Dla wielu osób Mariusz Kamiński jest symbolem niezłomnego antykomunisty, który już jako młody chłopak trafił do poprawczaka za zbezczeszczenie Pomnika Wdzięczności Armii Czerwonej, a potem działał w NZSie i Lidze Republikańskiej. Jako szef CBA został wykreowany na „ostatniego sprawiedliwego”, walczącego z korupcją. Przyczynił się do tego również Donald Tusk, który zostawił go na tym stanowisku po objęciu władzy i zdymisjonował dopiero jesienią 2009 roku, kiedy prokurator postawił mu zarzuty. Kamiński nie przyjął sowitej odprawy (128 tysięcy), tylko przekazał ją na działalność Caritasu. To się ludziom podoba i dlatego dziś były szef CBA ma wielu obrońców, jest popularny.
Głównym podnoszonym przez nich argumentem na obronę Kamińskiego jest to, że osoby prowokowane przez CBA zostały potem uznane przez sąd za winne (Sawicka, Ryba). Nie przyjmują do wiadomości, że nawet jeśli policjant łapie faktycznego przestępcę, to nie może tego robić łamiąc prawo. A to właśnie Kamińskiemu udowodniono (przekroczenie uprawnień, nielegalne działania operacyjne CBA, podrabianie dokumentów i wyłudzenie poświadczenia nieprawdy). Ja też jestem wychowany na filmach o Brudnym Harrym i nawet jestem w stanie uwierzyć, że Kamiński działał zgodnie z własnym poczuciem sprawiedliwości – ale to nie zwalnia go z odpowiedzialności prawnej. Ja to wiem, wielu czytelników „Liberté!” też to wie, ale co z tego? Surowy wyrok na „szeryfa” będzie kompletnie niezgodny z poczuciem „ludowej” sprawiedliwości. Niewykluczone, że Polska problem wizerunkowy będzie miała nawet w wymiarze międzynarodowym – zamykanie do więzienia jednego z liderów opozycji, w dodatku przed wyborami, kojarzy się fatalnie.
Jeśli Kamiński faktycznie trafi za kraty, stanie się w oczach wielu Polaków „męczennikiem IV RP”. Jestem przekonany, że świetnie odnajdzie się w tej roli i zyska dla swojego obozu politycznego sporo punktów. Odsiedzi swoje i wróci w chwale, czynić sprawiedliwość. Nie będzie krzyczał do kamer „Idziemy po was”, on to wycedzi przez zaciśnięte zęby. I przyjdzie. Brrrr…