Być może jedną z niewielu dobrych rzeczy, jakie przyniosła nam smuta rządów PiSu jest przewartościowanie wartości, w jakich przywykliśmy żyć i myśleć. Uproszczona wizja historii najnowszej, prowadząca nad od piekła II wojny światowej i czyściec komunizmu po Ziemię Obiecaną III RP popękała pod ciężarem szkieletów wypadających z szaf.
Wbrew pozorom, uważam to za całkowicie zdrowy objaw: po prostu dojrzewamy jako społeczeństwo do dyskusji o tym, że historia jest ze swojej natury bardziej skomplikowana niż da się przekazać w programie podstawowym.
Bitwa o Powstanie Warszawskie
Jednocześnie jednak odczuwam niedosyt spowodowany faktem, że cała uwaga dyskutantów koncentruje się wokół lat 1939-1945 z drobnymi wahnięciami w kierunku II RP i Polski powojennej i stanu wojennego. Oczywiście, w jakiś sposób naturalne jest, że odwołujemy się do ostatniego konfliktu zbrojnego i że to właśnie on wyznacza, jak definiujemy w potocznej świadomości wroga, bohatera i ofiarę. A ponieważ Polacy jako społeczeństwo uwielbiają swoją rolę ofiary, a druga wojna światowa plasuje nas w tej roli doskonale, zwłaszcza Powstanie Warszawskie – koronny przykład bohaterskiej autodestrukcji tak lubianej nad Wisłą – wybór jest bardziej niż oczywisty.
Bitwa o II wojnę światową to także bitwa o podekscytowaną nacjonalistycznie młodzież, o naszą narodową komiksowość, o to, co rozumiemy pod pojęciami totalitaryzm, faszyzm czy antysemityzm. Ta dyskusja definiuje nasze dalsze oceny czasów po 1945 – jeśli komuna była złem, to zły był każdy, kto w niej funkcjonował.
Bitwa o stan wojenny
Równolegle, w innym pokoleniu, rozgrywa się bitwa o czasy komunizmu i Solidarność. Tutaj aktorzy są zupełnie inni, ponieważ dyskusja żywo interesuje głównie samych uczestników wydarzeń, czyli pokolenie 50+. Tym razem zamiast bohaterów i zbrodniarzy mamy opozycjonistów i kolaborantów, licytację na bycie prześladowanym (czyli znowu wracamy do ulubionej roli ofiar) i odkrywanie coraz to nowych zdrajców. O ile w przypadku II wojny światowej panuje milcząca zgoda, że nie eksponujemy tematu, kto na wojnie skorzystał, ukrywamy wstydliwie przodków szmalcowników i szabrowników, a także udajemy zdziwionych, gdy powraca temat osiedlania się na terenach pożydowskich i poniemieckich – o tyle z upodobaniem piętnujemy „beneficjentów” komunizmu, wszystkie te „resortowe dzieci”, a młodzianie przed 30 rokiem życia z pełną powagą przekonują swoich 60-letnich rozmówców, że każdy, kto współpracował z PRL i brał od państwa pieniądze, był zdrajcą, bo przecież można było nie brać. Nieoczekiwanie dla wszystkich trzy dekady po 1989 roku pojawiają się zaangażowani antykomuniści, bohatersko machający przekreślonym sierpem i młotem. Oczywiście nie jest to rekonstrukcja historyczna, a sprytny zabieg semantyczny, podpinający pod pojęcie „komucha” dowolny typ lewicowca.
Bitwa, która się nie toczy
Jest także trzecia bitwa. Nie ma ona jeszcze swoich symboli ani haseł, toczy się zarazem wszędzie podskórnie – i nigdzie otwarcie. To bitwa o III RP. To dyskurs, który najbardziej porusza grupę, której z kolei nie ruszają zupełnie ani krwawe szaty Powstania Warszawskiego, ani okładanie się po głowie teczkami IPN – grupę obecnych 30-40 latków, wychowanych w czasach transformacji. Politycy nie potrafią zagospodarować elektoratu urodzonego w latach 70. i 80., bo sami są najczęściej z innego pokolenia. A twierdzę z całą powagą, że to jest bitwa dla Polski obecnej kluczowa i ten, kto ją zdoła wygrać, znajdzie klucz do aktywizacji politycznej dotychczas biernego elektoratu. I być może wygra najbliższe wybory. Przyjrzyjmy się jej bliżej.
Piękni wygrani
Z jednej strony mamy narrację sukcesu Polski postkomunistycznej, reprezentowaną przez Platformę Obywatelską, częściowo SLD – autorów wprowadzenia Polski do NATO i UE – oraz środowiska gospodarczo liberalne. Jej zwolennicy są zwykle dobrze ubrani i wyprasowani, mają w ręku twarde dane makroekonomiczne i posługują się instrumentarium pozytywistycznym: postęp, rozwój, wzrost PKB, liczba absolwentów studiów wyższych, stopa bezrobocia. Nawet jeśli widzą bolączki III RP, uważają je za koszty konieczne. Koncentrują się na pozytywach. Świat chaosu, ciemnoty i zła reprezentuje w ich oczach fanatyzm religijny spod znaku Radia Maryja, roszczeniowość spod znaku Piotra Dudy czy Andrzeja Leppera. Piętnują populizm, woląc gorzkie lekarstwo od słodkiego placebo. Są zapatrzeni w Zachód, wstydzą się zapachu kanapek z ogórkiem kiszonym, z dużym wahaniem używają słowa „patriotyzm” czy „socjalizm”, ponieważ zarówno ciągoty nacjonalistyczne jak i komunistyczne uważają za zło. Powszechnie uważa się, że w 2015 opowieść Polski sukcesu przegrała, jednocześnie jednak nadal trzyma się mocno w opozycji, mobilizując około 1/3 głosującego społeczeństwa.
Piękni przegrani
Kontestatorzy III RP en masse zazwyczaj są niezadowoleni z ekonomicznych aspektów transformacji. Krytykują zubożenie pewnych grup zawodowych, miejscowości dotkniętych upadkiem przemysłu, ruinę systemu socjalnego, wyostrzenie różnic w dochodach. Ich narracja zbiega się z ogólnoświatową krytyką kapitalizmu jako takiego, alterglobalizmem i może zawierać elementy anarchistyczne. Jednocześnie rozczarowani Trzecią nie stanowią jednolitej grupy pod innymi względami. Dla postępowych obyczajowo wyborców spod znaku tzw. lewicy tożsamościowej zmiany społeczne i mentalne zachodziły zbyt wolno. Tymczasem niezadowoleni spod znaku Prawa i Sprawiedliwości oraz jego radykalnych odprysków typu Liga Polskich Rodzin, środowisko Radia Maryja etc. są przerażeni tempem, w jakim Polska zmierza w kierunku laicyzacji i liberalizacji obyczajowej. Te grupy, chociaż zgadzają się w wielu socjalnych kwestiach, przemawiają do odmiennych elektoratów i dość powiedzieć, że dotychczas Zielonym, Razem czy Inicjatywie Polskiej nie udało się przejąć ani promila „rydzykowców”. Różni ich także stosunek do bitew historycznych: lewica socjalna podnosi robotniczy sztandar i głośno mówi, że komunizm nie był taki zły, a zasadniczo to PRL nie był komunizmem sensu stricte, a poza tym tradycje rewolucji robotniczych sięgają czasów II RP, która z kolei wcale nie była taka cudowna itd. Po drugiej stronie sali słuchacze Radia Maryja płaczą za Piłsudskim, przewrotem majowym, ONRem (który wcale nie był taki zły), za to śmiertelnie boją się powrotu „komuny”, grzebią wszystkim w życiorysach, doszukując się jeśli nie kolaboracji z II gminnym przedszkolem w Zawierciu za czasów Polski Ludowej, to chociaż dziadka w AL. Odwoływanie się do tradycji sprzed 70-90 lat, chociaż malowniczo wygląda na demonstracjach (jedna grupa zakłada esesmańskie rękawiczki, druga robotnicze chusty), dla reszty społeczeństwa jest raczej teatrem, a poza tym przeciętny Polak ma zbyt blade pojęcie o historii, aby rozumieć, o co chodzi z tą całą dyskusją o gettach ławkowych i dekomunizacji ulicy Okrzei. Jednocześnie nie da się ukryć, że sceptycyzm wobec Polski transformacyjnej wygrał w 2015 roku i pozostaje kwestią otwartą, jaki model tego sceptycyzmu okaże się dominujący.
Niewygrani
Nie mają nazwy, sztandaru, symbolu ani hasła. Być może czekają, aż ktoś je stworzy. To ci, których III RP w znacznym stopniu rozczarowała, ale nie na tyle, aby wywracać stolik z kartami i zacząć strzelać do wygranych. Jednocześnie ta grupa nie kupuje fascynacji ani narodowym, ani robotniczym socjalizmem. Chciałaby zasadniczo, aby droga Polski postkomunistycznej była kontynuowana, najlepiej w kierunku europejskim, ale inaczej, nie po trupach. Komunistyczne ciągoty i hermetyczna symbolika lewicy odstrasza ich tak samo jak brunatne mundury i hailowanie nacjonalistów. To grupa wygrano-przegrana. Ma co prawda swoje mieszkanie (rodzice dochrapali się po 30 latach czekania), ale na morderczy kredyt. Albo nie ma kredytu, bo pracuje na śmieciówce, mimo wszystko wciąż dostrzegając różnicę pomiędzy sobą a kolegami, co zostali w Ostrołęce i sprzedają w spożywczaku albo pracują w urzędzie gminy. Jeśli chcecie zrozumieć tę grupę, czytajcie regularnie Make Life Harder i Magazyn Porażka. Zarazem Niewygranych krew zalewa na myśl, że mogliby powrócić do komunistycznego skansenu spod znaku swoich dziadków lub obudzić się z obowiązkiem nacjonalistycznej miłości ojczyzny pachnącej skórzanym pasem. Ten elektorat zwykle nie chodzi głosować, bo dyskusje sprzed 70, 50, 40 lat nic ich nie obchodzą, za to widzą regularny brak zainteresowania dyskusją o tym, jak wyglądała Polska 10 lat temu i jak ma wyglądać za kolejne 10. Żadna z istniejących partii nie odwołuje się do świata niewygranych, ponieważ nie są ani bogatymi przedsiębiorcami robiącymi pieniądze na eksporcie po wejściu do UE ani wykluczonymi cyfrowo emerytkami z prowincji. Niewygranych nie ruszają też wielkie strajki lekarzy czy górników, ponieważ ciężko współczuć komuś, kto dostaje czternastki i ma stalą pracę, gdy samemu nie udaje się dochrapać umowy na czas nieokreślony albo tłucze się zlecenia 10 godzin na dobę. Niewygrani to często wyzyskiwane białe kołnierzyki, które jednak nie budzą niczyjego współczucia, bo mają smartfony w abonamencie i jedzą w McDonalds. Ich łzy nie sprzedają się na wizji. Ich mieszkania nie kwalifikują się do programu „Uwaga”. Niewygranych rozdawnictwo socjalne może nawet ciężko wkurzać, ponieważ zawsze dotyczy ono innych grup: niewykształconych, wielodzietnych, żyjących na prowincji. Tymczasem Niewygrani włożyli ogromny wysiłek, aby skończyć edukację i aspirują do życia na poziomie europejskim, jednak wciąż mają wrażenie, że są pozostawieni sami sobie, a państwo, ślepe na ich problemy, co rusz każe im wzruszać się a to powstańcem warszawskim, a to sprzedawczynią z Lidla z piątką dzieci.
Pośrodku, ale osobno
Niewygrani mają dominujące poczucie, że cały ich wysiłek i wysiłek ich przodków w budowanie Polski nowoczesnej jest spektakularnie marnowany i nie widzą absolutnie żadnej siły politycznej, która mogłaby to marnowanie zatrzymać, bez wpychania w jakąś odrzucaną przez nich, opresyjną ideologię. Do Niewygranych nie przemawia estetyka protestów antyPiS, ponieważ są one utrzymane w konwencji solidarnościowej, a to jest znowu estetyka sprzed 40 lat, granie trumnami i teczkami. Jednocześnie Niewygrani ochoczo zasilili protesty przeciwko ACTA, nie z uwagi na wolność słowa – ale ponieważ piractwo komputerowe jest ich chlebem powszednim, przez dekady oknem na świat i podstawą obcowania z kulturą. Niewygrani zasilą protesty LGBT lub Czarny Protest na tyle, na ile będą centrowe i otwarte dla wszystkich. W momencie, gdy lewica zaczyna oskarżanie centrum i wprowadza zbyt hermetyczny styl, niewygrani zostają w domach, ponieważ taki radykalizm również do nich nie przemawia lub po prostu nie zamierzają umierać za genderyzm. Są w gruncie rzeczy centrowi, ale stare centrum, reprezentowane przez pokolenie dorobione w latach 90., jest ich wrogiem, często symbolicznym Januszem biznesu nie znającym słowa nadgodziny. Ma też twarz mainstreamowych dziennikarzy kpiących, że „młodzi ruszą się, gdy zabiorą im Internet”.
Nieprzegrani
Zarazem Niewygrani nie czują się do końca przegranymi, nie chcą stać w jednym szeregu ze zwolnionymi 30 lat temu hutnikami, którzy teraz zajmują się zbieraniem butelek na śmietnikach. Ta martyrologia ich odstrasza, od takiej Polski uciekli przecież w świat katalogów Ikea i Ubera. Nie dlatego uciekli, że „nie rozumieją”, oni się w takim narzekaniu wychowali, pomiędzy meblościanką z lat 50. a dworcem PKS. Oni absolutnie świadomie ten świat porzucili. Nie będą śpiewać „komuno wróć”, nie widzą też w prywatyzacji samego zła, dobrze bowiem pamiętają czasy, gdy zaczęły kursować prywatne busy do Suwałk zamiast wiecznie spóźnionego PKSu z wiecznie podpitym panem Sławkiem. Jednocześnie widzą doskonale, że prywatny bus był o dwa złote droższy i rozumieją, że Polska Europejska i Nowoczesna nie dla każdego jest dostępna. Wkurza ich, że babcia Krysia nie może doczekać się przyzwoitej obsługi w przychodni (oni sami też nie, a Medicover jest drogi jak cholera, jeśli nie pracujesz w korpo) ani obniżenia chodnika przy przystanku. Jednocześnie jednak wkurza ich, że babcia Krysia w każdą Wigilię robi piekło o niechodzenie do kościoła i o to, że nie zamierzają brać żadnego ślubu. I jedzą na lotnisku te kanapki z ogórkiem, chociaż trochę się tego wstydzą, bo woleliby jadać w Subway, ale jest za drogi. Gardzą disco-polo, ale po piątym żubrze świetnie się bawią do starych hitów Shazzy, oczywiście w pełni ironicznie. Ta miłość-nienawiść do transformacji jest dla nich charakterystyczna – jak zawsze bywa z dzieciństwem.
Niewygrani nie mają swojej partii politycznej. Głosują na różne i każdorazowo są tak samo rozczarowani. Być może to kwestia czasu, aż w polskim parlamentaryzmie pojawią się osoby wiekowo zbliżone, które będą rozumieć specyfikę pokolenia transformacyjnego i złożą mu wreszcie poważną intelektualnie ofertę, zamiast kazać grać w cudze gry. To może się okazać języczkiem u wagi w następnych wyborach. Nie przegapcie tego.