Przewrót narodowy znaczy tyle,
co zwycięstwo idei faszystowskich!
(Ferdynand Goetel „Pod znakiem faszyzmu”)
Gdyby statystycznemu wykształconemu Polakowi zadać zwięzłe pytanie: czy faszyzm był w Drugiej Rzeczpospolitej wpływową ideologią, najczęściej usłyszałoby się odpowiedź przeczącą. Czasami respondent wahałby się nieco, niekiedy zdecydowanie i z oburzeniem by zaprzeczył. Wydaje się, że na dostrzeżenie faszystowskiego oblicza międzywojnia często nie pozwala rozpowszechnione przekonanie o cechującym Polaków indywidualizmie, ich wrodzonej niepokorności i przekorze. Oczywiście – nie utworzyliśmy paramilitarnych organizacji w rodzaju Żelaznej Gwardii lub strzałokrzyżowców, zaś próba prowadzenia proniemieckiej polityki zagranicznej (której wymownym przykładem było zaproszenie Hermanna Göringa na polowanie do Puszczy Białowieskiej) skończyła się, zanim na dobre się rozpoczęła. Niemniej istotne elementy dyskursu faszystowskiego z powodzeniem przeniknęły do głównego nurtu życia społeczno-politycznego oraz kulturalnego. Działo się tak przede wszystkim w drugiej połowie lat 30., śmierć Józefa Piłsudskiego jawi się tu jako cezura nie tylko symboliczna. To właśnie w tym czasie powiązany z ONR-em tygodnik „Prosto z mostu” mógł poszczycić się nakładem porównywalnym do „Wiadomości Literackich” (12–15 tys. egzemplarzy), a także współpracą świetnego poety Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
W połowie 1936 roku Gałczyński opublikował swój słynny pamflet-manifest, zatytułowany „Do przyjaciół z «Prosto z mostu»”. Posługując się faszyzującym językiem, nie szczędząc antysemickich inwektyw, poeta manifestacyjnie zrywa związki ze środowiskiem „Wiadomości Literackich”. Deklaruje zarazem przywiązanie do środowiska „Prosto z mostu”, zapowiada walkę o nową, „przedezynfekowaną” i opartą na zdrowych podstawach moralnych literaturę. Oczom Gałczyńskiego ukazuje się nawet padające na łamy czasopisma „światło Ewangelii”. W ten sposób legitymizację uzyskuje nie tylko tygodnik Stanisława Piaseckiego, lecz także całe środowisko młodonarodowe. „Prosto z mostu” udało się bowiem przekroczyć wąskie granice partyjnych podziałów, które wcześniej nierzadko paraliżowały działalność międzywojennej prawicy. Wprawdzie pismo stawało się wyrazicielem poglądów ONR-ABC, jednak jego redaktor pozostawał bezpartyjny, zaś na łamy dopuszczano także zwolenników innych partii i organizacji nacjonalistycznych (Stronnictwo Narodowe, ONR-Falanga). W ten sposób ukształtowało się środowisko stojące w opozycji zarówno do lewicy i centrum, jak i wobec starszej generacji endeków, którzy deklarowali (choćby umiarkowane) przywiązanie do wartości parlamentaryzmu. Zresztą z czasem endecja za wzór godny naśladowania uzna portugalski reżim Antonia Salazara, oskarżając „młodych” o propagowanie hitleryzmu.
Takiego utożsamienia narodowi radykałowie jednak unikali, zależało im bowiem na podkreślaniu własnej odrębności i ideowej niezależności. W tym celu wskazywano na istotne różnice dzielące polski ruch młodonarodowy od nazizmu. Jedną z istotniejszych miało być o wiele większe niż w praktyce politycznej Hitlera przywiązanie do wiary i nauki Kościoła katolickiego. Zależność ta miała odróżnić idealistyczny polski nacjonalizm od materialistycznego nacjonalizmu niemieckiego (przejawem związku z Kościołem były pojawiające się od czasu do czasu artykuły postulujące utworzenie katolickiego państwa totalnego). Przede wszystkim jednak polską odmianę faszyzmu wyróżniać miało specyficzne pojmowanie kwestii żydowskiej, czyli antysemityzm pozbawiony czynnika biologicznego. Negowano zatem nazistowską doktrynę nierówności ras, wywiedzioną z dziewiętnastowiecznych teorii Josepha Gobineau i Houstona Stewarta Chamberlaina; niemożliwy do zaakceptowania wydawał się pseudodarwinowski, materialistyczny oraz deterministyczny charakter rasizmu niemieckiego. Bliższe ONR-owcom było raczej myślenie volkistowskie (tak wówczas atrakcyjne dla Martina Heideggera), pojmujące naród jako jedność duchowo-intelektualną. Polski antysemityzm miał być w tym ujęciu „antysemityzmem psychicznym”, a o odrębności Żydów nie decydowały bynajmniej cechy fizyczne, lecz duchowe. Zgodnie z tą koncepcją Stanisław Piasecki krytykował narodowosocjalistyczną interpretację rasizmu, „deifikację czynnika materialnego rasy”, trafnie przewidując, że koncepcja ta „ma służyć celom niemieckiej populacji i ekspansji”. Zagadnienia antropologiczne pozostały zatem na uboczu, „żydowskość” i „polskość” pojmowane były raczej w kategoriach metafizycznych, jako niezmienny zespół cech charakteru i psychiki. W ten sposób kryterium przynależności etnicznej twórcy stawało się niezawodnym kryterium pozwalającym na ocenę wartości jego dzieła (inaczej trudno byłoby dowieść przewagi twórczości Józefa Aleksandra Gałuszki nad poezją Juliana Tuwima).
Tak przedstawiały się koncepcje teoretyczne. Jednak droga, którą podążało środowisko „Prosto z mostu”, coraz wyraźniej prowadziła „w stronę swastyki”. Chętnie podkreślana odmienność polskiego nacjonalizmu okazywała się mniej istotna, ważna zaś stała się wspólnota celów przyświecających ONR-owcom i nazistom. Narastało także przekonanie o niewystarczalności metod dotychczas stosowanych w walce z Żydami, przede wszystkim stosowania bojkotu gospodarczego. Alfred Łaszowski bagatelizował więc dokonywane w Trzeciej Rzeszy akty przemocy i terroru, dowodząc „płaczliwym humanitarystom”, iż „akty okrucieństwa idą w parze z aktami historii”, a „obraz rzeźni” nie może przesłonić „głębszego sensu istnienia ustrojów totalnych”. Natomiast Karol Zbyszewski – który żywił głębokie przekonanie, że Żydom „nigdzie na świecie nie jest tak dobrze” jak w Polsce – marzył o przeniesieniu sprawdzonych niemieckich rozwiązań na rodzimy grunt: „Hitler zastosował właściwy system, Żydzi czują, że w Niemczech nie ma żartów, wiedzą, że żaden pisk, skowyt, wrzask tam nie pomoże – uciekają więc, gdzie oczy poniosą”. Dojmujące przekonanie o nieefektywności własnej polityki „czystości” narodowej wzmagało atrakcyjność ideologii wprawdzie prymitywniejszej, ale znacznie bardziej skutecznej.
Zapewne nie warto byłoby poświęcać wiele uwagi środowisku „Prosto z mostu”, gdyby – niezależnie od swej imponującej liczebności – pozostawało ono na uboczu ówczesnego życia intelektualnego oraz społeczno-politycznego. Tak jednak nie było, „prostozmostowcy” nie tylko nie wydawali się egzotyką w rodzaju antychrześcijańskiej Zadrugi. Idee przez nich propagowane posiadały własne życie i okazywały się fascynujące także dla innych grup, już zdecydowanie mainstreamowych. Atrakcyjności tej dowodzi całokształt procesów zachodzących w obrębie obozu sanacyjnego, począwszy od powołania OZN-u (którego Deklarację programową Maria Dąbrowska określiła jako „ślepe naśladownictwo hitleryzmu”) oraz jego sojuszu z ONR-Falangą. Naturalnie, ewolucja obozu władzy w drugiej połowie lat 30. – ideologicznie przygotowana przez doktrynę utożsamiającą państwo z narodem – była spowodowana w dużej części względami taktycznymi (konsolidacja dotychczasowych zwolenników oraz przyciągnięcie nowych). Ponadto wiele radykalnych sformułowań programowych pozostawało wyłącznie na papierze. Jednak w łonie sanacji nie brakowało środowisk domagających się konsekwentnego realizowania programu Ozonu, w tym faszyzacji kraju. Takim ugrupowaniem było Jutro Pracy, skupione wokół tygodnika o tej samej nazwie. Grupa ta – mająca swoich wpływowych przedstawicieli w sejmie – koncentrowała się przede wszystkim na bezpardonowej walce z wpływami żydowskimi i masońskimi (niejednokrotnie zresztą nieodróżnianymi). Prym wiódł w tym dziele poseł Wacław Budzyński, który dowodząc, iż Żydzi poprzez swe „wybitne zdolności do pacyfizmu i międzynarodówki” osłabiają obronność kraju, domagał się wyrugowania ich ze stanowisk zajmowanych w mediach i instytucjach kultury. W artykule zatytułowanym „Znieść okupację obcą” buńczucznie zapowiadał: „Wszystko opanujemy i zdobędziemy, musimy być gospodarzami u siebie […]. To sobie ślubujemy. Tego dotrzymamy przy pomocy wszystkich zdrowo myślących i czujących Polaków”. Przy okazji zaś – w ślad za młodszymi kolegami z ONR-u – solennie zapewniał, że rodzimy nacjonalizm nie zawiera w sobie „ani cienia zoologicznego antysemityzmu”.
Wypada zauważyć, że w publicystyce tej rzadko poruszano – istotną zarówno z punktu widzenia programu OZN-u, jak i idei totalnych – problematykę wolności jednostki i jej stosunku wobec państwa. Znacznie bardziej zajmowały autorów kwestie narodowościowe, ściśle splatające się z problematyką ekonomiczną i obronnościową. Nie brakowało jednak także tekstów, które kładły nacisk niemal wyłącznie na czysto zewnętrzne oznaki ideologii. Jednym z najsłynniejszych był „Salut cywilny” pióra Marii Jehanne Wielopolskiej – niegdyś znanej pisarki, w latach 30. pracującej już na mało zaszczytne miano „megiery sanacyjnej publicystyki” (do jej adwersarzy należeli wówczas twórcy tak różni, jak Antoni Słonimski, Jan Nepomucen Miller i Adolf Nowaczyński). W artykule opublikowanym w sanacyjnym „Kurierze Porannym” Wielopolska składała projekt wprowadzenia nowej formy salutu – czyli pozdrowienia gestem ręki – który miałby służyć utworzeniu „łączności między obojętnymi sobie” warstwami społecznymi. Kwestia ta została już szczęśliwie rozwiązana w państwach faszystowskich, o czym przekonało publicystkę odsłonięcie w Warszawie pomnika Francesca Nulla. Wówczas „goście włoscy wspaniałym, triumfalnym wyrzutem rąk pozdrawiali bohatera swej ziemi […], a my, Polacy, cywile, staliśmy jak słupy, jednym słowem nawet nie partycypując w uroczystości”.
Artykuły Marii Jehanne mogą wydawać się humorystyczne, lecz oddają atmosferę końca międzywojnia. To właśnie wówczas (konkretnie w roku 1939) ukazuje się książka Ferdynanda Goetla „Pod znakiem faszyzmu”. Jej autor – ceniony pisarz, podróżnik i scenarzysta filmowy, a także koryfeusz rodzimego życia literackiego (były prezes PEN Clubu, członek Polskiej Akademii Literatury) – przekonuje o konieczności wprowadzenia w Polsce systemu faszystowskiego. Ciekawe wydaje się pojmowanie przez Goetla faszyzmu, rozumianego przede wszystkim jako „postawa psychiczna, napięcie woli, wzmożenie aktywności, uzdolnienie wewnętrzne do ofiar i wysiłków”. Nie zdziwi nas zapewne kolejne podkreślenie „duchowego charakteru” propagowanej idei. Sprawia ono, iż Goetel zdaje się mówić raczej o abstrakcji faszyzmu, niekoniecznie zaś o jego historycznie uwarunkowanej konkretyzacji. Łatwiej mu zatem podziwiać „znakomitą, żelazną, niespotykaną dotychczas w dziejach świata organizację całego społeczeństwa”, bagatelizować natomiast totalitarny aparat przymusu. Autor „Z dnia na dzień” opowiada się za faszyzmem jako młodym, świeżym i oryginalnym prądem myślowym, zarazem racjonalizuje dokonany wybór poprzez podkreślanie bezalternatywności opozycji faszyzm–komunizm. Z jego książki przebija jednak przede wszystkim absolutna niewiara w demokrację liberalną, pisarz wie, iż „cały system parlamentarny okazał się niezdolny do życia”, zaś próba pogodzenia demokracji z „rządami silnej ręki” jest skazana na niepowodzenie. Pozostaje zatem faszyzm, który zawsze można przystosować do polskiej specyfiki, rezygnując choćby z charakterystycznych dlań rytualnych i krzykliwych form zewnętrznych.
Przypadek Goetla łatwo byłoby wpisać w szeroki kontekst zwrotu w prawo, dokonanego przez obóz sanacyjny. Pisarz był bowiem piłsudczykiem, a następnie – przynajmniej początkowo – zagorzałym zwolennikiem OZN-u (wymyślił ponoć tę mało fortunną nazwę organizacji). Jego indywidualność nie pozwala jednak na łatwe osadzenie go w granicach partyjnych opłotków (Goetel potrafił nazywać siebie mianem nacjonalisty, a jednocześnie podkreślać niezwykle pozytywne efekty wpływów obcych w polskiej historii i kulturze). Sądzę, że lepiej będzie potraktować autora „Pod znakiem faszyzmu” po prostu jako jednego z ważnych pisarzy i intelektualistów międzywojnia. Wprawdzie tylko on złożył wówczas tak klarowną deklarację ideologiczną (za którą spotkała go raczej krytyka), ale ślady dyskursu faszyzującego, szczególnie w wersji antysemickiej, możemy odnaleźć także u innych twórców. Także u tych, których trudno byłoby o takie myślenie podejrzewać. Wielokrotnie bowiem pokutowało silne przeświadczenie o pierwiastku „żydowskości”, determinującym charakter i światopogląd osoby nim naznaczonej. Przekonanie takie było na tyle rozpowszechnione, że ulegali mu także czasem ludzie dalecy od nacjonalizmu, mający wielu przyjaciół wśród zasymilowanych Żydów. Tak wspominała ówczesną atmosferę Irena Krzywicka: „Były to czasy […], kiedy panowało komiczne przekonanie, że Żyd nie może być twórczy, że mu na to nie pozwala jego rodzaj inteligencji”. Zarzucano zatem Polakom żydowskiego pochodzenia kosmopolityzm, epigoństwo, naśladownictwo, zapatrzenie w obce wzory. Cechy te miały wynikać ze specyficznej psychiki żydowskiej – zdezintegrowanej, nomadycznej, wykorzenionej, pozbawionej naturalnej łączności z ojczyzną. Żydzi z konieczności nie mogą być zdolni do tworzenia własnej, oryginalnej kultury, żerują jedynie na kulturach obcych, naśladują je i kompilują. Tezy takie (w odniesieniu do twórczości muzycznej) jeszcze w połowie lat 20. znalazły się w jednym z listów Jarosława Iwaszkiewicza do żony: „Przegrywam sobie teraz ciągle symfonie Haydna i nabieram podejrzeń, że Haydn mógł być Żydem. Mają w sobie jakąś żydowską powierzchowność i krótkooddechowość, coś bezpłodnego czai się w tym ogromnym wysiłku twórczym”. Natomiast jedenaście lat później Karol Irzykowski w tekstach opublikowanych na łamach „Kuriera Porannego” skupiał się na politycznym wymiarze owej „żydowskości”. Zgodnie z tą interpretacją kulturowo niezakorzenieni Polacy pochodzenia żydowskiego w naturalny sposób zwracają się ku ideom i formom ponadnarodowym, takim jak pacyfizm czy socjalizm. W podobne tony uderza Irzykowski, kiedy pisze o probolszewickich sympatiach Żydów (sympatiach uzasadnianych tezą, że właśnie „w Bolszewii żydowscy inteligenci mogli wejść do elity”) oraz dystansie zachowywanym przez nich wobec problemów typowo narodowych (Żyd jako „Polak z rezerwą”).
Powyższy rekonesans przekonuje, że nurty ideowe współtworzące „polski faszyzm” nie były w drugiej połowie lat 30. marginalne, przeciwnie – stawały się silne i wpływowe. Trudno oczywiście spekulować, jaki byłby dalszy ich rozwój, niemniej agresywny antysemityzm środowiska „Prosto z mostu” czy też propagowany przez OZN kult wodza pozwalają na przewidywanie dalszego wzrostu atrakcyjności tej ideologii (tym bardziej że za nacjonalizmem opowiadała się wówczas przeważająca część młodego pokolenia). Okoliczności historyczne – przede wszystkim one – sprawiły jednak, że tak podziwiani za skuteczność swej polityki Niemcy okazali się wrogami, najeźdźcami. W obliczu nowej sytuacji politycznej wielu narodowców zmieniło nastawienie. Doświadczenie – uprzednio niewyobrażalnych – praktycznych skutków własnego światopoglądu działało zazwyczaj otrzeźwiająco (wypadki kolaboracji z okupantem były w tych środowiskach wyjątkiem, nie zaś regułą). Po wojnie niektórzy bohaterowie niniejszego tekstu zdecydowali się współpracować z nową władzą (np. Gałczyński czy też niegdysiejszy wódz ONR-Falangi Bolesław Piasecki), inni znaleźli się na emigracji. Notabene zacięty antykomunizm połączył dawnych oponentów z „Wiadomości Literackich”, „Prosto z mostu” i prawego skrzydła sanacji, w ten sposób Mieczysław Grydzewski, Karol Zbyszewski i Ferdynand Goetel współtworzyli środowisko londyńskich demokratów. Rwący nurt historii sprawił, że polska odmiana faszyzmu stała się tradycją przerwaną, do której w sposób jawny trudno było nawiązywać. Krążyła jednak podskórnie i dawała niekiedy o sobie znać (wydarzenia Marca 1968). Także po roku 1989 od czasu do czasu przypomina o sobie, w zależności od politycznej koniunktury bagatelizowana lub demonizowana. I tylko żartem historii nazwać można obrazek, na którym młodzi Wszechpolacy bronią przed sprofanowaniem (czyli założeniem nań maski Anonymous) pomnika „obcego etnicznie” poety Tuwima.