Pamiętacie jeszcze, jak w okolicach lat 2012-2014 dumaliśmy nad tym, co się dzieje z Białymstokiem? W mieście doszło do kilku, można może rzec „serii” incydentów na tle rasistowskim czy ksenofobicznym, ktoś podpalił rodzinie o imigranckich korzeniach drzwi do mieszkania, były jakieś groźby, rękoczyny. Minister spraw wewnętrznych powiedział pod adresem białostockich fanatyków „idziemy po was”.
Dzisiaj Białymstokiem jest już cała Polska, a gdyby obecny minister chciał „pójść po” rasistów i ksenofobów (czego naturalnie nie zamierza czynić), to musiałby zrobić swoiste Tour de Pologne. W 2015 r. coś się zmieniło w Polakach i 2 lata później nowa rzeczywistość mentalności społecznej nad Wisłą jest już w pełni dojrzałym zjawiskiem, świetnie widocznym i czytelnym. Kryzys uchodźczy, doskonale wykorzystany przez organizacje islamistycznych terrorystów do pogłębienia strachu i wzajemnej nienawiści pomiędzy społecznościami i religiami w Europie, przyniósł w Polsce jedno z najobfitszych żniw, i to pomimo tego, że Polskę całkowicie ominął. Ani jeden uchodźca i ani jeden zamach nie były w Polsce potrzebne, aby mieszkańców naszego kraju ulepić w dokładnie taki sposób, jaki wymarzyły sobie mózgi stojące za „projektem ISIS”. Tę pracę w całości wykonały za nich tzw. elity polityczne polskiego narodu, a w sukurs przyszły im rzesze mieszkających u rodziców i zbijających całymi dniami bąki 25-latków z szerokopasmowym dostępem do Facebooka, do podanych na tacy tępych schematów myślenia oraz do arsenału fakenewsów.
Zdecydował pechowy timing: długo ignorowana klęska humanitarna w Syrii, napływ największej fali uchodźców do Europy, punktowe ataki komórek terrorystycznych, kalendarz wyborczy w Polsce. Dla polityków prawicy ta pokusa była zbyt silna, aby się jej oprzeć. Być może ich prawdziwe stanowisko jest takie, jakie wygłosił wiceszef PiS Mariusz Kamiński w 2002 r. w Sejmie, gdy nazwał przyjęcie uchodźców uciekających przed rozlewem krwi w Czeczeni obowiązkiem „w imię solidarności i współczucia”, ale w dobie bezpardonowej walki politycznej, gdzie każdy chwyt jest dozwolony (przecież nawet bez oporów oskarża się polityków konkurencji o świadomy mord na prezydencie RP), nawet własne sumienie i wartości bez mrugnięcia okiem poświęcane są na ołtarzu walki o władzę. Skoro tak, to przecież niczym wielkim nie jest też koszt w postaci zatrucia duszy polskiego narodu i zmienienia go, być może na całe dekady, w zbiorowisko rasistów, ksenofobów i nienawistników. Za to – co ważne dla polityków – nienawistników łatwo sterowalnych.
U władzy w Polsce znaleźli się blisko 2 lata temu ludzie, którzy z rozmysłem wpuścili tę truciznę w obieg myśli i emocji narodowych. Wysyłali wiele sygnałów pobłażania, życzliwego désintéressement, a w końcu nawet dość otwartej zachęty pod adresem środowisk skrajnej, rozhuśtanej młodzieży, o której z góry można było powiedzieć, że w końcu sięgnie po przemoc. W efekcie oto latem 2017 r. przestają dziwić kolejne doniesienia o tym, że na ulicy tego czy innego polskiego miasta uderzono studenta z Indii, opluto ubraną w chustę uczennicę z Berlina, spoliczkowano profesora mówiącego w tramwaju po niemiecku, skopano Polkę, która rozmawiała z obcokrajowcami. To dzisiaj już nowy, smutny standard w Polsce. To ksenofobia globalna, dla której oskarżenie o terroryzm pod adresem muzułmanów jest tylko wymówką, bo tak naprawdę ta ksenofobia dotyka nie tylko tę jedną grupę wyznaniową – jest ksenofobią ogarniającą każdy niebiały kolor skóry, każdy język obcy (może poza angielskim), każdy element ubioru odnoszący się do tradycji z innych stron świata. Osobiście nie jadam wieprzowiny i nie zdziwiłbym się ani trochę, gdybym niedługo dostał za to w zęby.
Można twierdzić, że tak oto polityka popsuła lud, ale można też sformułować ocenę jeszcze bardziej smutną. Może jest też tak, że potencjał do tej całej nienawiści zawsze pozostawał w Polakach? Może tylko od czasów połowy lat 90. zbudowaliśmy, wracając do Europy, społeczne bariery przeciwko jej ekspresji i były one przez ok. 20 lat dość skuteczne? Przez ten czas wyrażanie postaw rasizmu i ksenofobii spotykało się z coraz silniejszym potępieniem otoczenia. Ludzie zaczęli się wstydzić swoich czasem odruchowych reakcji o ksenofobicznym charakterze i je kontrolować, tłamsić, pracować nad sobą, aby je eliminować. Ale w 2015 r. te bariery w kilka miesięcy padły. Ekspresja nienawiści do „obcych” stała się nie tylko znów akceptowana, ale nawet „modna”, moralnie jakoby uzasadniona akcjami terrorystów, stała się źródłem dumy, znakiem przynależności do tożsamościowych potomków husarii, a nawet manifestem pokoleniowym i aktem odzyskania wolności po wyzwoleniu z pęt europejskiej poprawności politycznej. Co prawda, nadal nie opadły bariery dla wolnej ekspresji nienawiści do Żydów, na którą chyba nadal byłby w Polsce największy popyt, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Otwarto sezon na muzułmanów, a to pozwala „dawać świadectwo patriotyzmu” w zetknięciu z wieloma grupami „obcych” od Ameryki Łacińskiej, przez Afrykę subsaharyjską, po daleki azjatycki wschód.
Jeśli jest tak, że te resentymenty są i zawsze były immanentnym i współkonstytuującym elementem natury polskiej, a tylko brak sprzyjających okoliczności decydował o ich relatywnym wyciszeniu, to mamy niewielkie podstawy do optymizmu patrząc w przyszłość. Jak się okazuje polityka historyczna, polegająca na tabuizacji prób rozliczenia się z polskimi mea culpa z przeszłości, za jedno z najlepszych narzędzi uznaje nałożenie świeżej warstwy mea culpa w drugiej dekadzie XXI w. I niechaj wióry lecą.