„Antropocen” – epoka człowieka – to tylko jedna z nazw próbujących uchwycić esencję czasów, w jakich przyszło nam żyć. Inną jest pirocen: epoka ognia.
Płonie Australia, płonie Kalifornia, płonie Amazonia, płonie Kanada, płonie Syberia, płonie Indonezja. W dole świadkowie pożarów mówią o „tsunami ognia” i o płomieniach zdolnych przeskoczyć drogi i rzeki, prześcignąć uciekających ludzi. W górze pożoga uwalnia do atmosfery węgiel, nie tylko ten zgromadzony w roślinach, ale i ten w glebie, dokładając się do globalnego przegrzania, które z kolei przyczynia się do dalszych pożarów. Sadza osiada na lodzie i śniegu, przyspieszając topnienie regionów polarnych i wiecznej zmarzliny, co podnosi temperaturę i uwalnia jeszcze więcej gazów cieplarnianych. W wypalonym, zdegradowanym krajobrazie nielicznym ocalałym zwierzętom i roślinom coraz trudniej odbudować gęstą sieć powiązań ekosystemowych, która pozwoliłaby ściągnąć węgiel z atmosfery i odłożyć w biomasie. Tak ogień rodzi ogień.
Za antropocenem stoi właśnie ogień, dowodzi w eseju na kartach książki Living in the Anthropocene Stephen J. Pyne: energia z paliw kopalnych to samonapędzająca się machina, która nas poniosła. Nie powinniśmy w sumie się temu dziwić, bo ta właściwość widoczna była już od samego zarania epoki ognia, kiedy to pierwsze maszyny parowe zatrudniały się wypompowywaniem wody z kopalń węgla. Nie dostrzegamy, że jesteśmy w ogniu zanurzeni i nim przeniknięci, bo technologia przetworzyła i rozdzieliła go na substytuty i części składowe, takie jak blask, ciepło, energia. Ale próbując okiełznać ogień w świecie, który zbudowaliśmy, rozpętaliśmy jego dzikość w świecie przyrody. Klimatyczne i ekologiczne okowy, które sami sobie w tym ogniu wykuliśmy, będą nas teraz pętać przez wieki.
Właśnie zaczynają: ekstremalne zjawiska pogodowe uderzają coraz częściej i nie można ich zbyć niefrasobliwą uwagą, że podobnych rozmiarów klęski też kiedyś występowały. Dlaczego? Ewa Bińczyk w książce Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu tłumaczy: „W antropocenie niemal każda katastrofa ‘naturalna’: powódź, pożar, zaraza czy fala głodu nosi już znamiona sprawczości człowieka. Są to raczej katastrofy postnaturalne.” Wraz ze zwiększającą się częstotliwością klęsk żywiołowych, ich skutki rosną nie liniowo, tylko wykładniczo, a świat przyrody nie jest w stanie zareagować tak, jak jeszcze kiedyś byłby w stanie, bo długotrwała i bezceremonialna ludzka ingerencja dramatycznie go osłabiła. Zdziesiątkowaliśmy, przetrzebiliśmy, zubożyliśmy ekosystemy na całej planecie. Lasów jest mniej, mają zmienioną kompozycję, kaleczą je drogi i inna infrastruktura, zamieszkujące je gatunki zwierząt są pod presją, obniża się poziom wód gruntowych, temperatury rosną, pory deszczowe tracą regularność, i tak dalej. Dlatego okresowe pożary, które kiedyś chroniły przed większymi i pobudzały do odnowy, dziś potrafią unicestwić.
W książce Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu David Wallace-Wells przywołuje słowa gubernatora Kalifornii, który o szalejących tam pożarach powiedział, że to nowa norma. Wallace-Wells obnaża naiwność tej konstatacji. Otóż żyjemy dziś na planecie innej, niż kiedykolwiek w historii ludzkości. Zostawiliśmy już za sobą wąski przedział warunków środowiskowych, które znamy od zarania jako tło naszej historii i kultury. Jeśli patrząc na obecne pożary, powodzie, huragany ktoś powie, że tak właśnie wygląda zmiana klimatu, to jest w błędzie. Nie przenieśliśmy się przecież ze świata pewnych określonych warunków klimatycznych do świata innych, może i gorszych, bardziej niebezpiecznych, ale w dalszym ciągu dających się określić. Przenieśliśmy się do świata, którego podstawową własnością jest to, że określić się go nie da. Nie wiemy, jak „wygląda” zmiana klimatu, bo proces zmiany trwa i trwać będzie. Nie ma żadnej nowej normy klimatycznej – jest koniec normy jako koncepcji, do której można się odwoływać.
W licznych materiałach na temat obecnej fali pożarów w Australii pojawia się kwestia ich wpływu na tamtejsze metropolie. Pytani o to mieszkańcy odpowiadają zwykle w podobny sposób: powietrze w niektóre dni zmienia się w istny dym i obawiamy się, co będzie dalej, ale w sumie to widzimy te pożary tylko w telewizyjnych i internetowych niusach, a poza tym żyjemy jak zwykle: chodzimy do pracy, robimy zakupy i tak dalej. W wypowiedziach tych miasta jawią się jako fortece, doświadczające wprawdzie w sytuacji oblężenia klęskami żywiołowymi pewnych niedogodności, ale ogólnie rzecz biorąc niewzruszone, bezpieczne.
Myśląc, że jesteśmy tak zabezpieczeni, w istocie jesteśmy „krusi”, w sensie, w jakim pogłębił i doprecyzował to słowo Nassim Taleb, autor m.in. książek Czarny łabędź. O skutkach nieprzewidywalnych zdarzeń oraz Antykruchość. O rzeczach, którym służą wstrząsy. Miasto – czy szerzej obecny model cywilizacji – radykalnie izoluje nas od rzeczywistości geofizycznej i ekologicznej, od której w ostatecznym rozrachunku zależy nasze istnienie. Budujemy swoje domy i marzenia na fundamencie żywiołów przyrody i tylko dzięki ochronnym strukturom cywilizacji jesteśmy w stanie zamykać na ten fakt oczy. Ale wytrącenie przez nas owych żywiołów z dotychczasowej dynamiki, sprowokowanie przez nas nowych interakcji i dokładanie coraz to większych obciążeń zmienia samą istotę tego fundamentu. Struktury zaś cywilizacyjne pod naporem katastrof (post)naturalnych, przekładających się na produkcję żywności, dostawy energii, dostępność wody i tak dalej, zaczynają trzeszczeć i jeśli nie zostaną w porę przebudowane, prędzej czy później pękną.
Jak zwraca uwagę Jem Bendell, twórca głośnej i kontrowersyjnej koncepcji Głębokiej Adaptacji do nieuchronnie nadciągającej zapaści społecznej w wyniku klimatycznej katastrofy, od chaosu dzieli nas tylko kilka posiłków, których regularność zależy przecież od – kluczowych dla rolnictwa – przewidywalnego klimatu i stabilnego ekosystemu. Oraz od nieprzerwanego transportu: Bill McKibben, weteran walki o środowisko naturalne, w książce Falter: Has the Human Game Begun to Play Itself Out? podaje, że globalne dostawy żywności przechodzą przez zaledwie czternaście głównych węzłów, które są na łasce żywiołów napędzanych przez zmieniający się klimat. Wygodnie odseparowani murami cywilizacji od warunków klimatycznych i środowiskowych, osiedlając się pod złudną osłoną infrastruktury na obszarach narażonych na potęgę żywiołów, wystawiając światu przyrody coraz wyższy rachunek za nasz konsumpcyjny styl życia, nie dostrzegamy, że w ten sposób co dnia piętrzymy ryzyko, które prędzej czy później roztrzaska nas czarnym łabędziem, czyli nieprzewidywalnym kataklizmem. Bezpieczna forteca może okazać się śmiertelną pułapką.
Świadomość postępującej katastrofy klimatycznej rośnie. Pojawia się coraz więcej inicjatyw, tak obywatelskich, jak i politycznych oraz instytucjonalnych. Ale zarazem rośnie stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze, a destrukcja ekosystemów postępuje. Negacjonistyczny rząd Australii jest tu jednym z najbardziej haniebnych przykładów zamykania przez władze państwowe oczu na rzeczywistość. Czy nadziei na autentyczny przełom należy upatrywać dopiero w katastrofalnej fali pożarów (albo rekordowym huraganie lub bezprecedensowej powodzi), która ostatecznie wykaże zbrodniczość negowania rzeczywistości i odwlekania koniecznych działań? Przecież wobec takiej sytuacji nawet ci, którzy najmocniej zaciskają powieki i zatykają uszy, muszą zmienić stanowisko, prawda?
Niekoniecznie. Według badań przywoływanych przez George’a Marshalla w książce Don’t Even Think About It: Why Our Brains Are Wired to Ignore Climate Change, po tej czy innej klęsce żywiołowej ludzie, którzy z niej ocaleli, mają tendencję do popadania w rodzaj negacjonizmu, zachowując się tak, jak gdyby ta jedna katastrofa wyczerpała już cały „budżet” katastrof. Czasem to tam właśnie, gdzie zniszczeń jest najwięcej, ludzie przejawiają najwięcej optymizmu, w rezultacie nie zabezpieczając się na przyszłość, a pieniądze z odszkodowań i zadośćuczynień wydając na przemeblowanie. Łaknąc poczucia normalności i bezpieczeństwa, nie chcą, by przypominać im o rosnącym globalnym zagrożeniu, i dążą tylko do powrotu do „normalności”. Tej, której już nie ma i nie będzie.
Czy coraz częstsze katastrofy (post)naturalne zmotywują nas do działania, czy też przeciwnie? Gdy odpowiedź na to pytanie stanie się dla nas kiedyś jasna, spojrzymy w przeszłość i odurzeni iluzją wiedzy po fakcie powiemy, że oczywiście musiało się stać tak, jak się stało. Dziś jednak, patrząc ku przyszłości, zwyczajnie tego nie wiemy. A tymczasem niebo coraz bardziej zasnuwa dym.