Rytuał „kto – kogo”
Napisać spokojną, wyważoną, chłodną recenzję filmu „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego – i to niespełna dwa tygodnie po jego premierze – okazuje się zadaniem niezwykle trudnym. Od samego początku mamy do czynienia ze skrajnymi opiniami o filmie, od bardzo afirmatywnych, po te potępiające. Niestety, można było się spodziewać, że „Pokłosie” padnie ofiarą zrytualizowanego, ale i miejscami brutalnego sporu. Typowej walki „kto – kogo”. Nie wysilając się intelektualnie, można antycypować, które środowiska bądź postaci będą film piętnować jako skrajnie antypolski, a które będą go zaciekle bronić. Film, jak każde dzieło sztuki, jest subiektywną wypowiedzią danego twórcy i jako taki nie musi, a nawet nie powinien, podobać się każdemu. Źle się jednak dzieje, gdy zwalcza się dany obraz, zanim się go zobaczy, lub czyni się tak z powodów politycznych. Chcąc nie chcąc, wypowiadający swe opinie o filmie Pasikowskiego (zapewne tak samo będzie ze mną) zostaną niemal z automatu przypisani do któregoś z obozów. To smutne, gdyż nad „Pokłosiem” warto się pochylić z rozwagą i odpowiedzialnością, a nade wszystko ze spokojem. Warto także potraktować najnowszą propozycję fabularną Pasikowskiego po prostu jak film – podejmujący, co prawda, niezwykle ważny i bolesny temat – niemniej posługujący się pewną – myślę, że niezbędną – dozą uproszczeń typową dla kina popularnego.

Dualistyczna fabuła i współczesna treść
Fabuła jest nader nieskomplikowana. Z dalekiego Chicago powraca w rodzinne strony, niczym weteran z Wietnamu, niejaki Franciszek Kalina (świetna rola Ireneusza Czopa). Na marginesie warto dodać, że jego wyjazd na saksy urasta do rangi wyprawy wojennej, z której to raczej wraca zwyciężony, niż zwycięski. Świadczy o tym już pierwsza sekwencja rozmowy z taksówkarzem. Nie przyjeżdża jednak tylko po to, by odwiedzić „stare śmieci”, ale głównie dlatego, by sprawdzić, co się dzieje z jego młodszym bratem Józefem (ciekawa, ale nie rewelacyjna kreacja Macieja Stuhra), od którego aż za ocean uciekły żona i dzieci. Mówi się na wsi, że młodszy Kalina postradał zmysły. Franek dowiaduje się, że faktycznie coś jest na rzeczy, albowiem Józek znalazł sobie, jak na chłopskie realia, dość ekstrawaganckie hobby – ratuje mianowicie od zniszczenia żydowskie macewy, z których wcześniej porobiono podkłady do dróg i wychodki. Podczas wojny robili to Niemcy, potem już tylko jego wiejscy sąsiedzi. To niecodzienne zajęcie spotyka się z coraz większą wrogością, a wręcz agresją ze strony współmieszkańców wsi. Owa niechęć zastanawia i zachęca obu bohaterów, by dowiedzieć się, co leży u jej podstaw. Prawda okaże się nad wyraz bolesna. Podczas wojny miejscowi dokonali mordu na żydowskich sąsiadach, przejmując zarazem ich ziemię, a po wojnie ten stan rzeczy usankcjonowała PKWN-owska reforma rolna. Prym w tej zbrodni, co okaże się w finale, wiódł ojciec filmowych braci.
Pierwszy zarzut, jaki jest formułowany wobec filmu Pasikowskiego, można zamknąć w tezie o nieadekwatności fabularnej formy (kino gatunkowe typu western, thriller, czarny kryminał) do skomplikowanych, trudnych i niejednoznacznych stosunków polsko-żydowskich podczas II wojny światowej. Jest to zarzut nietrafiony. Wielu komentatorów uparcie twierdzi, że obraz to wariacja na temat mordu w Jedwabnem, lecz „Pokłosie” takim filmem absolutnie nie jest. Może tu leży pierwsze dość głębokie nieporozumienie.
O czym w takim razie „Pokłosie” jest? W moim mniemaniu film ten to wielka polsko-polska spowiedź na temat pamięci. Pamięci utraconej, pamięci niechcianej, wypartej, wreszcie brudnej i wstydliwej. Pasikowski – myślę, że po raz pierwszy w polskim kinie – opowiada o tym bardzo otwarcie, w niezawoalowany sposób, a co ważniejsze, nie podpierając się przy tym kostiumem przeszłości. Mord, bliźniaczy do tego w Jedwabnem, rzecz jasna jest niewypowiedzianym jądrem dramatu, ma on wymiar osobisty i jednostkowy, lecz zarazem dotyczy całej wiejskiej wspólnoty. Nie jest więc „Pokłosie” opowieścią historyczną o tym, jak konkretnie było i dlaczego. To film na wskroś współczesny, nie wymaga od widza żadnego specjalnego nastawienia, przygotowania bądź wiedzy.
Pasikowski zaznacza, że nieprzyznanie się do grzechu tworzy duszną atmosferę, która oddziałuje na tu i teraz. O nieobecnych żydowskich sąsiadach stara się mówić ustami swoich filmowych bohaterów nie jako o „obcych”, lecz „swoich”, „naszych”, „moich”. Film to historia przez lata skrywanej polsko-polskiej zbrodni jednych obywateli na drugich. W budowanej bardzo efektownie i w amerykańskim stylu narracji widz dochodzi powolutku do wniosku, że ci niby-obcy, których polscy chłopi skrzywdzili podczas II wojny światowej, są tak samo „nasi” jak i my. Nieoczekiwanie wyrwa i pustka po nich dociera do jednego z przedstawicieli wiejskiej wspólnoty. Nie jest to droga łatwa, ale wejść na nią może każdy, i to dosłownie z niewiadomych przyczyn. Takim właśnie niewytłumaczalnym postępowaniem są poczynania Józefa Kaliny, który nie wiedząc dlaczego, ratuje przed zniszczeniem (zapomnieniem) żydowskie macewy użyte przez Niemców do budowy drogi. Zresztą ta postawa ma swój autentyczny pierwowzór, o którym opowiedział w dokumencie „Sztetl” Marian Marzyński. Takim samym zwyczajnym zdziwieniem mógłby się wykazać postronny kibic piłki nożnej, który nie rozumie, czemu akurat słowo „Żyd” odgrywa na polskich stadionach rolę obelgi. Dlaczego nielubianą drużynę przeciwników określa się nazwą przedstawicieli akurat tego, a nie jakiegokolwiek innego narodu? To pierwsze, podstawowe i „dziecinne” zdziwienie jest punktem wyjścia do stwierdzenia, że „coś tu nie gra”. Drugi z bohaterów „Pokłosia” – Franciszek Kalina – początkowo używa właśnie tego języka, by pogardliwym słowem „żydki” tłumaczyć różne nieszczęścia. Wraz z rozwojem sytuacji, przyglądając się rosnącej agresji niegdyś swojej społeczności teraz bezpardonowo skierowanej na brata, trochę z przekory postanawia się sprzeciwić. „Im bardziej coś ukrywają, tym bardziej człowiek chce to wiedzieć” – mówi bohater grany przez Czopa. Bo właściwie dlaczego nieistniejący realnie Żydzi mają być wciąż czarnym ludem, dlaczego w ogóle mają nim być?
Popkulturowy wartki film
Film faktycznie jest popkulturowy, westernowo przerysowany, kreślony grubą kreską i bez odcieni. Ma jednak także świetne tempo, nie popada w dłużyzny, jest czytelny dla każdego. Choć trąci deklaratywnymi dialogami, bardzo dobrze się go ogląda. Wymiany zdań pomiędzy bohaterami mogą czasem drażnić, dodają jednak całości pikanterii. W filmie Pasikowskiego można także dostrzec ciekawy zabieg dychotomii – rodem, co prawda, z kina amerykańskiego, ale spełniający swoją funkcję. Mamy więc dwóch braci: „zagranicznego”, przesiąkniętego polonijnym antysemityzmem („poznałem dobrze żydków w Chicago”), oraz „tutejszego” i sprawiedliwego („Mówi się Żydzi, nie żydki”), dwóch księży – „ekumenicznego”, czytającego zapewne „Tygodnik Powszechny” (nieco jednostajny Jerzy Radziwiłowicz), i tego słuchającego raczej Radia Maryja (charakterystyczny Andrzej Mastalerz), wreszcie dwóch naocznych świadków – baśniową zielarkę pustelniczkę (doskonała Danuta Szaflarska) i naturalistycznego Malinowskiego (przejmująca rola Roberta Rogalskiego). Ktoś mógłby powiedzieć, że są to zabiegi uproszczone, nazbyt jaskrawe, a nawet płaskie. Rozumiem takie podejście, choć nie do końca się z nim zgadzam. Nawet jeśli wszystkie te filmowe chwyty są przez widzów łatwo dostrzegane, to… tylko bardzo dobrze. Film, zwłaszcza w konwencji, którą obrał reżyser „Psów”, nie powinien być artystowską tajemną księgą, pełną trzypiętrowych przez nikogo niedostrzegalnych metafor. Tak się akurat zdarzyło, że kilka dni po obejrzeniu „Pokłosia” miałem okazję widzieć film Przemysława Wojcieszka „Sekret” – obraz, który również dotyka tragicznych relacji polsko-żydowskich. Niestety, jest to film nieudany, przeintelektualizowany, rozwlekły, a miejscami nudny. Wpisuje się wręcz idealnie w ukutą przez Pasikowskiego definicję filmu „festiwalowego”.
Prawda czasu, prawda ekranu
W wielu opiniach o „Pokłosiu” słyszałem też zarzut, że fałszuje on prawdę historyczną. Tyle że film to nie naukowa monografia i wszystkich niuansów tam zawrzeć nie można. Trzeba sobie z tego zdać sprawę, że dzieło filmowe operuje czasami uproszczeniami. Poza tym, drugi raz to powtórzę, w przypadku „Pokłosia” mamy do czynienia z obrazem współczesnym, gdzie historia tylko unosi się w powietrzu i wraca za sprawą zerwanej zmowy milczenia, dając zarazem szansę na przeżycie katharsis. Zresztą Pasikowski, zdając sobie sprawę z ewentualnych zarzutów o rzekome kłamstwo historyczne, zaangażował jako konsultantów historycznych dwie poważne osoby: doktora Krzysztofa Persaka z IPN-u, a także profesor Barbarę Engelking-Boni z Centrum Badań nad Zagładą Żydów. I jeśli nawet któryś z moich szanownych kolegów po fachu mógłby, co uważam za niesłuszne i nieeleganckie, kwestionować warsztat naukowy historyka u profesor Engelking-Boni, która jest z zawodu psychologiem (choć na dobrą sprawę nie znam żadnej poważnej krytycznej recenzji podważającej jej ustalenia z „Jest taki piękny słoneczny dzień… Losy Żydów szukających ratunku na wsi polskiej 1942–1945”), to historyczne kompetencje i dorobek Krzysztofa Persaka winny skłaniać do umiaru w zarzutach. Warto w tym miejscu zacytować fragment recenzji autorstwa historyka z IPN-u, przytaczany przez producenta „Pokłosia” Dariusza Jabłońskiego: „Wystarczy wspomnieć o wywodzącym się z Gniewczyny w powiecie przeworskim Tadeuszu Markielu. Odczekawszy kilkadziesiąt lat, aż odejdą z tego świata bezpośredni uczestnicy wydarzeń (sprawcy), opisał mord na Żydach dokonany w 1942 r. przez Polaków w jego rodzinnej miejscowości. Po opublikowaniu tekstu autor stał się ofiarą agresji, a jego dom ostrzelano z broni myśliwskiej”.
Plusy dodatnie i plusy ujemne
Czy zatem nie ma w filmie Pasikowskiego rzeczy, które drażnią lub są scenariuszowo wątpliwe? Oczywiście, że są. Zgodzę się, że film ma wiele mielizn czy kwestii dyskusyjnych. Jak zwykle w takich wypadkach w myśl zasady, że lepsze jest wrogiem dobrego, najgorszym doradcą jest przesyt. By nie być gołosłownym, wystarczy wymienić scenę, w której bracia odnajdują żydowskie szczątki, tonąc w strugach ulewnego deszczu, otoczeni zewsząd złowrogim mrokiem. Kiczowata również jest końcowa scena ukrzyżowania Józefa Kaliny. Cóż z tego, że historia ta ma prawdziwy odpowiednik, co przypominał w jednym z wywiadów Maciej Stuhr, w filmie jest ewidentnie (zgadzam się tu z profesorem Pawłem Śpiewakiem) niepotrzebna. Dość nachalna i chyba nie na miejscu jest sekwencja konfrontacji bohaterów z wiejską tłuszczą, wyglądającą trochę jak z horroru klasy B. A co może uważny widz powiedzieć o tym, jak szybko Józek Kalina nauczył się hebrajskiego z kilku przedwojennych książek? Takich wpadek jest kilka, niemniej in gremio sceny te nie przeszkadzają. Broniłbym też, mimo paru papierowych kwestii, barwnych dialogów z kilkoma perełkami na czele. Zacytuję z pamięci dwa fragmenty:
„A ty, małorolny, komu kibicujesz? Startowi czy Wiśle?”, pyta Józka ponury, wysoki osiłek grany przez Lecha Dybika. „Masz coś do mnie, to mów”, odpowiada zagadnięty. „Mam to do ciebie, że pytam, komu kibicujesz!”. „Kibicowałem i kibicuję Lechowi”. „Jakiemu Lechowi? Poznań?”. „Lechowi Wałęsie”.
„To się w końcu źle skończy, zobaczysz. Ci drwale dziś to myślisz że co? Tak bez przyczyny po mordzie ci dali?”, pyta brata Franek. „O jakiś klub sportowy im poszło… Pytali, czyim kibicem jestem”, odpowiada Józek. „A ty im oczywiście powiedziałeś, że Maccabi Tel Awiw”…
Świadectwo „Miejsca urodzenia”
W obfitującej w liczne głosy debacie na temat książek Jana Tomasza Grossa nawet jego zwolennicy wyrażali opinie, że stosuje on „filozofię uderzenia kastetem w zęby” – dużo w tym prawdy. Dla Pasikowskiego, co podkreśla bardzo wyraźnie, „Sąsiedzi” byli jedną z podstawowych inspiracji do wieloletniej uporczywej walki o realizację wpierw filmu „Kadisz”, a potem „Pokłosia”. Warto jednak przypomnieć, że równie ważnym motywem dla reżysera „Psów” był wstrząsający film dokumentalny autorstwa Pawła Łozińskiego, zatytułowany „Miejsce urodzenia”. Bohater filmu – słynny pisarz żydowskiego pochodzenia Henryk Grynberg – dowiaduje się bolesnej prawdy o tym, że jego ojca zabił sąsiad, a jego maleńki brat wydany został Niemcom. Podczas filmowego śledztwa bohater odnajduje szczątki ojca dokładnie w miejscu wskazanym mu przez świadków. Pamięć o tym wydarzeniu wśród ludzi, z którymi rozmawiał, jest tak żywa, jakby stało się to dosłownie wczoraj. Po obejrzeniu dokumentu Łozińskiego przez długie minuty towarzyszyły mi cisza i zaduma. Tę samą ciszę „usłyszałem” po łódzkiej premierze „Pokłosia”. Większość widzów kina Bałtyk wychodziła w dojmującej zadumie, rozmowy były rzadkością. Myślę, że to największa wartość tego filmu. Pasikowski zdeponował w nim pokaźny ładunek emocjonalny, który zadziałał. Burza, która w tym momencie przetacza się na jego temat, będzie – mam nadzieję – kolejnym ważnym etapem polsko-polskich rozliczeń z przeszłością. Może nam to tylko wyjść na dobre.
Patriotyzm twórców „Pokłosia”
Tak się złożyło, że premiera „Pokłosia” odbyła się dwa dni przed Świętem Niepodległości, dwa dni przed marszem narodowców spod znaku Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego. Obie te organizacje nawiązują wprost do swych poprzedniczek z okresu Drugiej Rzeczpospolitej, unikając zarazem rozliczenia się ze ich antysemicką przeszłością. To nie oni, ale właśnie Pasikowski, Stuhr, Czop, Zamachowski czy Szaflarska udowodnili, jak powinien wyglądać polski patriotyzm, którego miarą są nie tylko triumfy i chwalebne zachowania, lecz także winy i grzechy swojego narodu. Daleki jestem od wystawiania laurki filmowi „Pokłosie”. Sądzę, że słusznie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni przegrał on zarówno z filmem „W ciemności” Agnieszki Holland, jak i ze świetną „Obławą” Marcina Krzyształowicza. Nie zmienia to faktu, że jest to film niezwykle ważny i bardzo potrzebny. Jest szansa, że wywoła ogólnonarodową dyskusję, żywą i niezrytualizowaną, podobną do żarliwych sporów o „Kanał”, „Lotną” czy „Eroicę”. O ilu naszych produkcjach można powiedzieć to samo?
