Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił.
Edmund Burke
Był dym z rac. Dławiący, duszący. Gardło wysycha, oczy zachodzą łzami. Nie tylko od dymu. Był rozbłysk czerwonego światła, co rozświetlał drogę maszerującym, co raził stojących z boku. Był zwarty szereg trzymających się pod ręce mężczyzn w odblaskowych kamizelkach, „mundurach” dzisiejszości z dawnych wieków… Rzędy idące ręka w rękę. Czoło marszu. Przed nimi inne grupy – motocykliści, konni przebierańcy… Za nimi transparenty o „wielkiej Polsce”, o „Polsce katolickiej nie laickiej”, o umęczonych, o „bohaterach”, o „życiu”, o… Transparenty malowane w hasła o nienawiści, wykluczeniu, zbrodni – te najbardziej dzielące, przywłaszczające sobie prawo do „nazywania rzeczy po imieniu”, do wyznaczania granic, do jednej racji i świętego oburzenia. Kradnące prawdę i przerabiające ją na własną modłę. Przerażająca jedność poddana pod rozkazy wykluczenia. Nie radość, że oto świętujemy niepodległość, że czcimy bohaterów, że wspominamy tych, co polegli. Nie radość z odzyskanej wolności, ale wolność na nowo zawłaszczana, oddawana, kagańcowana jednym słusznym wyznaniem, definiowanym jako „narodowa duma”.
Była zaciętość na twarzach. Była krzyk. Była jakaś pospieszność wyznaczona w marszowym kroku, jakby zadaniem „na dziś” było po prostu przejść, zamanifestować; przejść przez ufortyfikowane miasto, przejść między rzędami metalowych barierek, między uzbrojonymi po zęby policjantami. Przejść pokazując upiorną jedność, a jednocześnie ślepe posłuszeństwo, któremu tym razem wyznaczono zadanie: „Bez zamieszek”. Jednak przemoc to nie tylko uderzenie pięścią, podłożona noga, rzucona cegłówka, wybite okno, podpalony dom. Przemoc to nie tylko pałka czy gaz. Tu przemoc gościła w słowach. W znakach. W symbolach. Maszerująca „narodowa” wspólnota połączona poczuciem tożsamości opartym na nienawiści, na nienawiści wobec tych, którzy są inni. Mówiąca, że przecież chroni wartości (ale „swoje”), wspólnotę (ale wykluczającą) czy wreszcie naród (ten owinięty w sztandar tak ciasno, że nie zostaje miejsca na myślenie). Traktująca „narodową dumę” niczym „ostatnią deskę ratunku” – przed kim, przed czym… to wiedzą najlepiej. Bo niektórzy (jak pisał Zbigniew Herbert) „przez patriotyzm rozumieją zaciekłą nienawiść dawnych, obecnych i nawet potencjalnych wrogów”. Zatem… Bez różnorodności kultury, tradycji, religii czy w końcu bez „różnorodności pamięci pokoleń” – a ta dawałaby przecież szansę na patriotyzm bez demagogii, bez upartego szukania wroga czy dopatrywania się zdrady. Tymczasem wszystko to „przeciw komuś”, a jeśli „na rzecz czegoś”… to tylko pozornie, warunkowo, tylko dla wybranych „Polaków”, co niewiele mają wspólnego z Polakami, jakich chciałabym znać. Ba, nawet kilku znam.
I tak, 11 listopada ulicami Warszawy znów przeszedł Marsz Niepodległości. Miałam go na wyciągnięcie ręki. Pod domem. W tym samym czasie na kaliskim rynku wykrzykiwano rasizm, antysemityzm, segregację, szerzono nienawiść. Jawnie dopuszczano zbrodnię. I nikt tego nie przerwał, nikt się nie zająknął, że… Co jeszcze w południe było ciszą… okazało się ciszą przed burzą. Wieczorem zmieniło się w krzyk… Czym to zło – chronione dziś przez państwo, wspierane przez państwo, opłacane przez państwo, a zatem… przez nas – stanie się jutro? Strach się bać. Bo każdy krok, każdy rozbłysk racy, każda kpina, każda zaciętość, każdy wyraz nienawiści tego Święta Niepodległości przypomina mi jedno. Zło istnieje. Jest realne. Dotykalne. Krzyczące. Duszące niczym dym rac. Nie jest złem bez twarzy. Daje się zidentyfikować. Nazwać. Wskazać. Ma imię, a raczej imiona. Mrozi. Jeśli patrzymy na nie z oddali, brak mu pełnej realności, ale gdy wydarza się obok, gdy zawłaszcza nasz świat, wówczas nie zostawia miejsca na obojętność. Na „jakoś to będzie”. Tu „historia” jest niczym wieczny powrót tego samego, który właśnie łomocze do naszych drzwi. I nie można rozmieniać się na drobne. Zamykać oczu. Odwracać głowy. Zamiatać pod dywan. Zło wydarza się wtedy, gdy człowiek – ten, co mieni się dobrym – nie robi nic.