Otwarcie igrzysk olimpijskich w Paryżu w lipcu 2024 roku to doskonały przykład soft power. I nieważne, czy kontrowersje wokół „ostatniej wieczerzy” poróżniły odbiorców. Dziedzictwo, kultura i historia Francji, skumulowane w emblematycznych liberté, égalité, fraternité (do których dodano: sororité, solidarité), jak również ikonografia francuska zyskały wzmocniony, masowy, globalny przekaz. Wybrzmiało, że olimpiada w Paryżu nie może się odbyć bez kultury.
Można by snuć rozważania o związkach starożytnych atletów z greckimi i rzymskimi rzeźbiarzami czy zachwycie artystów nad kobiecą i męską anatomią, wyrażanych w tysiącach płócien, instalacji, fotografii czy video. Te dwie dziedziny są sobie bliskie. Wystarczy spojrzeć na współczesne stylizacje sportowców (fryzury, manicure, tatuaże) i ich wysmakowane designersko stroje, aby wiedzieć, że piękne ciało musi się dziś nie tyle odpowiednio prezentować, co pretensjonalnie wyróżniać. Z drugiej strony warto pamiętać, że panhelleńskie igrzyska miały wymiar religijny i zanim mężczyźni ruszyli do rywalizacji w biegach, oddawali hołd Zeusowi, najwyższemu z bogów Olimpu, a sama cnota olimpijska wyrażała doskonałość człowieka (kalakagatii). Kiedy oglądałam superprodukcję paryskiego otwarcia olimpiady (27 lipca 2024), zaaranżowaną na sześciokilometrowej „scenie” wzdłuż brzegu Sekwany, przez którą płynęło 85 statków reprezentujących 206 komitetów olimpijskich, miałam wrażenie totalnej emancypacji artystycznego widowiska z tradycji sportowych (antyczne chyba już zanikły). W każdą kolejną chwilę snującej się (nieco za długo) opowieści historyczno-komiksowej wdzierały się elementy postmodernistycznego dyskursu politycznego, a nawet pewnej „wojny” ideowej. Wyrafinowane kombinacje estetyczno-parodystyczne urastały do rangi wyzwania rzuconego europejskiej idei świętowania „jedności”, „wspólnotowości” i „bycia razem”. Rodziły się pytania: czy tu jeszcze chodzi o sport, medale, czy o spuściznę kulturową Europy czy może logikę imprez masowych? Gdzie w tym wszystkim jest koncepcja artystyczna widowiska? I czy jest ona neutralna światopoglądowo?
Zacznijmy od sztuki, bo ta prezentowała się magicznie i od początku „romansowała” z historią. Francuskie „trzy kolory” wszechobecne w ubarwieniach mostów, kamienic, dymach i fajerwerkach, towarzyszyły wariacjom taneczno-muzycznym, które symultanicznie rozlewały się po punktach nadbrzeża prezentując różne warianty ekspresji gatunkowej. Obok nawiązań do kabaretu Moulin Rouge (występ Lady Gagi), passusów kankana, na złotym dywanie pojawiła się Aya Nakamura (francusko-malajska pieśniarka) wtapiając się swoimi afrobeats w Gwardię Republikańską. Polak, Jakub Józef Orliński, przeszedł płynnie od akrobacji breakdance do „Viens, Hymen” barokowego kompozytora Jeana-Phillippe’a Rameau, zachwycając tańcem oraz niepowtarzalnym kontraltenorem. „Trzy kolory” towarzyszyły oczywiście „Marsyliance”, śpiewanej z dachu przez mezzosopranistkę Axelle Saint-Cirel, ściskającą flagę francuską. Był pokaz mody prezentowany przez queerowych modeli, modern dance, techno, hip-hop; anonimowy chłopiec z akordeonem, gwiazdor Opery Paryskiej Guillaume Diop, kobiety-kwiaty w statycznym tańcu na szczudłach czy wyłaniające się z Sekwany złote posągi kobiet-feministek i zasłużonych dla historii Francji aktywistek.
Dwie sceny zbulwersowały komentatorów. Jedna: przedstawiona wręcz filmowo impresja rewolucyjna, czyli moment nawiązania do historycznego ścięcia Marii Antoniny. Stojąca w oknie byłego więzienia Conciergerie aktorka trzyma w rękach kobiecą głowę, w sąsiednich oknach aktorki śpiewają „Arystokraci zostaną powieszeni!”. Budynek otula krwawy dym przy dźwiękach thrashmetalowej wersji pieśni „Ah! ça ira”, granej przez francuską grupę rockową Gojira. Tuż obok przepływa barka w kształcie herbu Paryża, na której szwajcarsko-francuska mezzosopranistka Mariny Viotti śpiewa fragmenty „Carmen” Bizeta. Dla mnie scena przyszpilająca, niesamowita, przypominająca o poszukiwaniu sprawiedliwości dziejowej, ale też o fuzji kultury wysokiej z niską. Wiele osób zobaczyło w niej pochwałę królobójstwa. I kolejna scena: parodia „Ostatniej wieczerzy”, czy jak tłumaczył później Thomas Jolly, dyrektor artystyczny imprezy, raczej instalacja, nawiązująca do obrazu Jana Hermansza van Biljerta „Uczta bogów”, z muzeum w Dijon. Dla mnie tłumaczenie pokrętne. Obleśny, półnagi Dionizos na pierwszym planie uczty to słynny Philippe Katherine, artysta- skandalista, znany z uwielbienia dla swojego ciała i jego częstych prezentacji publicznych. Otyła kobieta w centralnym punkcie „wieczerzy” z aureolą we włosach (naśladująca postać Jezusa), to Barbara Butch, lesbijka, słynna aktywistka LGBTQ+. Dla mnie ta scena nie była niewinna. Parodiowała metafizykę biblijną, mogła obrażać uczucia religijne chrześcijan. Oczywiście rozumiem, że Sekwana była córką Dionizosa, a obraz Leonarda posiada mnóstwo pastiszów, zaś relikwie wiary chrześcijańskiej kultura popularna trawestowała wielokrotnie, jednak nie mogę się zgodzić na prowokację w widowisku, które ma jednoczyć. Łamało ono tabu wielokrotnie, wspierając jednakże idee równości, braterstwa/siostrzeństwa, różnorodności, inkluzji w szerokim tego słowa znaczeniu. Podkreślało szacunek do człowieka. Świat w olimpijskim show był z założenia nieheteronormatywny, queerowy i transgresyjny, co w zupełności wystarczyło, aby stwierdzić, że jesteśmy inni (kulturowo, seksualnie, zdrowotnie, religijnie – również sportowcy). Spotykając się razem u wrót ikonicznej i, nomen omen, chrześcijańskiej Notre Dame, powinniśmy kierować się empatią, a nie szyderstwem. Przy święcie pokoju, lewica powinna się wstrzymać od ekstremizmów. Podobnie jak prawica.
A że było to święto pokoju i miłości, przekonaliśmy się słuchając „Imagine” Johna Lennona (wokal Juliette Armanet) oraz „Hymne à l’amour” Edith Piaf w brawurowym wykonaniu Céline Dion. Fantazyjna utopia Lennona o świecie bez wojen, będąca hymnem hippisów oraz protestem artysty przeciwko wojnie w Wietnamie, zaśpiewana przy płonącym fortepianie, została przez polską prawicę zinterpretowana jako komunistyczna, co jest nadinterpretacją. Wydaje się, że gdyby konserwatyści mieli wpływ na scenariusz paryskiego otwarcia, usunęliby „Imagine” bez skrupułów, czym udowodniliby kompletne niezrozumienie społecznej funkcji muzyki rockowej w XX wieku. Klimatyczne przesłanie miłości wyśpiewane z Wieży Eiffla przez kanadyjską piosenkarkę Céline Dion rzuciło na kolana. Tym bardziej, że w rolę misjonarki miłości wcieliła się osoba cierpiąca na nieuleczalne schorzenie neurologiczne. Występ Dion był wyrazem olimpijskiej siły i woli artystki. Utwór Edith Piaf jest o miłości, Paryż jest miastem miłości. I wydaje się, że otwarcie igrzysk wzmocniło ten romantyczny wizerunek stolicy.
Wzmocniło wizerunek Francji lirycznej i progresywnej, ale pamiętającej rewolucyjny terror i dlatego opowiadającej się w XXI wieku za tolerancją i przesłaniem o integracji. Warto dodać, że równolegle do dziejącego się w czasie realnym widowiska, wpleciono transmisję telewizyjną w typie video-klipu z niesienia ognia olimpijskiego przez bohatera gier komputerowych „Assassin’s Creed”. Tu również mamy przeszłość: mennicę paryską, w której odlewane są medale olimpijskie, miłosny trójkąt w Bibliotece Narodowej, aluzje do słynnej kradzieży Mony Lisy, krokodyla w Sekwanie i brawurowy bieg po paryskich dachach. W realności główna postać spotu staje się jeźdźcem na stalowym koniu, gnającym po falach Sekwany, który – docierając do Place de Trocadero – składa flagę olimpijską na ręce przedstawicieli MKOl. Potem następuje prezentacja flag państw biorących udział w olimpiadzie i powrót z fantazji do sportu, czyli zapalenie olimpijskiego znicza/balona w Parku Tuileries. Wszystko dobrze, tylko czy sport był bohaterem tego przedstawienia?
Moim zdaniem bohaterem był super-francuski, performatywny show, będący symbolem niezwykłej multimedialnej imaginacji twórczej, otwartości na współkreowanie widowiska i dialog, a także międzynarodową gościnę. Był wyrazem akceptacji post-religijnych i post-świeckich sposobów celebracji, służących budowaniu postaw tolerancji. Pokazaniem momentum – żyje się tu i teraz wspólnie, gdyż – jak śpiewała Piaf – „Błękitne niebo może nam spaść na głowę. A ziemia może się zapaść pod stopami”. Przede wszystkim jednak opowieścią dla młodych – przy użyciu fantastyki naukowej i animacji (Minionki), techno, instalacji ruchowych, fleszy i migawek oraz poprzez budowanie połączeń międzypokoleniowych. Czy to jest upadek Francji? Czy to jest sodoma? Myślę, że imprezą otwarcia Paryż (mimo wpadek) ujawnił swoje nieprzeciętne kompetencje w relacjach międzynarodowych, rozumiejąc, że w dzisiejszych czasach przemawia się do globalnych odbiorców siłą perswazyjnych, frenetycznych mega-obrazów i wciągającą opowieścią (Story telling). To zjawisko Joseph Nye nazywał soft power (siła miękka). Pozwala ona na utrzymanie atrakcyjności bez przymusu, czyli w taki sposób „…by inni podziwiali twoje ideały i pragnęli tego, czego ty pragniesz”[1] . I takie zjawisko wystąpiło w Paryżu. Ludzie się zachwycili. Czy soft power jest neutralna politycznie? Z powyższych rozważań wynika, że raczej nie. Ale optymistyczne jest to, że kultura i sport mogą posiąść siły kształtujące pozytywną reputację miejsca, wspólnoty czy państwa. W Paryżu kultura wygrała ze sportem, bo Paryża bez kultury nie ma. Te dwie dziedziny są bliskimi rywalkami. Jak to w sporcie.
[1] J. Nye, Soft power. Jak osiągnąć sukces w polityce światowej, Warszawa 2007, s. 25.