___
I tu właśnie do niedawna tkwił szkopuł: my, mieszkańcy miast, daliśmy sobie wmówić, że drzewa znikają i tak już musi być. Bo muszą „przegrać” z rozwojem miasta.
Na szczęście to wielkie kłamstwo ma krótkie nogi i łatwo można wytropić jego ślady.
Jan Mencwel, Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta
Betonoza to słowo, które często się teraz pojawia w odniesieniu do polskich miast. I słusznie. Drzewa masowo idą pod piły wskutek inwestycji drogowych i „rewitalizacji”. Często usuwa się je z okolic dróg, aby nie stanowiły zagrożenia dla ludzkiego życia, zapominając, że to nie rośliny świerzbi noga na pedale gazu i to nie ona wpadają na drogę, atakując ludzi. Zamiast starych drzew pojawiają się młode, które przez brak odpowiedniej troski zamieniają się w smutne, wyschnięte kikuty…
To i wiele innych smutnych rzeczy zauważa Jan Mencwel w swej książce Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta. Publikacja pochodzi z 2020 roku i choć dzieła o tematyce społecznej i dotyczące aktywizmu w szybko zmieniającym się społeczeństwie łatwo się dezaktualizują, nie dzieje się to w tym przypadku. Nadal bowiem pojawiają się w sieci zdjęcia włodarzy na tle zalanych betonem geometrycznych cmentarzysk natury. Wciąż się wierzy, że „nasadzenia” robione przez deweloperów, jako rekompensata niektórych wycinek, równoważą krzywdę wyrządzoną naturze.
Książka ma bardzo ciekawą formę: łączy elementy reportażu z historią, zawiera dołujące statystyki i historie; ten ciemny gobelin podszyty jest jednak jasnymi (zielonymi) nićmi nadziei i przykładami spraw wygranych przez aktywistów. Autor oprowadza swoich czytelników po kilku zabetonowanych rynkach. Niemal dosłownie, bo oprócz opowieści w książce znajdują się czarno-białe fotografie, od których nie sposób oderwać wzrok. Część z nich jest jego dziełem. Mencwel pokazuje też perspektywę aktywistów – skuteczną obronę drzew we Włodawie czy walkę o Górki Czechowskie w Lublinie. Przytacza wiele historii mieszkańców, którzy często ryzykowali własną reputację i interesy, protestując przeciwko wycinkom. Pokazuje też aktywizm i walkę mieszkańców o tereny zielone i to, że w obronie parków i skwerów, z którymi wiążą się cenne wspomnienia, ludzie są gotowi jednoczyć się i współdziałać ponad podziałami, które w Polsce zdają się nie do zasypania. Drzewa w tym wypadku stawały się mostem, przez który przechodzili mieszkańcy, aby wspólnie burzyć mur, którym był opór (i często uzasadniony strach) samorządowców. Wielu z nich bez perspektywy wycinki by nie przypuszczało, że drzemią w nich „ekolodzy”.
Na tym się nie kończy. W trakcie lektury można poznać nieco historii, na przykład dowiedzieć się, kto dokonał jednego z pierwszych aktów „upublicznienia” miejskiego terenu zielonego czy sprawdzić, jakie gatunki roślin zanotował profesor Kobendza, przechadzając się po gruzach Warszawy po powstaniu i odnotowując, co na nich rośnie.
Wrażenie, jakie robi książka, jest mimo wszystko dosyć deprymujące. Zwycięstwa aktywistów są nieczęste i okupione dużym kosztem zaangażowanych jednostek. Betonowych rewitalizacji wciąż przybywa, a wycinki drzew wydają się opłacalne. Potencjalne kary są na tyle niskie, że deweloperzy mogą je po prostu „wrzucić w koszty”. Aby móc przeciwdziałać poszczególnym planowanym wycinkom, trzeba by całodobowo przetrząsać Biuletyn Informacji Publicznej, aby próbować uzyskać choć część danych na czas.
Czy zatem nie ma już nadziei? Czy jesteśmy skazani na smażenie się w słońcu i tęskne patrzenie na porozstawiane w doniczkach biedne drzewka z nadzieją, że zamienią się w stuletnie dęby z rozłożystymi koronami?
Nie do końca. Jako czynniki sprzyjające niszczeniu przyrody, Mencwel wymienił trzy rzeczy: władzę, pieniądze i ciszę. Działanie na rzecz ich minimalizacji może być tym, co zatrzyma betonozę i pozwoli naturze (a także ludziom, którzy przecież są jej częścią) odetchnąć.
Co można więc zrobić? Jednym ze wskazanych rozwiązań jest presja społeczna. Zarówno samorządy, jak i władza centralna są wybierane z nadzieją na pozytywne rozwiązanie problemów i ochronę priorytetów wyborców. Jeśli wśród istotnych spraw na wysokiej pozycji znajdzie się ochrona zieleni miejskiej (i nie tylko), może to mieć wpływ na decyzje i plany osób starających się o kluczowe stanowiska na poziomie lokalnym i centralnym. Dalej jest zmniejszenie opłacalności wycinek. Wysokie kary, kontrola nasadzeń (niech to nie będzie umieszczenie w kupie w przypadkowym momencie kilku drzew, lecz racjonalnie zaplanowane sadzenie i troska o drzewa, aby mogły rosnąć, a nie być znakiem równości w Excelu) czy też większa transparentność dotycząca planów, które zawierają w sobie wycinki drzew. To ostatnie jest konieczne, aby przerwać ciszę. Nie chodzi tu o tą błogą, poszukiwaną w szumie drzew i śpiewie ptaków, lecz tą, w której bez wiedzy mieszkańców forsuje się kolejne cięcia (drzew, nie budżetów). Nie są to postulaty proste, ale nie można też ich zaliczyć do niewykonalnych.
Czy warto więc sięgnąć po książkę? Zdecydowanie, choć niesie to ze sobą pewne ryzyko. Po przeczytaniu przechadzki po mieście nie będą już takie same. Pewnych rzeczy, niestety, niezależnie od odbioru lektury, nie będzie się dało „odzobaczyć”. Zwłaszcza gdy czyta się tę pozycję w warunkach podobnych, które miały miejsce przy powstawaniu tego artykułu: wrześniowy upał (31 stopni Celsjusza) i brak możliwości schłodzenia się. Z książką czy z telefonem nie da się odpocząć pod wodną kurtyną.