Czy dlatego tak bardzo pastwimy się nad językiem? Skracamy, wymyślamy nowe słowa, tłumaczymy popularne słówka i zwroty z angielskiego i wrzucamy do codziennego języka, ignorując jak fatalnie brzmią? Żeby złapać mityczne zasięgi, które oznaczają pieniądze?
Tymi słowami zwracał się do uczniów mojej klasy nasz polonista, tzw. pedagog starej daty, uczący języka polskiego w tradycyjnym, żeby nie powiedzieć konserwatywnym liceum z ponad stuletnią historią i imponującą listą absolwentów, których nazwiska przez dekady przewijały się w polityce, biznesie czy sztuce.
Jednocześnie ów polonista, z wielkim oddaniem i zapałem, prowadził szkolny teatr, w którym mieliśmy szansę na zapoznanie się z odrobinę innym kanonem lektur a także – stanąć na scenie i zdecydować, czy jest to miejsce dla nas.
Pomimo, że znakomita większość z nas – niegdysiejszych adeptów teatru, marzących o błyskotliwej karierze aktorskiej, jeśli nie na deskach, to chociażby przed kamerą, recytujących z pamięci wersy „Ubu Króla” – zdecydowała się na bardziej stabilne i przewidywalne kariery, dbałość o język, którym się posługujemy, została z nami do dzisiaj. Tak samo jak dobra pamięć, wyćwiczona linijkami zakuwanego tekstu, i pewność siebie towarzysząca nam podczas wystąpień publicznych.
Moje wspomnienia ze szkolnej ławy, wyjęte niczym z kart Stowarzyszenia Umarłych Poetów, i twierdzenie, że „kiedyś to była szkoła!” sprawiają, że niewątpliwie brzmię jak dziaders (swoją drogą, czy funkcjonuje już żeńska forma tego trafnego określenia?). Będę jednak utrzymywać, że jestem szczęściarą, abiturientką, której udało się jeszcze zdać „starą” maturę, z nieodłącznym, wielostronicowym wypracowaniem, pisanym na papierze kancelaryjnym. Dlatego też z zaciekawieniem, ale również z niepokojem, obserwuję gwałtowne zmiany, które dokonują się w naszym języku, zarówno pisanym, jak i mówionym.
Od jakiegoś czasu nasze życie w dużej części przenosimy do sieci. Jeśli do tej pory się przed tym broniliśmy, pandemia i przymusowe zamknięcie w domach skutecznie nas pokonały. W sieci rozmawiamy ze znajomymi, tam randkujemy, tam flirtujemy, tam zrywamy, tam robimy zakupy, tam zarządzamy finansami, stamtąd czerpiemy informacje na temat świata.
Język, którym posługujemy się w sieci, jest szybki, skondensowany, nowy – w sieci informacje giną po sekundzie, przytłoczone natłokiem nowych. W obecnej rzeczywistości stare porzekadło dotyczące prasy drukowanej – dzisiejsza gazeta będzie wyściełać jutro kosz na śmieci – wydaje się z innej epoki.
Czy dlatego tak bardzo pastwimy się nad językiem? Skracamy, wymyślamy nowe słowa, tłumaczymy popularne słówka i zwroty z angielskiego i wrzucamy do codziennego języka, ignorując jak fatalnie brzmią? Żeby złapać mityczne zasięgi, które oznaczają pieniądze?
Czy może jednak należy przyczyn szukać w systemie oświaty? Wszystko zależy przecież od edukacji, od zaszczepienia pasji i dbałości o język, między innymi, poprzez zachęcanie do czytelnictwa. A na tym polu, zdecydowanie, nie odnosimy ogromnych sukcesów. Pierwszym zniechęceniem do spontanicznego sięgania po książkę jest, rzecz jasna, lista lektur obowiązująca uczniów na każdym etapie edukacji. Lista lektur, która od zarania dziejów jest przedpotopowa, trudna w odbiorze, a nierzadko – po prostu nudna. Niezmiennie polskie dzieci i młodzież mierzą się z opasłymi tomami Sienkiewicza, gigantycznym wolumenem twórczości Mickiewicza czy żałobnymi trenami Kochanowskiego. Gdzieś, upchnięty i prawie niewidoczny, jeden wiersz noblistki Wisławy Szymborskiej, w liście lektur wymieniony jednym tchem obok twórczości Jarosława Rymkiewicza. Rzecz jasna na próżno szukać jakiekolwiek pozycji, chociażby krótkiego opowiadania, kolejnej kobiety z Noblem – Olgi Tokarczuk. Na takie wybryki minister Czarnek z pewnością nie pozwoli.
A może zgubny na wpływ na język polski ma zupełnie specyficzna korpomowa, która stanowi osobliwą mieszankę spolszczonych angielskich słów wtykanych w zdanie, używania słów w nieodpowiednim kontekście czy absolutnie niezrozumiałego rezygnowania z deklinowania polskich nazwisk? W wielkich firmach nie stawia się wyzwań, rzuca się czelendże; nie składa się wniosku, a się go sabmituje; podobnie jak z wiadomościami – nikt już ich po prostu nie przesyła dalej, tylko forłorduje. Nie ma terminów, są dedlajny, nie ma również konstruktywnej krytyki – jest za to fidbak. O kwerendzie nie słyszał nikt, każdy za to jest biegły w riserczu. Spolszczenie angielskich wyrażeń poszło równie sprawnie, co zawłaszczenie pewnych słów i nadanie im nowego znaczenia. Nie adresuje się przecież kopert – adresuje się problemy, nie dedykuje się przecież wierszy ukochanej – dedykuje się rozwiązanie dla klienta, a koszerne nie jest jedzenie – koszerne jest nasze podejście.
Jak więc w takich trudnych i niesprzyjających okolicznościach, mimo wszystko, zadbać o ojczysty język? Czytać książki, przecież nic bardziej nie wzbogaca, zarówno nas, jak i naszego słownika.
Patrząc na statystyki publikowane co roku przez Bibliotekę Narodową, w ramach badania stanu czytelnictwa w Polsce, widać, że lekturze oddaje się zdeterminowana i niewielka grupa, która, jeśli się nie kurczy, to przynajmniej utrzymuje na tym samym, niskim poziomie. Od 2015 do 2019 r. odpowiednio 37%, 37%, 38%, 37% oraz 39% ankietowanych zadeklarowało przeczytanie jednej książki w ciągu roku. W tym samym okresie kolejno 8%, 10%, 9%, 9% i 9% badanych przeczytało siedem lub więcej pozycji. Oznacza to, że za zapalonego czytelnika uznamy już osobę, która przeczyta jedną książkę przez okres prawie dwóch miesięcy.
W 2018 roku norwescy badacze opublikowali raport, zgodnie z którym obserwujemy zjawisko systematycznego obniżania się IQ, notowane z pokolenia na pokolenia. Wnioski zostały wysnute na podstawie analizy testów na inteligencję, przeprowadzonych w okresie od 1970 do 2010 r. Za taką sytuację, zgodnie z opiniami uczonych, odpowiada zmiana w sposobie komunikacji, dominująca rola mediów społecznościowych, życie w sieci czy preferowanie filmów i gier komputerowych nad czytanie książek.
Mierzymy się więc z ogromnym zubożeniem języka, co prowadzi do gwałtownego spadku kompetencji w komunikacji z innymi, uproszczeniem gramatyki (również poprzez stopniowe wypieranie bardziej złożonych form na rzecz zastępowania ich prostymi i podstawowymi strukturami), czy ignorowaniem zasad ortografii (w tym użycia wielkich i małych liter) i interpunkcji.
Im uboższy jest nasz słownik, tym słabsza jest nasza zdolność do formułowania i wyrażania myśli, przekonań czy emocji, a większe agresja i frustracja. Dlatego – dbajmy i baczmy na język!