Jakieś 50 minut temu arcykaczyński współczesnego świata skończył „State of the Union Address”, doroczne orędzie prezydenta ‚o stanie Unii’ przed obiema połączonymi izbami, czyli Kongresem CXVI kadencji. Mam szczerą nadzieję, że polscy politycy zamiast spać, oglądali na żywo. Przynajmniej tego oczekiwałbym od każdego przyzwoitego polityka Europy.
Pompatyczne, pełne pychy wystąpienie skierowane do własnej połowy sali. Częściowo podrasowujące fakty, ukazujące trzyletnie rządy własne jako najlepsze od siedmiu-ośmiu dekad, z otwartym krytycyzmem poprzedniej administracji. Z nieodłącznymi, naćkanymi do absurdu przykładami pojedynczych bohaterów bądź ofiar agresji, zaproszonymi na galerię, oklaskiwanymi i przynajmniej w części – po prostu wykorzystanymi tutaj, może i własnowolnie, w wirach wielkiego konfliktu podzielonego narodu, w oparach estetyki tokszołów (tzw. Skutnikowie, obyczaj wykształcony 4 dekady temu; dodajmy, że dziś jednym z nich stał się Rush Limbaugh, amerykański Pospieszalski, nagrodzony podczas uroczystości Medalem Wolności – najwyższym odznaczeniem USA). Z przejęciem argumentów i propozycji rodem z liberalno-lewicowej agendy, pomieszanej z nazywaniem nielegalnych imigrantów nie inaczej niż ‚illegal aliens’ i pokazanymi poprzez przykłady bezdusznych morderców, z podkreśleniem roli religii w państwie i przede wszystkim żelazną zapowiedzią utrzymania 2. poprawki i prawa do posiadania broni. Bez polotu, bez piękna retoryki, prostym, momentami naiwnym językiem (przypominam, że każdy poprzedni republikański prezydent po 1945 r., także w dobie swojej popularności, starał się przynajmniej dostosować język do wagi orędzia). Przy tym inżynieria językowa jakże świadoma – oponenci określani jako ‚radical’ i ‚socialist’.
Bezmiar pychy i, niestety, poważna przesłanka reelekcji. Kiedy tak pod koniec swojej pierwszej kadencji Donald Trump pysznił się sukcesami (vide pierwszy akapit):
„Three years ago, we launched the great American comeback. Tonight, I stand before you to share the incredible results. Jobs are booming, incomes are soaring, poverty is plummeting, crime is falling, confidence is surging, and our country is thriving and highly respected again! America’s enemies are on the run, America’s fortunes are on the rise, and America’s future is blazing bright.”*
– przypomniały mi się słowa wpisane w tym samym miejscu ostatniego orędzia Ronalda Reagana (I 1988), po siedmiu latach prezydentury:
„When we first met here 7 years ago – many of us for the first time – it was with the hope of beginning something new for America. We meet here tonight in this historic chamber to continue that work. If anyone expects just a proud recitation of the accomplishments of my Administration, I say let’s leave that to history; we’re not finished yet. So my message to you tonight is: Put on your work shoes – we’re still on the job.”**
Może tak to już musi być, może musimy globalnie zgłupieć i dać się uwieść prymitywnej metaforyce sprawnych manipulatorów-demagogów, przeżyć globalne załamanie, a potem odszukać spokój i erudycję raz jeszcze, znów na parę dekad. Ćwiczymy to po raz n-ty.
W XIX w. prezydenci USA przekazywali raport Kongresowi, o ile wiem, na piśmie, zarzucając obyczaj przyjęty przez Waszyngtona (takie sprawozdanie to obiektywny wymóg konstytucyjny, element checks and balances amerykańskich trzech władz). Od czasów Wilsona każdy z prezydentów (poza jednym) stawiał się na Kapitolu osobiście, w końcu to też okazja do płomiennej mowy, apologii bądź propagowania. Od F.D. Roosevelta co najmniej mowy te są coroczne, zawsze o tej porze. Tak wykształcił się rytuał, ze stałymi elementami, które wyłapie każdy uważny obserwator. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za Trumpa to już wynaturzenie. Shitshow. Prezydent sam sobie bił brawo na powitanie, dostawał owacje na stojąco od własnej – znamienne, w większości tylko od własnej – połowy sali z ponadprzeciętną częstotliwością nawet jak na tę okazję. Nawet nie udawał, że mówi do wszystkich, o, nie, mówił jako naród, do narodu, ponad głowami wrażej opozycji. Nic więc dziwnego, że demokraci wyszli z sali, nie poczekawszy nawet, aż opuści ją głowa państwa. Szczególnie znamienne, co zrobiła z mową spikerka Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi. Mając przed sobą tekst orędzia, przekazany zrazu przez Trumpa w kopercie manilskiej, przy końcowym aplauzie po prostu podarła kartki, celowo i z rozmysłem. Nawet jej się nie dziwię. Dzisiaj będzie o tym mówił cały świat.
Taki jest dzisiejszy świat, kochani. Albo w nim dryfujmy deterministycznie i dostrajajmy się do fałszywej a głośnej melodii – albo zacznijmy grać nasze własne, mądrzejsze, lepsze, też posadowione w tradycji, ale bez jej populistycznego wynaturzania. I poczekajmy, aż ludzie je podchwycą.
* [Trump] „Trzy lata temu ruszyliśmy z wielkim amerykańskim comebackiem. Dziś wieczorem staję przed państwem, by podzielić się niesamowitymi wynikami. Miejsca pracy zwyżkują, dochody idą w górę, ubóstwo znika, przestępczość maleje, zaufanie rośnie, a nasz kraj jest znowu w rozkwicie i powszechnym szacunku! Wrogowie Ameryki pierzchają, szczęście Ameryki wzbija się, przyszłość Ameryki lśni jasno”.
** [Reagan] „Gdy spotkaliśmy się tutaj siedem lat temu – wielu z nas pierwszy raz w życiu – mieliśmy nadzieję, że dla Ameryki jest to początek czegoś nowego. Spotykamy się dzisiejszego wieczoru w tej historycznej izbie, by dzieło to kontynuować. Jeśli ktoś spodziewa się li tylko dumnej recytacji osiągnięć mojego rządu, powiem: zostawmy to historii; jeszcze nie skończyliśmy. Moje przesłanie do państwa brzmi więc tak: wkładajcie fartuchy – nadal jesteśmy w pracy!”