyjęli rolę dobrodziejów, którzy niczym bajkowy Robin Hood likwidują niesprawiedliwości. Jednych i drugich łączy lekceważący stosunek do opinii publicznej i założenie, że zarządzają biernym i w większości nieświadomym społeczeństwem. Tymczasem problem pozostaje nierozwiązany, zaś jego koszty są łatane z kieszeni teoretycznych beneficjentów cofnięcia reformy, do której w przyszłości i tak będziemy musieli wrócić. Na dodatek w dużo trudniejszych – jak się wydaje – warunkach. Tylko czy po tym wszystkim ktoś w Polsce będzie w stanie jeszcze podąć uczciwie tę kwestię? Duszek złośliwości, który mnie nie opuszcza, każe mi w tym momencie dodać, że być może zrobi to dopiero ktoś z zewnątrz. W naszej historii to się już zdarzało… I, jak sądzę, istnieje duże prawdopodobieństwo, że również nie będzie nas o nic pytał.
Sprawa reformy systemu emerytalnego to tylko jeden z wielu przykładów braku skutecznego przywództwa rozumianego jako działanie dla wspólnego dobra. Przykłady można mnożyć. W podobny sposób nie udaje się nam sensownie rozwiązać problemu zanieczyszczenia powietrza związanego bezpośrednio z przemysłem węglowym. Wciąż nie ma dobrej wizji rozwoju opartego na nowoczesnych technologiach. Wciąż nasze uczelnie – poza nielicznymi grupami badawczymi – zupełnie nie liczą się na świecie. Nie mamy dziedziny, w której nasza technologia byłaby najlepsza i powszechnie stosowana w międzynarodowej skali. To wszystko są również objawy braku przywództwa w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Natomiast stajemy się mistrzami w rozwijaniu negatywnych znaczeń tego słowa. To widać, słychać i czuć! Notabene nie tylko na scenie politycznej…
