Ruchy kobiece w Polsce nabrały wiatru w żagle, w czym wielka i na pewno niezamierzona zasługa PiS-u. Zamach na bardzo restrykcyjne i konserwatywne prawa reprodukcyjne rozbujał wahadło, które zdawało się zastygnąć na lata. Próba przepchnięcia go jeszcze bardziej na prawo pokazała, że dotychczasowa stabilność była fikcyjna, a napięcie powstałe w wyniku podtrzymywania status quo nie wywaliło bezpieczników tylko dlatego, że istniały mechanizmy omijania systemu. Pozorna statyczność sytuacji zwiodła konserwatywnych polityków, a wahadło, raz trącone, miota się na boki, kosząc po drodze wiele ideowych filarów dotychczasowego porządku, co wydawały się z marmuru. Strona konserwatywna, widząc ten stan rzeczy, rzuciła się do ideowego kontrataku, dzięki czemu częściej niż wcześniej słychać o tym, że cywilizacja europejska umiera, biali chrześcijanie są prześladowani, a polska kobieta zamiast stać na straży domowego ogniska ubiera się na czarno i domaga prawa do aborcji, czym wbija nóż w plecy Narodu.
[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]
Biorąc pod uwagę dobrowolną i głęboką kompromitację Kościoła katolickiego, który zdradził swoje ideały dla politycznego paktu i otwarcie wspiera dyktaturę, zasadniczo nic już więcej nie trzeba do dużej liberalizacji obyczajowej społeczeństwa Polski, której nadejście uważam za pewnik, a dyskutować możemy co najwyżej o tym, w jakiej formie i kiedy ona się dokona. Jesteśmy jako społeczność i jako struktura państwowa w kryzysie, czyli siłą rzeczy musi się dokonać przewartościowanie. Wszystkie skrzydła opozycji poczuły już krew bizona i wiedzą, że od siły przebicia politycznych aktorów, którzy zostaną na scenie po piątym akcie, będzie zależał kształt Polski na lata, jeśli nie dekady. Stąd ostatnio wysyp manifestów, oświadczeń, analiz i apeli – mądrzejszych lub głupszych. Stąd wzajemne obwąchiwanie się ruchów społecznych i partii. Nikt jeszcze głośno tego nie mówi, ale bloki wyborcze już się kształtują. Środowiska protestacyjne także wiedzą, że od ich uczestnictwa w tej rozgrywce zależeć będzie, czy ich postulaty zostaną wyryte na filarach nowej Rzeczpospolitej, która wyłoni się z oparów PiS-owskiej smuty.
Jedyny problem, jaki widzę w tym marszu po sukces, to przesadny pospiech. Oczywiście rozumiem, że mentorami i rzecznikami środowisk feministycznych są wyjadacze, co czekali na ostateczne starcie z siłami zła wiele lat i mają dosyć kompromisów, oglądania się na cudzą wrażliwość itd. Być może czują także, że stoją wobec „teraz albo nigdy” i nie żałują róż, gdy płoną zakrwawione prześcieradła. Jednak mam czasem wrażenie, że ta awangarda tak zaciekle gna do przodu, że zostawiła za sobą w tyle resztę wojska, co przyczyniło się walnie do skurczenia jej szeregów. Wiele osób, które zaczynały w Dziewuchach czy Strajku i uwierzyły, że są tam mile widziane, dowiedziało się po jakichś dwóch latach, że jeśli nie należą do elektoratu Razem lub Barbary Nowackiej, mogą przestać nazywać siebie feministkami. Po drodze nie pojawiła się refleksja, że różnica pomiędzy protestami gromadzącymi dziesiątki tysięcy osób a manifami środowiskowymi na kilkaset sztuk nie leży w nadzwyczajnej charyzmie i wybitnych zdolnościach organizacyjnych tych pierwszych. To nie tak, że doświadczone działaczki feministyczne nie umiały „wyprowadzić na ulice” (nienawidzę tego określenia) tysięcy ludzi, a tu nagle naturszczykom się to udało. Wręcz przeciwnie, wiele marszów i pikiet organizowały osoby dotąd szerzej nieznane, ledwo orientujące się w logistycznych i formalnych wymaganiach takiego wydarzenia. Na czym zatem polegał fenomen?
Otóż wielką siłą – która zdecydowała o sukcesach czarnych poniedziałków, wtorków i piątków – była powszechność. Szeroko zakrojony cel, pozwalający skupić pod czarnym parasolem masy. A w tych masach były katoliczki, ateistki, studentki, emerytki, wykładowczynie gender i sklepowe z małych miasteczek. Nikt nie wymagał od nich znajomości dzieł Élisabeth Badinter ani nie weryfikował, co rozumieją pod pojęciem feminizmu i czy w ogóle siebie tak postrzegają. Sukces odniesiony w roku 2016 był gigantyczny, tym potrzebniejszy, że opozycja chodnikowa właśnie przegrała długą i męczącą batalię o Trybunał Konstytucyjny. Spodziewano się powszechnie, że prawa reprodukcyjne zostaną rozjechane tym samym walcem, bo do października 2016 roku PiS ani razu się nie cofnął. Tymczasem stała się rzecz nieoczekiwana, która odwróciła być może losy całego konfliktu. Jak u Tolkiena, król Nazguli padł pod ciosem kobiety i przez chmury przedarło się słońce. Skłócone i pozbawione nadziei zastępy demokratyczne odzyskały ducha, bez którego nie podeszłyby potem pod Sejm, nie stanęły murem za sądami i tak dalej.
Ale po przesileniu letnim dzień się skraca. Jak KOD po wielkim sukcesie europejskiego marszu zaczął tracić impet, tak ruchy kobiece zachłysnęły się własnym triumfem i zaczęły popełniać błędy (zresztą w większości te same). Nie są one wciąż na tyle kardynalne, by przekreślać szanse na mocne wybrzmienie praw kobiet w przyszłej konstytuancie, ale niech będą światłem ostrzegawczym, aby nie zmarnować potencjału, który zaczyna powoli przesypywać się przez palce. Wierzę także głęboko, że nie są one wynikiem złej woli, raczej przedobrzenia i zapału, by jak najszybciej nadrobić zaległości kilkudziesięciu lat.
Po pierwsze, upolitycznienie.
Wyraźne faworyzowanie konkretnych opcji politycznych, odchodzenie od pluralizmu, otwarte bratanie się z politykami, przekształcanie struktur lokalnych w zaplecze polityczne Inicjatywy Polskiej, Razem, Zielonych itp. odstrasza osoby z innych opcji i zamienia ruchy kobiece w przybudówkę partyjną. W efekcie na placu boju pozostają tylko ci aktywiści, którzy popierają polityczne poglądy lokalnej liderki lub liderek. Inne osoby opuszczają grono sympatyków czy czynnych zwolenników, bo nie rozumieją, dlaczego w środowisku skupionym wokół walki o prawa reprodukcyjne nie wolno im skrytykować programu Rodzina 500 plus i właściwie kiedy ustalono, że feministka nie może być liberałką (niedawno redaktor opozycyjnego fanpage’a nazwał Joannę Scheuring-Wielgus „popfeministką”, bo ma niewłaściwe poglądy… gospodarcze). Rozumiem, że liderki mogą podzielać także różne idee swoich sojuszników (jest to naturalne i kuszące, bo otrzymują od tych sojuszników konkretne wsparcie), ale jeśli wymagają tego samego od wszystkich swoich sympatyków i zaczynają mieszać prywatne sympatie z oficjalną linią ruchu, tracą resztę. Nie czarujmy się, spora część mas protestujących to były kobiety związane z centrum lub centrolewicą, nie wszystkie były ateistkami, nie wszystkie były socjalistkami itd.
Po drugie, radykalizm –
chociaż niektórzy mogli już zapomnieć, czarny poniedziałek był protestem przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. To ta sprawa porwała tłumy. Walka o liberalizację tejże ustawy, prawa LGBT, dofinansowanie in vitro itp. niekoniecznie muszą skupiać taką samą liczbę zwolenników. Ruchy kobiece robią dużo dobrego, aby ożywić publiczną debatę o aborcji i sprowadzić ją na szersze tory, ale drogą do zdobycia szerokiego poparcia dalej idących postulatów jest dialog i edukacja, a nie obrażanie się na dotychczasowych zwolenników, gdy mówią, że to nie ich bajka. Nie każdy też musi się zachwycać zdjęciami nieogolonych pach w ramach „ciałopozytywności” i naprawdę nie znaczy to od razu, że jest „dziadem” (tego określenia też nie znoszę) lub ofiarą patriarchatu.
Po trzecie, ujednolicenie –
tak, ruch skupia osoby mające raczej wspólne poglądy, jednak nie znaczy to, że nie podlegają one debacie. Jestem każdorazowo w szoku, widząc, jak zamknięte na argumenty i zacietrzewione bywają osoby niosące na sztandarach tolerancję i różnorodność. Skoro idziemy do walki z utrwalonymi dogmatami i chcemy obalać tabu, nie twórzmy własnych. Tak, wolno krytykować parady równości, projekt Barbary Nowackiej albo estetykę Żelaznych Wagin. Bez pluralizmu nie ma dyskusji, a wewnętrzny obieg dyskusyjny jest jak układ krwionośny – kiedy go nie ma, organizm nie żyje.
Po czwarte, pouczanie –
bojownicy ideowi mają nieznośną tendencję do poprawiania całego świata. Doskonały sposób na odstraszanie sojuszników to wrzucanie ich do jednego wora z ojcem Rydzykiem i ONR-em, bo np. nie posługują się lewicową nowomową i mówią „osoby niepełnosprawne” zamiast „osoby z niepełnosprawnościami”. Zresztą kwestie językowe to doskonały przykład, jak w imię niewykluczania można wykluczyć z rozmowy nawet przyjaznych sobie dyskutantów, i zasługują na osobny esej. I chociaż same feministki powtarzają, aby im mężczyźni nie tłumaczyli, jak mają być feministkami, ulegają pokusie pouczania swoich koleżanek i z politowaniem informują je, że są ofiarami manipulacji i patriarchatu, jeśli mają inne zdanie w dyskusji.
Po piąte, arogancja
– skupia wszystko, o czym była mowa wcześniej. Łatwo ulec pokusie i kreować się na tych prawych oraz oświeconych, jeśli się stoi po stronie sił dobra. Na tyle łatwo, że gdzieś zanika wrażliwość na różnorodność ludzi, różnorodność rozumianą nie tylko wąsko, wyłącznie seksualnie, lecz także ideowo, wyznaniowo, pochodzeniowo. Pamiętajmy, że na początku same organizatorki czarnych protestów odrzucały akademicką „mędrkowatość” i chciały tworzyć ruch dla wszystkich, a nie jedynie dla osób z doktoratem z feminizmu. To właśnie świeżość, powszechność, nieobciążenie środowiskowymi przepychankami były na początku ich wielkim atutem. Jak to jednak bywa, buntowniczki same poczuły się mentorkami i weszły w środowiskowe przepychanki, dorobiły się własnych konfliktów wewnętrznych (choćby pamiętna sprawa rejestracji znaku towarowego Dziewuchy Dziewuchom). Zaczęły także mówić do szerokich mas językiem tych akademickich feministek, których styl na początku odrzuciły – nie dlatego, że akademiczki nie miały racji, ale dlatego, że ich ton te masy odstraszał.
Po szóste, solidarność tylko ze sobą.
Nie tak dawno mój kolega, zaangażowany działacz z Małopolski, napisał gorzki tekst o tym, jak to przestał chodzić na czarne protesty, bo nigdy nie widuje jego liderek pod sądami. Zdarzyło mi się również usłyszeć od feministek, że protesty Obywateli RP, KOD-u i środowisk prodemokratycznych są „liberalne” (co?), „centrowe” (co?) i przede wszystkim są „wasze”, podczas gdy prawa reprodukcyjne są „sprawą wszystkich”. Ta bezkompromisowa solidarność nie obowiązuje jednak, gdy trzeba iść bronić Trybunału Konstytucyjnego (bo feministki mają żal do Rzeplińskiego).
Po siódme, rewanżyzm.
Jako osoba optująca za równością, nie mogę się zgodzić ani na faworyzowanie (opisane wyżej), ani na szowinizm w stosunku do mężczyzn mający wyrównać rachunek dziejowych krzywd. Nie tylko mnie odstraszają hasła typu „do debaty zapraszamy tylko kobiety”, „na naszą scenę nie wejdzie żaden mężczyzna” czy wygibasy na Kongresie Kobiet, co tu zrobić z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, bo niestety nie jest kobietą. Bardzo lubię filmiki Przy Kawie o Sprawie, ale nie traktujmy ich jako instruktażu na serio. Pielęgnowane są także urazy i uraziki, jedna nieopatrznie rzucona uwaga gdzieś w ferworze ulicznej walki przekreśla współpracę między dużymi grupami opozycyjnymi, jedna niewyciągnięta lub nie w porę wyciągnięta flaga zrywa mozolnie budowane relacje itd. Opozycja parlamentarna jest en masse oskarżana o wszystkie błędy i zaniedbania Trzeciej Rzeczpospolitej w kwestiach praw reprodukcyjnych, co prowadzi do dalszego izolacjonizmu i zamykania się we własnej ideowej bańce.
Ktoś powie, że to wszystko dowody anegdotyczne, bolączki środowiskowe, występujące lokalnie i z różnym natężeniem, bo przecież są świetlane przykłady, jak Warszawski OSK pełniący wartę pod Senatem w lipcu 2017 albo wspólne wspieranie protestu RON wiosną 2018. Zgadzam się z tym w pełni. To są problemy na razie incydentalne. I być może nie przesądzą o sukcesie lub porażce postulatów feministycznych. Ale byłoby mi naprawdę szkoda, gdyby z ich powodu – a są to przecież głównie kwestie komunikacji i przekazu – ucierpiał tak ważny i silny ruch.
Chcę także skłonić liderki do refleksji nad tym, że rola szydercy jest wygodna, ale nie wnosi wiele konstruktywnego. Byłoby miło, gdyby po naszej stronie były same anioły, ale nie są. Musimy pracować z tym, co mamy. Ważne jest zaakcentowanie swoich bolączek, tylko za tym musi pójść jakiś wniosek konstruktywny. Jeśli postulaty Strajku Kobiet mają wejść do absolutnego kanonu przyszłego kształtu prawa i narracji, jaka popłynie przez odbitą PiS-owi Rzeczpospolitą, nie ma innego sposobu niż przekonać do nich, kogo się da. A nie da się nikogo przekonać, nie rozmawiając z nim. Tak, rzecz jasna można się obrazić, pielęgnować bycie zdradzonym o świcie i odmówić rozmowy ze skompromitowaną opozycją parlamentarną. Ale to się nie przyczyni do tego, że do przyszłego Sejmu nie wejdzie PO, a rząd utworzy Razem. Kto ma dopilnować realizacji postulatów kobiet, jeśli nie one same? Owszem, walka o fotel poselski oznacza wiele zakrętów, często zgniłe kompromisy i zmuszenie się do rozmów z tymi wąsatymi Januszami, którymi tak się gardzi. Jednak nie da się licytować i rozgrywać, nie wykładając stawki na stół. Można oczywiście pozostać komentatorem zza pleców innych graczy i pogodzić się z taką rolą – bo też jest ona bezpieczniejsza. Wejście do rozgrywki to ryzyko, oznacza poniesienie odpowiedzialności, choćby częściowej, za jej wynik. Dużo łatwiej jest wiecznie krytykować Okrągły Stół niż stworzyć nowy i samemu znaleźć się w roli osoby, której przyszłe pokolenia powiedzą kiedyś „rozczarowaliście mnie”. Oznacza też jednak wyjście z roli wiecznej ofiary, którą bez przerwy zdradzano i której „się należy” oraz przyjęcie roli aktywnej, partycypację w decydowaniu o losie swoim i osób, które za nami poszły.
