Była późna zima 1994. Na Ukranie były wybory parlamentarne, w związku z czym niżej podpisany wylądował na ponad miesiąc we wschodniej jej części, w ponad 300 tys. mieście. Ukraina była wtedy pogrążona w głębokim kryzysie. Miasto w którym byłem odczuwało kryzys szczególnie z racji tego, że podstawowe miejsca pracy w nim były w zakładach będących w przeszłości częścią sowieckiej machiny zbrojeniowej, produkując podzespoły dla fabryk ulokowanych w Rosji – która nie była tą produkcją już zainteresowana. Sklepy wyglądały podobnie do tych naszych z najgorszych czasów stanu wojennego – 3 ekspedientki i 5 słoików kiszonych ogórków na pustych półkach. Walutą były tzw. kupony – których za 20 dolarów dostawało się u cinkciarza spory woreczek. Pensje kilkunastodolarowe, za które teoretycznie nikt nie powinien wyżyć. Dno kryzysu.
Któregoś marcowego wieczora kolacja „domówka” u szefa lokalnej telewizji, oprócz gospodarzy przyjaciel domu, profesor uniwersytecki, nie pamiętam już specjalności, ale humanista. Atmosfera jak to w słowiańskich rozmowach, na stole odpowiednia ilość środków integrujących, rozmowa o literaturze, polityce, gospodarce, życiu. W którymś momencie profesor mówi o potężnym problemie Ukrainy, jakim jest zamknięcie dostępu przez Rosję do kosmodromu Bajkonur w Kazachstanie. Lekko osłupiały dosyć obcesowo zapytałem – po co ci ten kosmodrom, skoro przed chwilą opowiadałeś, że zrywasz się wiosną z zajęć ze studentami żeby sadzić ziemniaki i marchewkę na podmiejskiej daczy, a nie jest to hobby tylko ekonomiczna konieczność. Zadziwiony interlokutor mój zaczął wypytywać, czy w Polsce mamy kosmodrom, usłyszawszy że nie – to czy go budujemy. Kompletnie nie rozumiał mojego braku entuzjazmu dla pomysłu i z tym wzajemnym brakiem zrozumienia rozstaliśmy się nad ranem. Ja pozostałem w jego pamięci jako dziwak, który nie chce latać w kosmos własną, narodową rakietą, on w mojej jako ktoś, kogo bardzo martwi zastój w programie kosmicznym kraju, który płacił uniwersyteckim profesorom z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Ta historia przychodzi mi do głowy, kiedy obserwuję radosne inwestycje, których Polska jest pełna dzięki magicznej „kasie z Unii”. Okazuje się, że każda wymierająca wioska o kilkunastu domostwach musi mieć wodociąg. Co z tego, że za 10 lat z kilkunastu domostw zrobi się kilka („bo młodzi, Panie, wyjeżdżają”). Co z tego, że w studniach mają rewelacyjną wodę, o jakiej każdy mieszczuch może tylko pomarzyć, dawno przestali ją nosić wiadrami (hydrofory nie są drogie) – ale mamy nadganiać zapóźnienia cywilizacyjne! Nadganiać budując nitkę wodociągu przez kilometry lasu do tych kilkunastu chałup. Potem okazuje się, że za wodę z takiego wodociągu trzeba zapłacić i studnia wraca do łask, a wójt ma ból głowy jak utrzymać wodociąg, z którego mało kto kupuje wodę. Musi windować cenę wody (koszta stałe te same, metrów sześciennych sprzedaje się mało), a im wyższa cena tym popularniejsze studnie. Równanie z samymi niewiadomymi – nierozwiązywalne. Gmina przy okazji oczywiście się zadłużyła – no ale dawali 70% z unii, to grzech nie skorzystać, to te 30 % na kredyt.
Każda gmina posiadająca burmistrza musi mieć też aquapark – nie, nie basen w szkole ale właśnie Aquapark. Dziś przeczytałem, że zupełnie sympatyczne miasteczko na ścianie wschodniej, którego populacja to circa 15 000 dusz będzie budowało za 14 mln euro taki ośrodek. Strasznie fajnie jest mieć Aquapark pod domem, strasznie fajnie wybudować go za środki unijne – ale czy ktokolwiek zastanowił się jak ta radość będzie finansowana i kto ją utrzyma? Nie ma szans na dochodowość takiego przedsięwzięcia w tym miasteczku, nie ma tam odpowiedniej ilości klientów. Nie odkryję tajemnicy wielkiej, jak powiem, że dlatego za tę inwestycję bierze się burmistrz, a nie przedsiębiorca, bo ten ostatni najpierw policzyłby rentowność. Tu wiadomo, że nie tylko się nie zwróci, ale i nie zarobi na koszta eksploatacji. Pokryjemy to z budżetu gminy.
Polska jest pełna niebieskich tabliczek z informacjami o inwestycji finansowanej: (tu nazwa programu unijnego). Realizujemy za środki unijne gierkowskie sny o teatrach z tysiącosobowymi widowniami w miastach, które mają pustawą widownię w teatrze na dwieście miejsc. Budujemy wodociągi i drogi do miejsc, które za 20 lat nie będą istnieć. Budujemy infrastrukturę, na której utrzymanie nas nie stać dzisiaj i nie będzie stać w przyszłości. Straszymy się nawzajem kryzysem, a w Warszawie z publicznych środków budujemy 2 wielkie stadiony futbolowe.
Wiadomo, że udana inwestycja publiczna powoduje inwestycje prywatne w wysokości znacznie przekraczającej nakład publiczny. Złoty deszcz pieniędzy unijnych rozdrabniany jest w przedsięwzięciach, dobrze działających na samopoczucie ambitnych lokalnych polityków, ale skazanych na porażkę ekonomiczną, nie pobudzających w żaden sposób lokalnego biznesu. Rozdęte zadłużenia samorządów kiedyś trzeba będzie spłacić. Wybudowaną infrastrukturę utrzymać. A pieniądze na utrzymanie tych kosmodromów znaleźć w naszych – podatników kieszeniach. I podziwiać niszczejące – tak jak dziś podziwiamy zarosłe krzakami pomniki epoki Gierka.