W odniesieniu do polityki zagranicznej w dwudziestoleciu międzywojennym, a zwłaszcza w latach 30. dominuje serwowane na lekcjach historii stereotypowe myślenie, że Polska, prowadząc politykę równego dystansu między ZSRR i Niemcami oraz sojuszy w ramach tzw. Międzymorza, radziła sobie nieźle. Paradoksalnie ta ostatnia koncepcja, choć nigdy nie została jednoznacznie określona i nie weszła w fazę realizacji, jest powszechnie znana. Tymczasem dążenie do zbudowania bloku sprzymierzonych państw „od morza do morza” wiele mówi o polityce, którą prowadziła polska dyplomacja, zwłaszcza pod kierownictwem Józefa Becka. Trzeba przyznać, że pomysł na prowadzenie takiej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej i wizja Polski w łańcuchu sojuszy z sąsiadami są godne uwagi. Były dalekosiężne i wyraziste, a jednocześnie niewolne od naiwności, zwłaszcza wobec zachodniego sąsiada. Brak elastyczności polskiej dyplomacji sprawił, że w 1939 roku Polska pozostała osamotniona.
Początki sojuszy
Koncepcja integracji państw regionu Międzymorza nie była nowa. Pierwsze jej przejawy historycy upatrują w polityce Kazimierza Sprawiedliwego, a więc już w XII wieku. Później wskazuje się na realizację tzw. koncepcji jagiellońskiej, która w konsekwencji doprowadziła do połączenia czterech państw (Polski, Węgier, Czech oraz Wielkiego Księstwa Litewskiego) pod rządami jednej dynastii. Sukces tej idei robił wielkie wrażenie na Józefie Piłsudskim, który – budując swoją koncepcję federacyjną – czerpał z historycznych sukcesów Jagiellonów. Po upadku Królestwa Polskiego programy odbudowy na ogół ograniczały się do pomysłów reintegracji terenów Polski, Litwy i Rusi. Wraz z odzyskaniem niepodległości przez Polskę i zmianą sytuacji geopolitycznej w Europie Środkowo-Wschodniej koncepcja powiązania państw regionu systemem sojuszy odżyła. Kreślenie różnych wariantów współpracy miało na celu utrzymanie niezależności powstałych po I wojnie światowej państw narodowych. Łączył je strach przed rewizjonizmem i zapędami mocarstwowymi swych sąsiadów, jednak dzieliła odmienna wizja tego, jak powinno się z nimi budować relacje.
W latach 20. Polska poszukiwała możliwości nawiązania ścisłej współpracy na północy kontynentu – z państwami bałtyckimi i Finlandią. Dzięki wysiłkom polskiej dyplomacji oraz sympatii ze strony Finów udało się nawet wypracować i podpisać w marcu 1922 roku układ między Polską, Łotwą, Estonią i Finlandią. Napięte stosunki na linii Warszawa–Kowno sprawiły, że do układu nie przystąpiła Litwa. Jej nieobecność nic zresztą nie zmieniała, układ pozostał fikcyjnym dokumentem, nie wszedł w życie, co było prostą konsekwencją odmiennych dążeń i sympatii politycznych poszczególnych krajów. Cały projekt polskiej dyplomacji związany z integracją obszaru bałtyckiego w celu zapewnienia sobie sojuszników na wypadek wojny z ZSRR należy uznać za wysoce nieracjonalny, wręcz utopijny. Raczej trudno było oczekiwać, by państwa gospodarczo uzależnione od Moskwy lub ciążące w stronę Berlina (jak Finlandia) chciały narażać się w imię sojuszu z Warszawą. Ponadto – jak pisał Stanisław Kutrzeba w „Naszej polityce zagranicznej” – „wartość porozumienia z państwami bałtyckimi przedstawia się dość problematycznie. Zapewne […] w razie wojny każda pomoc, choćby drobna, jest pożądana. Trzeba jednak liczyć się z tym, iż ta pomoc ze strony państw bałtyckich nie tylko skromne jedynie może mieć rozmiary, ale w ogóle być bardzo niepewną”. Niestety, w pierwszej dekadzie niepodległości zabrakło chłodnej, oderwanej od historycznych sentymentów kalkulacji w polityce zagranicznej. A straconego czasu nie udało się już nadrobić.
Dyktator z ulicy Wierzbowej
W latach 30. w polskiej dyplomacji dokonała się zmiana jakościowa. Wiąże się to zarówno z objęciem teki wiceministra, a następnie ministra spraw zagranicznych, przez zaufanego człowieka Piłsudskiego – Józefa Becka, jak i ze zmianami w środowisku międzynarodowym, zwłaszcza z dojściem Hitlera do władzy w Niemczech i pogłębiającym się kryzysem w łonie Ligi Narodów. Beck realizował postulowaną przez Komendanta politykę równowagi między Polską a ZSRR i Niemcami, a MSZ i dyplomacja aż do śmierci Piłsudskiego znajdowały się pod jego osobistym kierownictwem. Rząd w niewielkim stopniu wpływał na jej faktyczny kierunek. Po 1935 roku Beck miał bardzo dużo swobody w kreowaniu polityki zagranicznej. Jak pisał Kajetan Morawski: „Dyktatora zastąpili dyktatorzy. Dyktatorem biorącym na siebie cały ciężar odpowiedzialności i decyzji był Józef Beck w zakresie polityki zagranicznej; dyktatorem w sprawach wojska i obrony narodowej – marszałek Śmigły-Rydz”.
Beck kontynuował prowadzenie polityki zagranicznej na podstawie kilku wypracowanych wcześniej założeń. Oprócz wspomnianej już polityki równego dystansu stawiał na zacieśnianie współpracy z Wielką Brytanią, która już wówczas miała większe znaczenie na arenie europejskiej niż Francja. Tej zresztą Beck szczerze nie lubił. Ponadto dążył do rozwijania kontaktów z Turcją i Japonią, z którymi łączył Polskę podobny stosunek do ZSRR. Bardzo ważnym elementem było oczywiście monitorowanie sytuacji w Wolnym Mieście Gdańsku. Beck prowadził również aktywną współpracę z mniejszymi krajami regionu. Zamierzał zbudować w Europie Środkowo-Wschodniej systemu sojuszy polityczno-militarnych, które zapewniłyby wzajemne wsparcie i ugruntowały pozycję Polski jako regionalnego mocarstwa. Stąd tak silne w jego polityce dążenia do realizacji idei Międzymorza.
Czym miałoby ono być w wydaniu Becka? Właściwie trudno to precyzyjnie określić, ponieważ brakuje spisanego dokumentu programowego, który ułatwiłby interpretację poczynań polskiej dyplomacji. W zależności od dynamicznie zmieniających się, zwłaszcza w drugiej połowie lat 30., zależności między państwami Europy Środkowo-Wschodniej fundamentem miała być m.in. wspólna granica polsko-węgierska lub oś Warszawa–Rzym. W MSZ-ecie uważano, że najkorzystniejszym układem „jest istnienie poza naszą południową granicą szeregu organizmów lub zespołów pionowych (z Północy na Południe) opartych o wspólną z nami granicę, potrzebujących stale naszego poparcia, a więc umożliwiających nam dogodną grę polityczną między nimi i stąd stały wpływ na bieg ich polityki”. Z całą pewnością blok miał się rozciągać od Bałtyku po Adriatyk i Morze Czarne, jednak skład bloku nie został precyzyjnie określony. Nie jest tajemnicą, że Beck planował jego budowę bez Czechosłowacji – w jego opinii – będącej tworem sztucznym, który wkrótce zniknie z mapy politycznej Europy. Wiadomo, że współpraca miała się rozwijać pod kierownictwem Polski, dla której przewodnictwo w Międzymorzu miało oznaczać ugruntowanie pozycji mocarstwowej na tym obszarze. Celem współdziałania tych krajów było stworzenie przeciwwagi dla rosnących wpływów Niemiec oraz ZSRR.
Chcieliśmy dobrze, wyszło jak zawsze
Jednakże regionalne zaszłości i spory pomiędzy poszczególnymi członkami planowanego sojuszu, brak poparcia ze strony zachodnich mocarstw, dla których te wysiłki były przejawem budowanego na wątłych podstawach polskiego imperializmu, sprawiały, że Międzymorze stawało się fantasmagorią. Dodatkowo koncepcja ta została bardzo szybko zrewidowana przez zmianę układu sił politycznych w Europie w drugiej połowie lat 30. Rewizjonistyczne Niemcy, dążące do zmiany ładu wersalskiego, przyciągnęły do siebie Włochy, Węgry, Bułgarię i Rumunię. Państwa bałtyckie również po cichu liczyły na wsparcie Niemiec w obliczu zagrożenia ze strony ZSRR. Międzymorze stało się jedynie marzeniem polskiej dyplomacji, z którego otrząsnęła się ona dopiero po wysunięciu niemieckich roszczeń w październiku 1938 roku.
Polska dyplomacja w latach 30., ślepo dążąc do realizacji swoich założeń, nieświadomie zrobiła wiele, by utracić sojuszników oraz zniechęcić tych, których potencjalnie mogła pozyskać. Minister Beck był przywiązany do swojej wizji Polski, „równającej krok” z mocarstwami. Nie zauważał jednak, że jego niechęć do Francji i odporność na propozycje Wielkiej Brytanii związane ze współpracą w tej części Europy, stawiają go w jednym szeregu z Niemcami i Włochami, a prasa zachodnia i korespondencja dyplomatyczna podejrzewa Polskę o bratanie się z Hitlerem i Mussolinim. Beck głęboko wierzył w mocarstwowość Polski. Podkreślał ją przy każdej możliwej okazji, co było nawet przedmiotem żartów w Wielkiej Brytanii i Francji. Nie potrafił trzeźwo spojrzeć na arsenał militarny i zaplecze gospodarcze. Zabrakło też krytycyzmu w stosunku do polityki równego dystansu i oceny zakresu realnej współpracy w Europie Środkowo-Wschodniej. Zaskakujące jest to, że choć polska dyplomacja potrafiła bardzo dobrze zdiagnozować sytuację międzynarodową – koncepcja budowania bloku sojuszy w Europie Środkowo-Wschodniej jest przejawem dalekosiężnego i strategicznego myślenia – zabrakło jej umiejętności przełożenia tych obserwacji na realną politykę i działania. Nie bez znaczenia były również osobiste cechy szefa dyplomacji. Określano go mianem megalomana lub człowieka o „szaleńczym uporze”. Stanisław Cat-Mackiewicz pisał o Becku, że jest jak „płaz czołgający się po ziemi, który w polityce widzi tylko cynizm”. Wielu dostrzegało w Becku germanofila i frankofoba, co – jak widać – miało odzwierciedlenie w stosunkach z tymi krajami, a przynajmniej w wybieraniu sojuszy. Oczywiście, dyplomacja Becka napotkała także na obiektywne przeszkody w realizacji swoich założeń. W rywalizacji o zbudowanie atrakcyjnego bloku państw sojuszniczych przegrywała z daleko bardziej atrakcyjnymi gospodarczo Niemcami czy potężniejszym militarnie ZSRR. Lata 30. to był zły moment na wdrażanie eksperymentalnego pomysłu dyplomatycznego, jakim było Międzymorze, to był również w ogóle zły czas, by zawierzać sojuszom, o czym Polska gorzko się przekonała we wrześniu 1939 roku. A później pozostała walka o jedno: „Tą rzeczą jest honor!”.
Ciąg dalszy nie nastąpi
Międzymorze Józefa Becka było w tamtych czasach nierealne. Rozbiło się o samolubne podejście Polski oraz ambicje narodowe innych państw. Choć sytuacja geopolityczna diametralnie się zmieniła, echa tych pomysłów brzmią do dzisiaj. I są równie nierealne, jak i kiedyś. Zniknął stary wróg i zagrożenie wojną, a więc i cel integracji, który istniał w dwudziestoleciu międzywojennym. Pewnym paradoksem jest fakt, że w momencie największego napięcia politycznego w latach 30. nie istniały zdolne do działania ponadnarodowe instytucje, a teraz mamy ich w Europie Środkowo-Wschodniej istną klęskę urodzaju. Aby ukazać mnogość tych kontaktów, wystarczy wymienić Grupę Wyszehradzką, Inicjatywę Środkowoeuropejską, Radę Państw Morza Bałtyckiego oraz inicjatywy w ramach Unii Europejskiej – Partnerstwo Wschodnie oraz tworzoną w ostatnim czasie strategię dla regionu naddunajskiego. W większości jednak są to jałowe twory, które istnieją po to tylko, by stać się kolejną „platformą współpracy międzynarodowej”. Polityce państw Europy Środkowo-Wschodniej trudno jest wypracować wspólne stanowiska w sprawach istotnych dla regionu. Wszystko, po staremu, rozbija się o ambicje narodowe. Brakuje przewodnika, który mówiłby głosem całego regionu na forum międzynarodowym. Polska, zaangażowana w Partnerstwo Wschodnie i niezliczone „sojusze strategiczne”, które już dawno zostały zdewaluowane, również nie wykazuje szczególnych ciągot do budowania trwałych struktur w tej części Europy. Zresztą zaangażowanie takie byłoby stratą czasu. Wraz ze wzrastającą rolą współzależności ekonomicznych nad politycznymi i wobec przesuwającego się środka ciężkości w dziedzinie gospodarki do Azji koncepcja budowy Trzeciej Europy między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym najprawdopodobniej nigdy nie zostanie zrealizowana. Region przed podejmowaniem ważnych decyzji na forum międzynarodowym, a szczególnie unijnym, będzie skazany na tworzenie koalicji ad hoc.